Kostenlos

Kroniki włoskie

Text
Autor:
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Podnieście sztabę! – krzyknął na ludzi.

Nie potrzebował im tego mówić.

Przy blasku strzałów pistoletowych ujrzeli zagięty koniec żelaza na wpół już poza pierścieniem. Natychmiast kilka krzepkich rąk podniosło sztabę; kiedy koniec znalazł się poza pierścieniem, upuszczono ją. Wówczas można było uchylić jedno ze skrzydeł; kapral wszedł i szepnął do Juliana:

– Nic się już nie da zrobić; jest nas ledwie trzech czy czterech bez ran; pięciu nie żyje.

– Krew ze mnie uchodzi – odparł Julian – czuję, że zemdleję; powiedz im, aby mnie wynieśli.

W chwili gdy Julian rozmawiał z dzielnym kapralem, żołnierze klasztorni dali jeszcze kilka strzałów i kapral padł martwy. Szczęściem Hugo słyszał rozkaz Juliana, zawołał po imieniu dwóch żołnierzy którzy go unieśli. Julian, który nie zemdlał, kazał, aby go nieśli przez ogród do furtki. Żołnierze zaklęli, otrzymując ten rozkaz, mimo to usłuchali.

– Sto cekinów temu, kto otworzy drzwi! – wykrzyknął Julian.

Ale drzwi oparły się wysiłkom rozwścieczonych zuchów. Stary ogrodnik, usadowiony w oknie na drugim piętrze, ostrzeliwał ich mocno z pistoletu, przyświecając im w ten sposób w drodze.

Po bezskutecznym mocowaniu się z drzwiami Julian zemdlał zupełnie; Hugo krzyknął na żołnierzy, aby czym prędzej unieśli kapitana. On sam wstąpił do izdebki odźwiernej, wypędził Marietę, nakazując jej straszliwym głosem, aby zmykała i nie ważyła się nigdy zdradzić, kogo poznała. Wyciągnął słomę z łóżka, połamał kilka krzeseł i podpalił izdebkę. Kiedy ujrzał, że dobrze płonie, uciekł co tchu wśród kanonady załogi.

Dopiero dalej niż o sto pięćdziesiąt kroków od wizytek dopadł kapitana, zupełnie zemdlonego, którego unoszono co sił. W kilka minut później, za miastem, Hugo nakazał postój; miał ledwie czterech żołnierzy, odesłał dwóch do miasta z rozkazem oddawania strzałów z muszkietu co pięć minut.

– Starajcie się odszukać rannych kamratów – rzekł – i opuśćcie miasto przed świtem; my udamy się ścieżką do Croce Rossa. Jeśli możecie gdzie podłożyć ogień, nie żałujcie sobie.

Kiedy Julian odzyskał przytomność, znajdowali się o trzy mile od miasta i słońce było już wysoko. Hugo zdał mu raport.

– Twój oddział, kapitanie, składa się już tylko z pięciu ludzi, z tych trzej ranni. Dwaj wieśniacy, którzy zostali przy życiu, otrzymali po dwa cekiny i uciekli; dwóch nierannych posłałem do miasteczka po chirurga.

Chirurg, trzęsący się starzec, przybył niebawem na wspaniałym ośle; trzeba mu było zagrozić podpaleniem domu, aby go skłonić do przybycia. Tak był wystraszony, że musiano go napoić wódką, aby go doprowadzić do możliwego stanu. Wreszcie wziął się do roboty; oświadczył Julianowi, że rany jego nie są groźne.

– Rana w kolanie też nie jest niebezpieczna – dodał – ale będzie pan kulał całe życie, jeśli nie zachowasz zupełnego spokoju dwa lub trzy tygodnie.

Chirurg opatrzył żołnierzy. Hugo mrugnął na Juliana. Dano chirurgowi dwa cekiny, z których był bardzo kontent; po czym, tytułem wdzięczności, wlano weń tyle wódki, iż w końcu zasnął spokojnie. O to chodziło. Przeniesiono go dalej w pole, zawinięto w papier cztery cekiny i włożono mu je do kieszeni: była to zapłata za osła, na którego wsadzono Juliana i rannego w nogę żołnierza. Przeczekano największy upał w starożytnej ruinie nad stawem; szli całą noc, unikając wsi, wreszcie na trzeci dzień o wschodzie słońca Julian, niesiony przez swoich ludzi, obudził się w lesie Faggiola, w chatce węglarza, która była jego generalną kwaterą.

VI

Nazajutrz po bitwie siostry wizytki znalazły ze zgrozą dziesięć trupów w ogrodzie i w korytarzu wiodącym od głównej bramy do żelaznej furty; załoga klasztorna liczyła ośmiu rannych. Nigdy klasztor nie zakosztował takiego strachu; słyszano niekiedy strzelaninę na ulicy, ale nigdy tylu strzałów w ogrodzie, w zabudowaniach klasztornych i pod oknami zakonnic. Rzecz trwała dobre półtorej godziny, przez ten czas panował w samym klasztorze nieopisany zamęt. Gdyby Julian Branciforte pozyskał był najlżejszą pomoc której z zakonnic albo pensjonarek, byłby dopiął celu; wystarczyłoby, aby mu otworzyły któreś z licznych drzwi wychodzących na ogród. Ale przejęty oburzeniem i wściekłością na to, co mienił wiarołomstwem Heleny, Julian chciał działać jedynie siłą. Uważałby to za uchybienie samemu sobie, gdyby powierzył swój zamiar komukolwiek, kto by go mógł powtórzyć Helenie. Jedno słowo przesłane Mariecie byłoby wystarczyło; byłaby otworzyła drzwi do ogrodu, mężczyzna zaś zjawiający się w sypialniach klasztoru, przy straszliwym akompaniamencie strzałów, zyskałby posłuch bez cienia oporu. Po pierwszych strzałach Helena drżała o życie kochanka i myślała jedynie o tym, aby ujść z nim razem.

– Jak odmalować jej rozpacz, kiedy Marieta opowiedziała o okropnej ranie, którą Julian otrzymał w kolano i z której w jej oczach krew płynęła obficie. Helena przeklinała swoje tchórzostwo i brak charakteru.

– Miałam tę słabość, aby się zwierzyć matce, i Julian zapłacił to krwią; mógł zginąć w owym wspaniałym ataku, w którym męstwo jego dokazało cudów.

Bravi, wpuszczeni do rozmównicy, opowiadali siostrom, słuchającym ich chciwie, że w życiu nie widzieli męstwa równego temu, jakie rozwinął herszt bandytów, ów młodzieniec w przebraniu gońca.

Jeśli wszystkie mieszkanki klasztoru słuchały tych opowiadań z najżywszym współudziałem, można sobie wyobrazić, jak namiętnie Helena chwytała szczegóły o młodym wodzu. Kiedy słuchała opowiadań klasztornych sług oraz dwóch starych ogrodników, nader bezstronnych świadków, miała uczucie, że zupełnie już nie kocha matki. Nastąpiła nawet żywa wymiana słów między tymi istotami, które się tak tkliwie kochały w wilię walki; signorę Campireali zgorszyły ślady krwi widniejące na bukiecie, z którym Helena nie rozstawała się ani na chwilę.

– Rzuć te kwiaty zmazane krwią!

– To ja wytoczyłam tę szlachetną krew; popłynęła dlatego, że miałam tę słabość, aby się zwierzyć tobie.

– Kochasz jeszcze mordercę swego brata?

– Kocham mego małżonka, którego na me wiekuiste nieszczęście brat zmusił do walki.

Po tej odpowiedzi przez całe trzy dni, które signora Campireali spędziła w klasztorze, nie wymieniły ani słowa.

Nazajutrz po wyjeździe matki Helena zdołała się wymknąć korzystając z zamętu, jaki panował między dwoma bramami w klasztorze: wprowadzono do ogrodu mnóstwo murarzy, iżby tam zbudowali nowe fortyfikacje. Marieta i jej pani przebrały się za robotników. Ale obywatele miasta pełnili czujną straż u bramy. Helena miała dużo kłopotów z wydostaniem się. Wreszcie ten sam kramarz, który doręczał Helenie listy od Juliana, zgodził się podać ją za swą córkę i odprowadzić aż do Albano. Helena znalazła schronienie u swojej mamki, która dzięki jej dobrodziejstwom miała tam sklepik. Natychmiast po przybyciu Helena napisała do Juliana, a mamka znalazła, nie bez trudu, człowieka, który odważył się zapuścić w las Faggiola, mimo iż nie znał hasła żołnierzy Colonny.

Wysłannik wrócil po trzech dniach mocno wystraszony; nie mógł znaleźć Juliana Branciforte, a kiedy się zbyt pilnie wypytywał o młodego kapitana, ściągnął na siebie podejrzenie, tak iż w końcu zmuszony był uciekać.

– Nie ma wątpienia, biedny Julian nie żyje, i to ja go zabiłam! Musiał być taki skutek mojej nędznej słabości i tchórzostwa; Julian powinien był pokochać dzielną kobietę, córkę którego z kapitanów księcia Colonny.

Mamka zlękła się, że Helena umrze. Udała się do klasztoru kapucynów, położonego przy skalistej drodze, gdzie niegdyś Fabio i jego ojciec spotkali w nocy parę kochanków. Mamka rozmawiała długo ze spowiednikiem i pod pieczęcią sakramentu wyznała mu, że młoda Helena Campireali pragnie się spotkać z Julianem Branciforte, swoim małżonkiem, i że gotowa jest ofiarować do klasztoru lampę wartości stu piastrów.

– Sto piastrów! – odparł mnich wzburzony. – A co się stanie z naszym klasztorem, jeśli ściągnie na siebie gniew pana Campireali? Nie sto, ale tysiąc piastrów dał nam za to, żeśmy przynieśli ciało syna jego z Ciampi, nie licząc wosku.

Trzeba powiedzieć na chwałę klasztoru, że dwaj starzy zakonnicy, dowiedziawszy się o położeniu Heleny, udali się do Albano w zamiarze sprowadzenia jej po woli lub po niewoli do rodzinnego pałacu; wiedzieli, że czeka ich bogata nagroda ze strony signory Campireali. Całe Albano rozbrzmiewało ucieczką Heleny i opowieściami o nagrodach przyrzeczonych przez matkę temu, kto dostarczy nowin o córce. Ale dwaj zakonnicy tak wzruszyli się rozpaczą Heleny, która była przekonana, że Julian Branciforte nie żyje, iż nie tylko nie zdradzili jej przed matką, ale podjęli się przeprowadzić ją aż do warowni Petrella. Helena i Marieta, wciąż przebrane za robotników, udały się pieszo nocą do źródła w lesie Faggiola, o milę od Albano. Zakonnicy przyprowadzili tam muły i kiedy zrobił się dzień, puścili się do Petrella. Żołnierze, którzy wiedzieli, że książę otacza klasztor swą opieką, kłaniali się im z szacunkiem; ale inaczej było z dwoma młodzikami, którzy im towarzyszyli: żołnierze spoglądali na nich okiem zrazu surowym, a zbliżywszy się parskali śmiechem i winszowali mnichom urody mulników.

– Milczcie, bezbożnicy, i wiedzcie, że to wszystko dzieje się z rozkazu księcia Colonny – odpowiadali zakonnicy, nie zatrzymując się.

Ale biedna Helena nie miała szczęścia; księcia nie było w Petrella, kiedy zaś trzy dni później po powrocie udzielił jej posłuchania, obszedł się z nią bardzo twardo.

– Po co acanna tu przybyła? Co znaczy ten niewczesny koncept? Twoje babskie paplanie sprowadziło śmierć siedmiu najtęższych zuchów w całych Włoszech, czego żaden rozsądny człowiek nie przebaczy nigdy. Na tym świecie trzeba chcieć albo nie chcieć. Z pewnością także nowe twoje paplarstwo jest powodem, że Juliana Branciforte ogłoszono świętokradcą i skazano na dwugodzinne szarpanie rozżarzonymi kleszczami, a potem na spalenie żywcem jak Żyda, jego, najlepszego chrześcijanina, jakiego znam! Jakżeby ktoś mógł bez jakichś bezecnych plotek acanny wymyślić to niecne kłamstwo, że Branciforte był w Castro w dniu napadu na klasztor? Wszyscy moi ludzie zaświadczą ci, że owego dnia widziano go tu w Petrella, wieczór zaś wysłałem go do Velletri.

 

– Ale czy żyje? – wołała po raz dziesiąty Helena, zalewając się łzami.

– Umarł dla acanny – odparł książę – nie ujrzysz go już nigdy. Radzę acannie, wracaj do klasztoru i staraj się trzymać język za zębami; nakazuję ci opuścić Petrella w ciągu godziny. Zwłaszcza nie opowiadaj nikomu, żeś mnie widziała, lub potrafię cię ukarać.

Biedna Helena boleśnie odczuła przyjęcie sławnego księcia Colonny, dla którego Julian miał tyle czci i którego kochała, ponieważ on go kochał.

Mimo opinii księcia ten krok Heleny nie był źle pomyślany. Gdyby przybyła do Petrella trzy dni wcześniej, zastałaby Juliana, rana w kolanie nie pozwalała mu chodzić i książę kazał go przewieźć do Avezzano, sporego miasta w Królestwie Neapolu. Na pierwszą wiadomość o straszliwym wyroku na Juliana Branciforte, kupionym przez pana Campireali, który to wyrok głosił go świętokradcą i gwałcicielem klasztoru, książę zrozumiał, że gdyby chodziło o obronę Juliana, nie może liczyć ani na czwartą część swoich ludzi. To był grzech przeciw Madonnie, do której opieki każdy ze zbójców rościł sobie szczególne prawo. Gdyby się znalazł w Rzymie bargello dość śmiały i spróbował ująć Juliana w lasach Faggiola, może by mu się to udało.

Julian przybył do Avezzano pod mianem Fontany, a ludzie, którzy go przywieźli, byli dyskretni. Wróciwszy do Petrella oznajmili ze smutkiem, że Julian umarł w drodze, i od tej chwili każdy z żołnierzy księcia wiedział, że ten, kto by wymówił to nieszczęsne imię, naraziłby się na pchnięcie puginałem w serce.

Próżno tedy Helena, wróciwszy do Albano, pisała list po liście i wydała na posłańców wszystkie cekiny, jakie posiadała. Owi dwaj starzy zakonnicy powzięli dla niej wielką życzliwość, niezwykła uroda bowiem, powiada kronikarz florencki, ma wpływ nawet na serce zarosłe plugawym samolubstwem i obłudą. Tłumaczyli tedy biednej dziewczynie, że daremnie siliłaby się przesłać pismo Julianowi: Colonna oświadczył, że nie żyje, i z pewnością Branciforte zjawi się na świecie nie wprzód, aż książę będzie sobie tego życzył. Mamka Heleny oznajmiła jej z płaczem, że matka odkryła w końcu jej schronienie i że wydała najsurowsze rozkazy, aby ją dostawiono siłą do pałacu Campireali w Albano. Helena zrozumiała, że skoro raz znajdzie się w tym pałacu, więzienie jej może się stać bezgranicznie surowe i że zdołają jej wzbronić bezwarunkowo styczności ze światem, podczas gdy w klasztorze w Castro będzie mogła prowadzić korespondencję równie łatwo jak inne zakonnice. Zresztą – i to ją skłoniło ostatecznie – w ogrodzie tego klasztoru Julian przelał dla niej krew; ujrzy to drewniane krzesło w izdebce odźwiernej, gdzie przysiadł na chwilę, aby obejrzeć ranę w kolanie; tam to dał Mariecie ów zakrwawiony bukiet, z którym Helena się odtąd nie rozstawała. Wróciła tedy smutno do Castro i tu można by zakończyć jej dzieje; byłoby to dobre dla niej, a może i dla czytelnika. Odtąd będziemy w istocie świadkami powolnego poniżenia szlachetnej i tkliwej duszy. Bezmyślne względy i kłamstwa cywilizacji, które ją odtąd otoczą ze wszystkich stron, zastąpią odruch krzepkich i szczerych namiętności. Rzymski kronikarz robi tu naiwną uwagę: „Dlatego że kobieta zada sobie tę fatygę, aby urodzić ładną córkę, myśli, że posiada talenty pokierowania jej życiem. Dlatego że kiedy córka miała sześć lat, mówiła jej bardzo słusznie: «moje dziecko, wyprostuj sobie kołnierzyk» – wówczas gdy ta córka ma tyleż albo i więcej rozumu niż matka, matka, zaślepiona chęcią panowania, czuje się w prawie kierować jej życiem i posługiwać się kłamstwem”. Ujrzymy, że to Wiktoria Carafa, matka Heleny, za pomocą zręcznych i chytrych sposobów spowodowała śmierć ukochanej córki, będąc sprawczynią jej nieszczęść przez dwanaście lat. Smutny owoc żądzy panowania!

Przed śmiercią pan Campireali doczekał się tej radości, że w Rzymie ogłoszono wyrok skazujący Juliana Branciforte na szarpanie przez dwie godziny rozżarzonymi obcęgami na placach Rzymu, a potem na spalenie na wolnym ogniu i wrzucenie popiołów do Tybru. Na freskach w klasztorze Najświętszej Panny we Florencji można oglądać jeszcze dziś, w jaki sposób wykonywano te okrutne wyroki na świętokradcach. Zazwyczaj trzeba było silnej straży, aby powstrzymać oburzony lud, który chciał zastąpić kata w jego funkcjach. Każdy uważał się za osobistego przyjaciela Madonny. Pan Campireali kazał sobie odczytać ten wyrok niedługo przed śmiercią; adwokatowi, który go uzyskał, darował piękne dobra między Albano a morzem. Adwokat ów nie był w tym bez zasług. Juliana skazano na tę okrutną karę, mimo że nikt go nie rozpoznał pod przebraniem młodego kuriera, który tak dzielnie kierował napadem. Ten wspaniały dar nie dał spać wszystkim intrygantom w całym Rzymie. Był wówczas na dworze niejaki fratone (mnich), człowiek przebiegły i zdolny do wszystkiego, nawet do wymuszenia na papieżu kardynalskiego kapelusza; zajmował się sprawami księcia Colonny i ten straszliwy klient przymnażał mu wiele reputacji. Kiedy signora Campireali dowiedziała się, że córka wróciła do Castro, kazała wezwać owego fratone.

– Wasza Wielebność otrzyma wspaniałą nagrodę, jeśli zechce pomóc w sprawie nader prostej, którą natychmiast wyłożę. W najbliższych dniach wyrok, który skazuje Juliana Branciforte na straszliwą karę, ma być ogłoszony i stanie się prawomocny w Królestwie Neapolu. Proszę, niech Wasza Wielebność zechce przeczytać ten list wicekróla, po trosze mego krewniaka, który raczy mi oznajmiać tę nowinę. Na jakiej ziemi Branciforte będzie mógł szukać schronienia? Każę doręczyć pięćdziesiąt tysięcy piastrów księciu z prośbą, aby przekazał wszystko albo część Julianowi pod warunkiem, że przyjmie służby u króla hiszpańskiego, mego pana, przeciw buntownikom we Flandrii. Wicekról wystawii temu Branciforte dekret na kapitana; iżby zaś wyrok za świętokradztwo (który mam nadzieję uprowomocnić i w Hiszpanii) nie szkodził mu w karierze, przybierze nazwisko barona Lizzara; jest to mająteczek, który mam w Abruzzach i który za pomocą fikcyjnej sprzedaży zdołam mu przekazać na własność. Sądzę, iż Wasza Wielebność nigdy nie widział, aby matka w ten sposób obchodziła się z mordercą swego syna. Za cenę pięciuset piastrów od dawna mogliśmy się pozbyć nienawistnego młokosa; ale nie chcieliśmy wchodzić w zatarg z Colonną. Toteż raczy Wasza Wielebność przedstawić księciu, iż szacunek dla jego praw kosztuje mnie sześćdziesiąt albo osiemdziesiąt tysięcy piastrów. Nie chcę już słyszeć nigdy o tym Branciforte; a zwłaszcza niech Wasza Wielebność przedłoży mój szacunek księciu.

Fratone oświadczył, że do trzech dni wybierze się w stronę Ostii, a signora Campireali wręczyła mu pierścień wartości tysiąca piastrów.

W kilka dni później fratone zjawił się w Rzymie i oświadczył pani Campireali, że nie udzielił jej propozycji księciu; ale że przed miesiącem młody Branciforte popłynął do Barcelony, gdzie może mu doręczyć pięćdziesiąt tysięcy piastrów za pośrednictwem którego z bankierów.

Książę spotkał się ze strony Juliana z wielkimi trudnościami; mimo niebezpieczeństw, jakie mu odtąd groziły we Włoszech, młody kochanek nie mógł się zdobyć na to, aby opuścić kraj. Próżno książę przedkładał mu, że signora Campireali może umrzeć; próżno obiecywał, że w każdym wypadku po upływie trzech lat Julian będzie mógł wrócić do kraju; Julian płakał, ale nie godził się. Wreszcie książę musiał zażądać od niego tego wyjazdu jako osobistej przysługi; Julian nie mógł niczego odmówić przyjacielowi ojca; ale przede wszystkim chciał spytać o rozkazy Heleny. Książę raczył się podjąć przesłania długiego listu, co więcej, pozwolił Julianowi pisywać do niej z Flandrii raz na miesiąc. Wreszcie zrozpaczony kochanek puścił się do Barcelony. Książę, który nie życzył sobie, aby Julian wrócił kiedykolwiek, palił wszystkie jego listy. Zapomnieliśmy powiedzieć, iż mimo że bardzo odległy od wszelkiej próżności, książę czuł się zmuszony powiedzieć w interesie sprawy, że to on zapewnia majątek w wysokości pięćdziesięciu tysięcy piastrów synowi jednego z najwierniejszych sług domu Colonnów.

Biedną Helenę traktowano w klasztorze w Castro jak księżniczkę. Śmierć ojca uczyniła ją dziedziczką olbrzymiego majątku, do którego przyłączyły się znaczne spadki. Po śmierci ojca kazała dać po pięć łokci czarnego sukna wszystkim mieszkańcom Castro i okolicy, którzy oświadczą chęć noszenia żałoby po panu Campireali. Jeszcze była w pierwszym okresie żałoby, kiedy nieznana ręka oddała jej list Juliana. Trudno oddać wzruszenie, z jakim otwarła ten list, jak również głęboki smutek po przeczytaniu. Było to wszakże pismo Juliana; zbadała list z największą bacznością. List mówił o miłości; o jakiej miłości, wielki Boże! Ale to signora Campireali, kobieta pełna rozumu, ułożyła ten list. Zamiarem jej było rozpocząć korespondencję od kilku listów przepełnionych namiętną miłością; chciała w ten sposób przygotować przejście do następnych, gdzie miłość miała stopniowo gasnąć.

Miniemy szybko dziesięć lat nieszczęśliwego życia. Helena sądziła, że Julian zupełnie o niej zapomniał, a mimo to odtrąciła wyniośle starania najwytworniejszych młodzieńców w Rzymie. Zawahała się wszakże chwilkę, kiedy jej wspomniano o młodym Oktawie Colonna, najstarszym synu słynnego Fabrycego, który ją niegdyś tak źle przyjął w Petrella. Zdawało się jej, że skoro nieodzownie musi wyjść za mąż, aby dać opiekuna majątkom, jakie miała w państwie rzymskim i w Królestwie Neapolu, mniej będzie jej wstrętne nosić nazwisko człowieka, którego Julian niegdyś kochał. Gdyby się Helena zgodziła na to małżeństwo, doszłaby rychło prawdy co do Juliana. Stary książę Fabrycy mawiał często i z zapałem o nadludzkiej dzielności i czynach pułkownika Lizzara (Juliana Branciforte), który, podobny bohaterom dawnych romansów, starał się pocieszyć pięknymi czynami po nieszczęśliwej miłości, odbierającej mu smak do wszelkich uciech. Myślał, że Helena od dawna wyszła za mąż; signora Campireali otoczyła i jego kłamstwem.

Helena pojednała się na poły z tą przemyślną matką. Ta, pragnąc gorąco, aby córka wyszła za mąż, poprosiła swego przyjaciela, starego kardynała Santi-Quatro, protektora zakonu wizytek, który udawał się do Castro, aby oznajmił poufnie co najstarszym siostrom, że przyczyną opóźnienia jego podróży był pewien akt łaski. Dobry papież Grzegorz XIII, zdjęty litością dla złoczyńcy imieniem Julian Branciforte, który niegdyś targnął się na ich klasztor, raczył, dowiadując się o jego śmierci, odwołać wyrok mieniący go świętokradcą. Papież uczynił to w świętym przekonaniu, iż pod brzemieniem takiego wyroku Branciforte nie mógłby nigdy wydostać się z czyśćca, o ile człowiek ten, ujęty w Meksyku i zamordowany przez zbuntowanych dzikich, miał szczęście dostać się w ogóle do czyśćca. Nowina ta wprawiła we poruszenie cały klasztor; doszła i do Heleny, która oddawała się wówczas wszystkim szaleństwom próżności, jakie osobie głęboko znudzonej może podsunąć posiadanie wielkiego majątku. Począwszy od tej chwili nie opuściła pokoju. Trzeba wiedzieć, iż aby móc pomieścić swój pokój w izdebce odźwiernej, gdzie Julian schronił się na chwilę w noc walki, Helena kazała przebudować cały klasztor. Z niesłychanym mozołem, z powszechnym i trudnym do załagodzenia zgorszeniem zdołała wyszukać i przyjąć w swe służby owych trzech zuchów, których niegdyś użył Branciforte i którzy pozostali przy życiu z pięciu ocalonych z utarczki w klasztorze. W ich liczbie znajdował się Hugon, stary już i pocętkowany ranami. Widok tych ludzi wzniecił wiele szemrań; ostatecznie lęk, jaki duma Heleny budziła w całym klasztorze, zwyciężył. Odtąd widywano ich co dzień, jak przybrani w barwy Heleny przychodzili do kraty po jej rozkazy i nieraz długo odpowiadali na jej pytania, zawsze w tym samym przedmiocie.

Po półrocznym zamknięciu i zobojętnieniu na wszystkie rzeczy świata, jakie nastąpiło u niej po wiadomości o zgonie Juliana, pierwszym wrażeniem, jakie obudziło tę duszę już złamaną nieuleczalnym nieszczęściem i długą nudą, było drgnienie próżności.

Ksieni klasztoru zmarła niedawno. Wedle zwyczaju kardynał Santi-Quatro, który był jeszcze protektorem wizytek mimo swoich dziewięćdziesięciu dwóch lat, ułożył listę trzech zakonnic, z których papież miał wybrać ksienię. Trzeba było bardzo ważnych pobudek, aby Jego Świątobliwość odczytał dwa dalsze nazwiska na tej liście, zwykle poprzestawał na przekreśleniu ich i nominacja była dokonana.

Pewnego dnia Helena znajdowała się w oknie dawnej izdebki odźwiernej, która stała się obecnie krańcem nowego skrzydła, wzniesionego z jej rozkazu. Okno to znajdowało się nie wyżej niż dwie stopy nad chodnikiem zbroczonym niegdyś krwią Juliana, a obecnie wcielonym do ogrodu. Helena miała oczy głęboko utkwione w ziemi. Trzy panie, o których wiedziano od kilku godzin, że kardynał pomieścił je na liście, przeszły pod oknem Heleny. Nie widziała ich i tym samym nie mogła ich pozdrowić. Jedna z dam uczuła się dotknięta i ozwała się dość głośno:

 

– Ładne mi obyczaje, aby pensjonariuszka wystawiała swój pokój na widok publiczny!

Zbudzona tymi słowami z zadumy, Helena podniosła oczy i spotkała trzy jadowite spojrzenia. „Ba! – rzekła do siebie, zamykając okno, nie ukłoniwszy się – dość długo jestem jagnięciem w tym klasztorze, trzeba mi zostać wilkiem choćby po to, aby dostarczyć rozrywki gapiom z miasteczka.”

W godzinę później jeden z jej ludzi, wyprawiony jako goniec, zawiózł następujący list do jej matki, która od dziesięciu lat mieszkała w Rzymie i umiała tam sobie wyrobić znaczne wpływy.

Wielce Czcigodna Pani Matko!

Co rok dajesz mi trzysta tysięcy franków w dzień imienin; obracam tutaj te pieniądze na szaleństwa, szanowne co prawda, ale zawsze szaleństwa. Mimo że mi tego nie przypominasz od dawna, wiem, że miałabym dwa sposoby dowiedzenia Ci mojej wdzięczności za dobre intencje, jakie dla mnie żywiłaś. Nie wyjdę za mąż, ale zostałabym chętnie ksienią10 tego klasztoru; myśl tę zrodziła we mnie okoliczność, że trzy panie pomieszczone na liście przez naszego kardynała są mymi wrogami; którąkolwiek by wybrano, czekałyby mnie wszelkie dokuczliwości. Ofiaruj mój bukiecik imieninowy tam, gdzie trzeba; na początek odwleczmy nominację na pół roku, co uszczęśliwi przeoryszę, moją dobrą przyjaciółkę, obecnie sprawującą rządy. Już to samo będzie dla mnie szczęściem, a słowa tego rzadko mogę użyć, mówiąc o Twojej córce. Pomysł mój jest szalony, wiem; ale jeśli widzisz jaką nadzieję powodzenia, za trzy dni przywdzieję biały welon; osiem lat mieszkania w klasztorze bez jednego dnia przerwy daje mi prawo do półrocznego odpustu. Dyspensy nie odmawia się, to kosztuje czterdzieści talarów.

Pozostaję z całym szacunkiem, Czcigodna Pani Matko, etc.

List ten przepełnił radością signorę Campireali. Otrzymała go w chwili, gdy sobie żywo wyrzucała, iż oznajmiła córce śmierć Juliana; nie wiedziała, jak się skończy jej głęboka melancholia, przewidywała jakieś szaleństwo; bała się wręcz, aby córka nie zechciała oglądać w Meksyku miejsc, gdzie rzekomo padł Branciforte; wówczas, przejeżdżając przez Madryt, łatwo dowiedziałaby się o prawdziwym nazwisku pułkownika Lizzara. Z drugiej strony to, o co córka prosiła ją w liście, to była rzecz najtrudniejsza, a nawet można powiedzieć – najniedorzeczniejsza w świecie. Młoda dziewczyna, nie będąc nawet zakonnicą, znana jedynie z szalonej – podzielanej może! – miłości bandyty, miała stanąć na czele klasztoru, gdzie każdy magnat rzymski miał jakąś krewniaczkę! „Ale – myślała signora Campireali – powiadają, że każdy proces można wytoczyć, a tym samym wygrać. Jakoż w odpowiedzi swojej Wiktoria Carafa dała pewne nadzieje córce, która zazwyczaj miała zachcenia niedorzeczne, ale w zamian zapominała o nich bardzo łatwo. Wieczorem, zbierając wiadomości o wszystkim, co z daleka lub z bliska mogło tyczyć klasztoru w Castro, dowiedziała się, że od kilku miesięcy przyjaciel jej, kardynał Santi-Quatro, jest wielce zgryziony: pragnął wydać bratanicę za don Oktawa Colonna, starszego syna księcia Fabrycego, o którym tak często była mowa w tym opowiadaniu. Książę ofiarował mu swego drugiego syna, don Lorenza, ponieważ dla załatania jego fortuny mocno wyszczerbionej w wojnie, którą król Neapolu i papież, wreszcie pogodzeni, wydali zbójcom z lasów Faggiola, trzeba było, aby żona starszego syna wniosła domowi Colonna sześćset tysięcy piastrów (3 210 000 fr) posagu. Otóż kardynał Santi-Quatro, nawet wywłaszczając w najdzikszy sposób innych krewnych, nie mógł ofiarować więcej niż trzysta osiemdziesiąt do czterystu tysięcy talarów.

Wiktoria Carafa do późnej nocy wypytywała o te sprawy przyjaciół starego Santi-Quatro. Nazajutrz o siódmej rano kazała się oznajmić u starego kardynała.

– Eminencjo – rzekła – jesteśmy oboje bardzo starzy; nie byłoby celu oszukiwać się wzajem, dając piękne nazwy rzeczom, które nie są piękne. Przychodzę ci zaproponować szaleństwo; wszystko, co można powiedzieć na jego korzyść, to to, że nie jest wstrętne, ale wyznaję, iż zdaje mi się mocno niedorzeczne. Kiedy się toczyła sprawa o małżeństwo Oktawa Colonny z córką moją, Heleną, nabrałam sympatii dla tego młodzieńca i w dniu jego ślubu wypłacę Waszej Eminencji dwieście tysięcy piastrów w ziemi lub gotowiźnie, z prośbą, byś mu je doręczył. Ale aby biedna wdowa mogła uczynić tak olbrzymią ofiarę, trzeba, by moja córka Helena, która liczy obecnie dwadzieścia siedem lat i która od dziewiętnastego roku życia nie opuściła klasztoru ani na jedną noc, została ksienią w Castro; trzeba by opóźnić w tym celu wybór o pół roku, rzecz kanonicznie dozwolona.

– Co pani powiada?! – krzyknął stary kardynał wzburzony. Nawet Jego Świątobliwość nie mógłby uczynić tego, czego pani żądasz od biednego, niedołężnego starca.

– Toteż mówiłam Waszej Eminencji, że pomysł jest niedorzeczny; głupcom wyda się szalony; ale ludzie znający stosunki na dworze pomyślą, że nasz miłościwy władca, dobry papież Grzegorz XIII, zechciał wynagrodzić wierne i długie służby Waszej Eminencji ułatwiając małżeństwo, którego jak całemu Rzymowi wiadomo, Eminencja pragnie. Zresztą rzecz jest bardzo możliwa, zupełnie kanoniczna, ręczę; córka moja przywdzieje welon od jutra.

– Ale symonia, pani! – wykrzyknął kardynał straszliwym głosem.

Signora Campireali zabierała się do odejścia.

– Co pani za papier zostawia?

– To spis majątków, które oddałabym jako równowartość dwustu tysięcy piastrów, w razie gdyby nie chciano gotowizny; przelanie tytułów własności można by trzymać w ukryciu długi czas; na przykład Colonnowie mogliby wytoczyć proces, który bym przegrała.

– Ale symonia, pani, okropna symonia!

– Trzeba zacząć od odroczenia wyboru na pół roku; jutro przyjdę po rozkazy Waszej Eminencji.

Czuję, że czytelnikowi urodzonemu na północ od Alp trzeba objaśnić urzędowy niemal ton pewnych ustępów tego dialogu; przypomnę, że w krajach ściśle katolickich większość drażliwych rozmów opiera się w końcu o konfesjonał, a wówczas zgoła nie jest obojętne, czy dane wyrażenie było pełne uszanowania, czy też ironiczne.

Nazajutrz Wiktoria Carafa dowiedziała się, że wskutek ważnego błędu faktycznego, odkrytego w liście trzech pań proponowanych na stanowisko ksieni w Castro, odłożono wybór na pół roku: mianowicie druga z pań na liście miała w rodzie renegata; któryś jej stryjeczny dziadek przyjął protestantyzm w Udine.

Signora Campireali uznała za właściwe porozumieć się z księciem Fabrycym Colonną, którego domowi ofiarowała tak znaczne korzyści. Po dwudniowych zabiegach zdołała uzyskać spotkanie w miasteczku niedaleko Rzymu, ale wyszła z tego posłuchania wręcz przerażona: książę, zazwyczaj tak spokojny, tak był przejęty chwałą wojenną pułkownika Lizzara (Juliana Branciforte), że uważała za zupełnie bezcelowe prosić go o tajemnicę w tej mierze. Pułkownik był dlań niby syn, co więcej, niby ulubiony wychowanek. Książę bez ustanku odczytywał listy z Flandrii. Cóż by się stało z ukochanym projektem, dla którego signora Campireali tyle poświęcała od dziesięciu lat, gdyby córka dowiedziała się o istnieniu i sławie pułkownika Lizzara?

Sądzę, że lepiej pominąć milczeniem wiele okoliczności, które, to prawda, malują obyczaje tej epoki, ale których opowiadanie wydaje mi się dość przykre. Autor rzymskiego rękopisu zadał sobie nieskończony trud, aby dociec ścisłej daty szczegółów, które opuszczam.

10…ksieni… przeorysza – w pewnych klasztorach żeńskich przeorysza była godnością wyższą niż ksieni, która zastępowała ją i była pierwszą zakonnicą w zgromadzeniu. [przypis redakcyjny]