Бесплатно

Przedwiośnie

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена

По требованию правообладателя эта книга недоступна для скачивания в виде файла.

Однако вы можете читать её в наших мобильных приложениях (даже без подключения к сети интернет) и онлайн на сайте ЛитРес.

Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

— Jestem tak wspaniałomyślny, że nie będę go wyzywał na pojedynek. Nie chcę pani kompromitować.

— Ale szpiegowałeś mię! Więc już mię skompromitowałeś. I z jakiej racji?

— Przecież nie może pani zaprzeczyć, że zasługiwałaś na czujną uwagę legalnego narzeczonego.

Pani Laura nie odpowiedziała. Zwróciła się do Cezarego:

— Jak pan śmiał wdzierać się tutaj o tej porze! Widzi pan, do czego doszło! Pańskie nierozsądne amory, pańskie prośby bezskuteczne, wyznania i tym podobne głupstwa, na które jestem wciąż narażona, były sobie dobre za dnia jako rozrywka, jako flirt. Ale żeby ośmielić się nocą wchodzić do mego domu! Kompromitować mię, narażać na taki skandal!

— Mówiłem pani — odparł Baryka — że nienawidzę pani narzeczonego. Mówiłem to czy nie? Wiedziałem, że tu stróżuje po nocy, i przyszedłem właśnie, żeby go obić jego własną szpicrutą. Widzi ją pani? Tą oto! Jego własną, a jest w moich rękach. Biłem go grubym końcem po łbie. O, tak!

Cezary w szaleństwie, nie zważając na obecność kobiety, uderzył Barwickiego. Gruba kula rękojeści ugodziła tamtego w bok głowy i w ramię, aż się z jękiem przygiął. Laura zasłoniła go sobą. Krzyknęła:

— Jak pan śmie? To mój narzeczony!

— Byłoby dobrze, żeby pani odeszła do swej świetlicy, bo będę go jeszcze bił. A pani mi przeszkadza!

— Precz z mego domu, młokosie! — zawołała z teatralnym gestem.

— Lauro! — rzekł Cezary przybierając również teatralną pozę.

— Niech mi się pan zaraz, natychmiast stąd wynosi! — mówiła błagając go oczyma, żeby wyszedł.

Ale Cezary popadł w zajadłość furii. Nie wiedział, co robi. Obrócił momentalnie szpicrutę w ręce: ujął ją za twardą, okrągłą rączkę i raz, drugi raz usiłował dosięgnąć Barwickiego poprzez rozkrzyżowane ręce Laury. Barwicki, ogłuszony poprzednim uderzeniem, słaniał się poza narzeczoną.

— Panie Baryka! — krzyknęła.

— A co?

— Wyjdźże pan stąd! Wyjdź stąd! Wyjdź stąd!

— Dobrze. Pójdę. Zaraz pójdę. Chciałem tylko...

Nie wiedząc, co już gada, dorzucił:

— Chciałem wam, mili, poprawni narzeczeni, dać moje błogosławieństwo na nowe, zyskowne gospodarstwo.

To mówiąc smagnął Laurę szpicrutą poprzez twarz i rozstawione ręce. Po czym ze szpicrutą w ręce wyszedł.

Wałęsał się po polach. Trafiwszy na stóg siana wygrzebał w nim wnękę i, wtulony w nią, jęczał, a nawet wył z rozpaczy. Widział wciąż światło w dalekim dworze Leńca i po sto tysięcy razy powtarzał sobie, że nigdy tam już noga jego nie postanie. Oto tam teraz Laura i ten człowiek śmieją się z niego, jak on swego czasu, pławiąc się w szczęściu, drwił z Barwickiego. Któż wie, może to tamten teraz zacznie powiększać światło przyćmione, żeby mu w tym stogu siana ciemno zbytecznie nie było. Przy świetle tamtego figla świetlnego widział swoje nieszczęście. A nie szło teraz samo. Jak to jest we zwyczajach ludzkiej niedoli, która, jak wilk, jest samoistnym zwierzęciem, lecz lubi chadzać w stadzie, obskoczyło go stado. Wyszły nań z tej nocy wspomnienia: śmierć Karoliny i zbrodnia głupowatej Wandy. Dlaczegóż to zginęły dwie tamte? Dlatego, ażeby Laura mogła być teraz z Barwickim. O rozpaczy!

Cezary zobaczył swoje rozkosze z Laurą, kiedy to każde usta po dwa języki rozkoszy mieściły w sobie, i czuł, czuł wszystkimi naraz zmysłami, obłędem rozumu i męką duszy, że ją na zawsze utracił. Kto, u diabła! podźwignął jego rękę, ażeby on nią uderzył Laurę! To ta Karolina zadała szpicrutą cios w twarz Laurze! Jakżeżby sam dokonać potrafił takiej ohydy, takiej zbrodni, tak nędznego plugastwa! Bić w twarz szpicrutą mdłą, słabą kobietę! Bić Laurę! Bić tę, która miliony pocałunków złożyła na jego ustach! Bić te usta! O nędzo, o hańbo! Bić ją dlatego, że zasłoniła sobą człowieka od uderzeń twardą, ołowianą kulą w ciemię — kimkolwiek by był ten człowiek! Ten człowiek nie miał w ręku żadnego narzędzia obrony. Słaniał się. Do diabła! Horror![341]

Cezary wił się w swej jamie z siana i zatykał sobie pięściami usta, żeby nie ryczeć z bólu na te całe puste pola. Och, wspomnienia, wspomnienia raju, który sam jednym uderzeniem na zawsze zniweczył! Wspomnienia wieczoru w obcym mieście, kiedy w hotelu zastukał do drzwi numeru. Wspomnienie nigdy nie zapomniane, wiecznie radosne, skoro te drzwi się otwarły i ręka obnażona, najsprawiedliwszej miary od ramienia do dłoni, wciągnęła go do wewnątrz... Jakże zapomnieć rozkoszy pierwszego objęcia i tego lotu skroś niebios czułości, dobroci, łaski i samej najczystszej, samej najistotniejszej miłości? Wyrzec się Laury? O, lepiej umrzeć! Roztrzaskać sobie głowę, żeby w niej nie było myśli o wyrzeczeniu się tego daru niebios, tego arcydzieła ziemi, tej piękności najwyższej i najczystszej, jaką ziemia z łona swego wydała! Cezary łkał.

Długo płakał nie mogąc sobie poradzić. Osaczyły go teraz te trzy kobiety, niczym trzy jędze. Spotkał je tutaj nie wiedząc, że je spotka, i wszystkie trzy skrzywdził tak po chamsku. Dla jednej stał się porte–malheur, dla drugiej stał się inspiracją do zbrodni, a trzecią pobił. Ostatnią za to, że go do szaleństwa kochała. Co czynić ze sobą? Jak wybrnąć z tego piekła wyrzutów sumienia? Co przedsięwziąć? Jak się wobec siebie samego zrehabilitować? Dokąd uciec przed sobą?

Wylazł ze swej nory i zaciśnięte pięści skierował przeciwko domowi Laury. Wygrażał tymi zaciśniętymi pięściami i gadał:

— Będziesz żałowała wiecznie, dokąd żyć będziesz, naszych tajnych wieczorów! Będziesz wylewała morze łez, żeś nie jego wypędziła ze swego domu, lecz mnie! Mnie wygnałaś? Słuszniem cię chlasnął! Ty tchórzliwa przewidująca, interesowna, sprytna, przebiegła, podła! On ci majątek oczyści z długów? A ja — precz! Ja precz? Ja do tajnych jeno uciech, a on oficjalny małżonek! Skonasz z żalu za mną, będziesz tak samo ręce gryzła, jak ja w tej chwili! Ale już nie ma dla nas naszej radości. Jakże mam wrócić, ja do ciebie, ja mężczyzna, ja żołnierz, którym cię pobił wobec drugiego mężczyzny? Trza iść w świat!

Ale zamiast odejść „w świat”, wrócił się do swej pieczary w sianie. Nadarł kilka naręczy suchej trawy i usłał sobie jakby łoże. Zawinął się w siano i, przyzwyczajony na wojnie do leżenia na ziemi, wyciągnął się na wznak.

Było zimno. Po nocy cichej, ku porankowi suchy, mroźny wiatr począł ciągnąć polami. Śnieg drobny polatał i prószył niepostrzeżenie. Cezary widział i słyszał, jak w poprzek pustych pól, po czubach zmarzniętych zagonów ostry wiatr zimowy ciągnie w swoją dalekość. Dusza jego była jak rola rozorana, w której każde nasienie może korzeń zapuścić. Nie mógł spać, gdyż ciało jego drżało, a serce biło prędko, mocno i głucho. Nadto cios w policzek, zadany przez Barwickiego, teraz narywał jak wrzód. Cezary macał policzek palcami i wyczuwał wzdłuż całej twarzy jakby walec nabrzmiały. Jakże tu teraz zjawić się w Nawłoci? Wrócić i rano zasiąść przy śniadaniu z takim na gębie basałykiem[342]? Przecie to każdy pozna, że od pobicia. Stare ciotki, jaśnie pani, Skalnicki, księżyna, Hipolit — och, Hipolit! — a nawet ów Maciejunio. Każdy pomyśli: „ehe, bratku! dostało się po pysku, ewentualnie po mordzie...”

To na nic! Trzeba uciekać. Uciekać w świat! W szeroki świat!

I oto Cezary poczuł leżąc na wznak na wygrabku siana, kryjącym szczerą, zmarzniętą ziemię, iż jest znowu sam, jak niegdyś w Baku. Poczuł, że nie ma poza nim nic a nic, a przed nim niewiadome martwe pole, przez które wiatr ciągnie z końca świata w koniec świata. A do tutejszej jego samotni nie przyjdzie już, niestety, ojciec, gnany przez miłość, tajemniczą siłę, z końca świata na drugi koniec świata. Bo już go nie ma. Śpi jak kamień. Leży jak skiba gliny zmarzniętej i wmarzniętej w głuche pole. Oto tu znalazła się na drodze przyjaźń, gościnność, przychylność. Wszystko wdeptane zostało w ziemię szalonymi nogami. I jest znowu sam jeden jak w Baku, odrębny od wszystkich, w szczerym polu — człowiek.

Przelotny wiatr stał się dlań dobry i czuły: śpiewał mu gorzką pieśń swoją o wiecznej śmierci i wiecznym powrocie do życia. Na skrzydła swoje brał jego czucia zranione i niósł je dokądś, jak nosi nasiona rodzajne, kołysał go do snu jak ostatni przyjaciel. Lecz sen nie spływał na powieki od jego pieśni monotonnej. Zimno obejmowało uściskiem ręce i nogi, wdzierało się pod ubranie i dreszczem biegło po krzyżu. Cezary zerwał się z miejsca i pognał w pola. Oczy, przyzwyczaiwszy się do ciemności, spostrzegały zagony, bruzdy, przydęte byliny na miedzach i drzewa w dali.

W pewnej chwili od strony Leńca dał się słyszeć turkot. Widać było światło latarni poruszające się równomiernie: to Barwicki odjechał z Leńca. Ha! Cóż? Można by teraz pójść do Laury... Już go tam przecie nie ma. Jeden odszedł, przybędzie drugi. To bywa! Zaśmiał się głupio, jak wilkołak w pustym polu, i pobiegł dalej. W oknie Laury, w wielkiej szybie półkolistej u góry, światło rozszerzyło się, podniosło się, potem z wolna przygasło. Nie! Już nie pójdzie do niej żebrać o miłość po tamtym! Nic nie znaczą przysięgi i zaklęcia, że tylko jeden posiada jej serce. Oszukuje obudwu[343]. To jest jedyną pewnością.

 

W drodze swej trafił na znany przełaz do ogrodu. Wszedł do lenieckiego sadu i w zupełnym prawie upadku świadomości, gdzie jest i co się z nim dzieje, znalazł się przy drzwiach, przez które zawsze wkraczał do tego domu.

Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Okrążył narożnik, stanął pod oknem, w którym już światło zgasło, i całą potęgą duszy błagał:

— Laura! Laura!

Ale cały dom wzgardliwie milczał. Okno było zamknięte. I cała ziemia milczała. Pokiwał głową. Odszedł. Wydostał się znowu na pola i szedł długo, bez celu, niosąc w sobie nagą i cuchnącą męczarnię odtrącenia. Znalazł się w lesie. Szum sosen w tym lesie sprawił mu ulgę, jakby muzyka głęboka i wyrafinowana. Usiadł tam, między sosnami, na jakimś pniaku, który ze śniegu wystawał. Ujął głowę w dłonie i patrzał w dzieje uczuć swojego życia. Minęły długie godziny, zanim się ocknął. Dniało. Biaława siność napełniła las. Wiatr znowu nacichł i niezgłębione milczenie leżało nad tymi miejscami.

Cezary wyszedł z lasu i rozglądał się po okolicy. Zdawało mu się, że ją pierwszy raz widzi. W każdym razie w tym lesie nie był jeszcze nigdy, choć zbiegał już całą tę stronę na koniu i piechotą. Rozpoznał, że zabrnął poza wieś chłopską Nawłoć, od jej strony południowej, między kościołem i dworem. W pobliżu majaczyły jakieś zarośla i drzewa. Poszedł ku nim, licząc, iż tam droga być musi. Wkrótce, skacząc po zmarzniętych zagonach, przyszedł do owych zarośli. Był to cmentarz nawłocki, leżący między dworem i wsią.

Cmentarz był źle ogrodzony, a raczej zupełnie rozgrodzony. Stały jeszcze słupy, niegdyś odrobione do kantu, a dziś sypiące się w próchno. Leżały na ziemi żerdzie przegniłe i śniegiem przydęte. Cezary chciał przeciąć cmentarz idąc na wskroś, tym bardziej że widać było pod śniegiem ślad ścieżki czy alejki. Przypomniał sobie, że przecie był tutaj niedawno na pogrzebie Karoliny Szarłatowiczówny. Stanął. Rozglądał się. Cmentarz wiejski! Niskie, niziutkie — nie groby, lecz grobki. Małe jakieś wzgóreczki, czasem uklepane łopatą i otoczone niegdyś, pod wiosnę, murawą. Czasem doły zapadnięte, zaklęknięte w ziemię. Tam i sam krzyżyk drewniany z wianuszkiem ziela wonnego. Czasem napis na tabliczce z blachy. Imię i nazwisko wypisane czarną farbą z zabawnymi ortograficznymi błędami i prośbą żebraczą o modlitwę, której nigdy nikt nie spełnia. Istny obraz wsi. Tu groby maleńkie i przyziemne, a wśród nich, w samym środku, marmurowe pomniki ze złoconymi napisami, złamane kolumny z granitu i białe anioły ze sczerniałymi twarzami i wygniłymi oczyma. Tam leżą panowie. W samym środku grób rodzinny Wielosławskich, ogromny, wspaniały, przywalony wielością płyt marmurowych, które deszcz porył w bruzdy, jak ryje glinę na polu. Cezary zbliżył się do tego rodzinnego grobu. Wszakże to tutaj odkopano z boku ziemię, otwarto ceglaną ściankę i wsunięto w czarną czeluść zgnilizny Karusię uśmiechniętą i wesołą, która miała usta słodsze ponad czereśnie i maliny.

Cezary mijał uliczkę prowadzącą w poprzek cmentarza do bramy z oberwanymi wrótniami. Było mu wszystko jedno, iść tu czy tam. Pamiętał, że przy grobowcu rodzinnym była ławeczka drewniana, na której pani Wielosławska siadała, gdy szła pomodlić się przy zwłokach męża. Na tej ławeczce ktoś siedział. Cezary zawahał się. Tamten podniósł zwieszoną głowę. Był to ksiądz Anastazy. W rewerendzie[344] i kaszkiecie niebieskawym, jakie noszą wiejscy chłopcy w tamtych stronach, upodabniał się do koloru kamieni i marmurów, głazów i żelaz na pomnikach.

— Dzień dobry, Cezary! — rzekł nieswoim głosem. — Skąd idziesz i dokąd tak rano?

— Chciałem odwiedzić Karolinę.

— Ja także. Idąc na mszę świętą, co dzień rano ją odwiedzam. No, ja ci nie przeszkadzam. Módl się.

— Ksiądz jesteś od modlitw.

— Ja — tak. Ale ja, to już jakby z urzędu, z zawodu. A ty w tym wypadku powinieneś specjalnie.

— Sam wiem, czy mam się modlić, czy nie.

— Oprócz ciebie, mój bracie, ja jeszcze drugi i ostatni wiem, żeś powinien.

— O ile mi wiadomo, ksiądz jest obowiązany do chowania tajemnicy spowiedzi.

— Niewątpliwie. Ale tutaj nas nikt żywy nie słyszy. A zważ, słuchają nas umarli! I ona słucha — twoja ofiara.

— Jaka ofiara? Cóż to znowu za brednie!

— Zakochała się w tobie na śmierć i życie. Rzecz dziewczyńska, rzecz ludzka. A ty? Nie kochałeś jej przecie, boś się zakochał, ale w innej — a dlaczegoś ją całował?

— Tak mi się podobało. Rzecz chłopczyńska całować piękne dziewczęta.

— Aleś ty całował niewinną dziewczynę, sierotę, wygnankę, bezdomną, która sobie tutaj, w naszym domu, pracą surową i uczciwą na chleb zarabiała. I słuchaj mię, ty odszczepieńcze! — szlachciankę! Widzisz, jak ją Bóg za te pocałunki z byle kim strasznie poraził! Ty mi się tu stawiasz ze swym moskiewskim rozbestwieniem! Padnij natychmiast na kolana u jej mogiły i proś o przebaczenie.

— Moja to rzecz, moje z nią porachunki... Ja księdza o rady ani o wskazówki szlachecko–katolickie nie prosiłem.

— Nic ze mną tym stawianiem się nie wskórasz! Ja jestem właśnie od tego, żeby kruszyć ludzkie zatwardziałe sumienia. I twemu nie daruję!

— Moje sumienie nic mi nie wyrzuca. Mogłem był ją uwieść, gdybym był chciał. A nic jej złego nie zrobiłem. Moje pocałunki sprawiały jej rozkosz. Sama ich szukała. Płakała i męczyła się — tak sądzę — skoro jej odmówiłem pocałunków.

— Milcz! Milcz! Milcz! Ja tego słyszeć nie chcę! A jeśli masz dobrą wolę o tym mi mówić, to nie tutaj. Chodź ze mną! Włożę komżę, stułę na szyję, usiądę w konfesjonale i wysłucham cię. Zrzucisz z serca kamienie, które je przygniatają. Jeżeli będę mógł, to ci dam rozgrzeszenie. Zaręczam ci przez Boga wiecznie żywego, bracie Czarusiu, ulgi doznasz w swym sercu!

Cezary roześmiał się serdecznie. Wśród tego śmiechu mówił:

— Niedoczekanie twoje, księżulu, żebyś mię na swój arkan pochwycił! Ja jestem wolny źrebiec. Jeść możemy pospołu, gawędzić, urżnąć się również, bo ksiądz to lubisz i znasz się na jakości potraw i wartości napojów lepiej ode mnie. Ale skądże pretensja, żeby z takimi kwalifikacjami rządzić tak subtelnym organizmem jak ludzkie, jak moje sumienie?

— Bo ja, widzisz, oprócz tego, że jestem gurmandzista[345] i bibosz[346], oprócz tego, że lubię wesołość, śmiech, żart, jestem jeszcze pokorny i wierny sługa boży.

— Wiem o tym. Ale ja nie jestem z parafii. Ani z tej, ani z żadnej.

— Toteż chodzisz po ziemi, między cichymi i poczciwymi dziećmi bożymi jak złośliwy napastnik, a śmierć i morderstwo leżą na twoich śladach, choć krok twój jest taki swobodny, niewinny, lekki, iście chłopczyński.

— Nic, nic. Jakoś przejdę dalej.

— A któż cię to tak potraktował niegrzecznie? Masz siną pręgę na twarzy.

— Upadłem na drodze i skaleczyłem sobie twarz.

Tiens! Widzisz, nie masz kroku pewnego. Potykasz się i ty. Niepewnie krok stawiasz.

— Nie kieruje moimi krokami ta doskonała księża zasada: rozkazywać z najgłębszą pokorą i słuchać rozkazów z niezgłębioną dumą. Chodzę po swojemu. Ale jakoś i tak dam sobie radę.

— Niech ci Bóg wszystko przebaczy. I niech cię strzeże ode złego. Muszę już iść do kościoła. Zostań tu sam — i płacz przy tym grobie, w cichości duszy.

Farceur![347] — mruknął Cezary.

Ksiądz nie odpowiedział. Szybko odszedł.

Cezary powrócił do swego pokoju chyłkiem, z twarzą osłoniętą, ażeby go zaś kto nie zobaczył ze śladem ciosu szpicruty na twarzy. Zawiązał twarz chustką, zakopał się w łóżko i zasnął jak kamień. Spał przez cały dzień i część nocy. Obudziło go światło w pokoju i odgłos kroków. To Hipolit Wielosławski stał nad łóżkiem. Cezary niechętnie podniósł głowę.

— Cezary! Co się z tobą dzieje? Nie jadłeś i nie piłeś...

— Spałem.

— Dobrze. Ale każże sobie cokolwiek przynieść. Co każesz?

— Proś, żeby mi tu przynieśli herbaty. Jestem cokolwiek niezdrów i dlatego nie mogę iść do stołu.

— No, do stołu nie ma po co, bo już wszyscy dawno śpią. Ale Maciejunio coś ci sprokuruje.

— Nie trzeba! Słowo ci daję, że nie trzeba! Poczekam do jutra.

— Chłopcze! Co się z tobą dzieje! Co tam ukrywasz na twarzy?

— Szedłem przez park wieczorem. Gałęź mię uderzyła w policzek.

— Dziwna gałęź, która trafia akurat w policzek. Nawet gałęzie dają w naszych stronach po twarzy. Co za kraj przestarzałego honoru!

— Tak. Kraj cokolwiek zanadto przestarzałego honoru.

— Czaruś! — rzekł nagle Hipolit z wyrzutem — cóż ty, bracie, tak się kryjesz przede mną! Nie chcę ci się narzucać, skoro się kryjesz.

— Ależ nie kryję się! Spałem.

— Widzę przecie, że chowasz w sobie jakąś mękę. Coś się tu dzieje dookoła ciebie, czego nie mogę zrozumieć. Mówią mi różne głupstwa, a nawet świństwa. Niczemu nie wierzę. Teraz ta pręga na twarzy...

— Daj mi pokój!

— Czyż nie byliśmy żołnierzami jednego strzeleckiego rowu! — mówił Hipolit ze łzami, chwytając towarzysza za rękę. — Poznałem cię do dna i nie mieliśmy obadwaj tajemnicy przed sobą. Jeden za drugiego szedł jakby za siebie samego. Słowo — jeden trupem by się był położył za drugiego. A teraz ty w moim gnieździe rodzinnym, tu, na moich śmieciach, zmagasz się z jakimś wrogiem, a mnie w tej sprawie już nie masz za brata. To mię boli, Baryka!

— Są sprawy, z których się zwierzyć nie można przed nikim, nawet przed tobą.

— Nie ma takiej sprawy, z której ja nie mógłbym się przed tobą zwierzyć. Przecież nie chodzisz kraść koni ani nie rozbijasz na publicznej drodze!

— No, widzisz — prawie...

— E, głupiś! Jedno ci powiem: jeżeli masz jakie zajście, jeżeli się z kim zmagasz, jeżeli na ciebie przypadła bieda ponad siły, nieszczęście głuche... Z kimkolwiek byłaby sprawa, o cokolwiek — staję przy tobie! Słowo — i będę prał, jakbyś ty sam prał swoją własną ręką! Chcesz sekundanta, chcesz zastępcy, chcesz alter ego[348] chcesz pośrednika — o cokolwiek sprawa — jestem!

— Dziękuję ci, Hip! Ja przecie wiem o tobie. Ale ja nie mam sprawy.

— Kto cię uderzył przez twarz?

— Gałęź w parku.

— Nie chcesz mnie?

— Nie.

— Rozumiem. Już więcej ci się nie będę nastręczał ze swą figurą.

— Hipolit, braciszku! Zostaw mię.

— Już między nami, znaczy, nie ma tamtego, co było w rowach.

— Powiem ci tylko jedno: tam w rowach nie było pięknych kobiet. O więcej się nie dopytuj. Dośpiewaj sobie resztę, bo nic ci więcej powiedzieć nie mogę. To sekret.

 

— Sekret, o którym przez cały dzisiejszy dzień wszystkie wróble na wszystkich dachach ćwierkały.

— Doprawdy?

— A cóż ty myślisz! Chcę stanąć przy tobie, chcę cię zasłonić i walić na prawo i lewo... Co tylko każesz... A ty z pompą: sekret!

— Mam do ciebie jedną wielką prośbę.

— Wszystko!

— Pozwól mi pojechać na tydzień, na dwa tygodnie do tego małego folwareczku — na Chłodek. Chciałbym być sam, nawet ciebie nie widywać... No, i żeby mnie ludzkie oko nie widziało. Chciałbym tę gębę zagoić i pomyśleć w tym czasie nad wszystkim, co mię tutaj otoczyło. Nie mogę teraz ani tutaj być, u was, ani wrócić do miasta. Mam w sobie tuman, tuman...

— Dziś dam dyspozycję. Dostaniesz tam izdebkę. Ale to będzie małe, proste, ordynarne. Bo tam przecie nie ma komfortu.

Cezary nie mógł mówić. Wyciągnął do przyjaciela rękę. Hipolit ujął jego dłoń i długo ją ściskał. A wreszcie puścił tę rękę z jękiem:

— Na Chłodek — sam... Ech, ty głupcze! Ty dardanelski ośle! Zmarnowałeś Karusię! Uradziliśmy byli tutaj w rodzinie, żeby Karusię jakoś wyposażyć. Postanowiliśmy dać jej ten Chłodek w posagu. Zdawało się, że ty ją lubisz. Marzyłem: pobiorą się, osiądą na tym Chłodku. Myślałem, że będziemy przez życie nasze sąsiadami. Ech, ty głupcze!...

Następnego dnia rankiem, zanim we dworze nawłockim powstawano, Cezary przeniósł się na Chłodek. Nie żegnał się z nikim, gdyż i tak, po śmierci Karoliny, nie był zbyt dobrze widziany przez mieszkańców tego dworu. Hipolit odprowadził go osobiście i „wręczył” ekonomowi Gruboszewskiemu. Dokonawszy zaś tego „wręczenia” w sposób urzędowy i niejako prawniczy, zaraz odjechał swymi małymi saneczkami. Cezary przyjrzał się spod oka panu Gruboszewskiemu, a tamten pokaszlując i gładząc obwisłe wąsiska przyglądał się swemu gościowi. Wreszcie zaprosił do wnętrza dworku niezbyt gościnnym gestem:

— Proszę pana do środka.

Środek był tuż, jak gdyby na wierzchu. Dzieliły go od świata, deszczu, wiatru i zbyt wielkiego mrozu ściany modrzewiowe, bielone, a powyginane ze starości tak dalece, że każda z tych ścian miała linię nie pionową, lecz falistą. Z małego ganeczku wchodziło się do sieni wyłożonej płaskimi kamieniami, a z sieni niskie, odwieczne drzwi okute prowadziły do izby szerokiej, o kilku oknach. Podłoga w tej stancji również była jakaś falista, leżąc wprost na ziemi. Spomiędzy szpar między starymi balami podłogi wydostawała się glina czasu jesiennych szarug i zimowych odwilży, a wielkie letnie ulewy przepływały w poprzek tychże balów, gdyż, niestety! spróchniałe i zbutwiałe przyciesie[349] nie mogły ich już po staremu odeprzeć i powstrzymać. W dużym „pokoju” stały dawne meble z mocno obdartym pokryciem. Na ścianach wisiały lanszafty[350] tak zakurzone i sczerniałe, że, po prawdzie, nie wiadomo było, po co one wiszą już na swych zardzewiałych gwoździach lat tyle, skoro żadnego lanszaftu nic nikomu nie pokazują. Duży, czarny stół na próchniejących nogach stanowił jak gdyby centralny punkt tego domu. Stała tam już kawa w imbryku, śmietanka w dzbanku pobielanym, leżał chleb, symetrycznie otoczony przez maselniczkę, cukierniczkę, stanowiącą piękny zabytek czasów dawno minionych, przez stare noże, zgładzone od ostrzenia i krajania, oraz przez widelce z powyłamywanymi zębami. Stary, równie antyczny jak wszystko w jego domu, pan Gruboszewski wziął z rąk Cezarego walizkę i zaniósł ją do następnego pokoiku, małego, o jednym oknie. Tam ustawił ostrożnie walizkę przy łożu z jesionowego drzewa, zasłanym doskonałymi poduszkami i niebieską, jedwabną kołdrą.

— Mamy tylko dwa pokoje, proszę jaśnie pana — sumitował się pan Gruboszewski — więc tutaj jaśnie pan raczy rozgościć się według swego życzenia. Ja ze współmałżonką będę w tamtym pierwszym pokoju.

— Proszę pana! Nie jestem wcale „jaśnie pan”, lecz najzwyklejszy Baryka. Przykro mi, że narobiłem państwu takiego zamętu.

— Th... Gdzież tam! — mówił nieszczerze Gruboszewski. — Gość w dom, Bóg w dom — dodał już najzupełniej kłamliwie, a nawet oszukańczo.

— Państwo już dawno tutaj mieszkają, na Chłodku? — pytał Cezary, żeby tylko coś powiedzieć.

— Trzydzieści pięć lat, proszę łaski pana. Idzie na trzydziesty szósty, odkąd my na ten Chłodek nastali. Człowiek się na dobre zestarzał w tym samym miejscu. Mchem człowiek obrósł jako kamień w tutejszym polu.

— Tak. To kawał czasu.

— Nic się w tym domu nie zmieniło przez te długie lata. Te same ściany, te same belki, ten sam dach, te same graty. Domisko to stare jak świat. Na belce w tamtej stancji stoi napis: Anno Domini 1782[351]. Jest tu na ganku cztery słupy. Jeden jest niepewny. Tknąć go palcem, wylatuje. Już tak wylatuje dwadzieścia cztery lata. Wszyscy wiedzą w domu i w okolicy: od tego słupa z daleka, bo może przytłuc!

— Czemuż go pan nie przytwierdzi mocnym bretnalem[352]?

— Nie mój dom. Nie ma co do tego dyspozycji. Nie mam poręcznej drabiny. A słup i tak latami stoi. A ile to ja, proszę łaski pana, zboża przez te lata wydał do spichlerzów państwa nawłockiego! Któż by to zliczył! Ile się to mąki przemełło w tutejszym młynie!

Tymczasem poproszono do śniadania. Przy tym śniadaniu, które było takie samo jak w nawłockim dworze i takimi samymi obstawione ceregielami, rolę Maciejunia pełniła pani Gruboszewska, jejmość w obcisłym czarnym stroiku oraz w czarnym nakryciu głowy siwej i, powiedzmy, łysawej — jejmość chuda i koścista, której widok nieco Cezarego przestraszył. Zapraszanie i nastawanie do objadania się było intensywniejsze niż w Nawłoci.

Tymczasem Cezary szukał niższego życia, samego życia. Zwierzył się z tym panu Gruboszewskiemu. Ten nie bardzo zrozumiał. Człowiek żyjący samą istotą życia, człowiek praktyczny, człowiek nagiego faktu w życiu i nagiego interesu nie mógł zrozumieć, iż ktoś może poszukiwać istoty życia. Ale ów poszukiwacz był to przyjaciel pana Hipolita, dziedzica, więc wolno mu było poszukiwać, czego chce. Pan Gruboszewski, człowiek żyjący istotą życia, widział w tym poszukiwaczu istoty życia po prostu kontrolera nasłanego przez dwór dla zbadania zastarzałych ekonomskich nadużyć — tajnego spostrzegacza, donosiciela, a nawet kandydata na posadę ekonoma na Chłodku, domniemanego swojego następcę. Toteż patrzał na przybysza i czekał. Na wszelki wypadek, starym obyczajem gościł, karmił i poił gościa, kimkolwiek on tam jest w owej istocie rzeczy. Zawsze łatwiej jest z człowiekiem, gdy sobie podje, a zwłaszcza rzeczy smacznych, których w byle mieście nie widział.

Zaraz po śniadaniu Cezary zwrócił się do swego gospodarza z propozycją pomocy we wszelkiej pisaninie, w prowadzeniu ksiąg, rubryk, wykazów, rachunków, papierów. To już najgorzej nastroiło ekonoma Gruboszewskiego.

„Widzisz go! Chwat! Do papierów, do ksiąg, do rachunków! Zjesz ty diabła czubatego, zanim ja ci dam »papiery«!”

— Jakież to tu u nas papiery! — westchnął głośno. — Mało tu piszemy. Wszystko w oczach i na palcach. Wszystko jawnie i po bożemu. Pisze się, oczywiście, rachunki, wykazy, a owszem! Porządek — to u nas pierwsza rzecz na Chłodku! Już, chwalić Boga, trzydzieści pięć lat, a idzie na trzydziesty szósty. Owszem, zaraz pokażę księgi...

— Nie tak znowu zaraz. Przy okazji. Rad bym dziś zobaczyć gospodarstwo, młyn, wieś. Porozmawiać z ludźmi, posłuchać, co też mówią, jak mówią...

Tu już Gruboszewski nie miał ani cienia wątpliwości, że stoi przed nim człowiek, który chce go wygryźć z posady, wysadzić z ekonomii na Chłodku i „puścić w świat z torbami”. Rozpacz zakotłowała się pod czaszką człeczyny.

— A co to za przygodę szanowny pan mieć musiał, że aż taką kresę przez oblicze wyniósł? Czy to jeszcze z wojny?

— Nie. Upadłem w nocy na schodach i skaleczyłem się tak mocno...

Pani Gruboszewska poczęła wnet doradzać użycie rozmaitych medykamentów, zalecała zwłaszcza maść ze świeżego wosku, oliwy, terpentyny i czegoś tam jeszcze. Pobiegła nawet żwawym truchcikiem do spiżarni za wielką kuchnią, żeby tę maść przygotować według starego przepisu, który się nazywa po łacinie unguentum[353], a który jeszcze ojciec — świeć Panie nad jego duszą! — szeroko chłopom aplikował[354].

Nim powróciła z maścią, Cezary wymógł na Gruboszewskim spacer do młyna i dookoła zabudowań folwarku. Młyn był stary, typu panującego nad rzekami i stawami polskimi jeżeli nie za Piastów, nie za Jagiellonów, to na pewno za obieralnego Stefana Batorego. Było w tym starym klekocie nawet coś pięknego, gdy się tak, w dobie aeroplanów i telegrafów bez drutu, obywał bez żelaza, posiłkując się według prastarego obyczaju kamieniem jeno i drzewem. Jego pierwotne drewniane maszyny — koła podsięwodne i paleczne[355], walce, skrzynie, żarna, rzeszota, sita i pytle — były wymyślnymi wynalazkami cieślów, kamieniarzy i sitarzy — były „sposobami” zarzuconymi dawno–pra–dawno przez geniusz rolniczej wioski na siły dzikiej rzeki okolicznej i twardość życiodajnego ziarna.

Baryka musiał zajmować się tymi zjawiskami zewnętrznymi i myśleć o nich niejako przemocą, ażeby w sobie pokonać męczarnię wspomnień i poduszczenia tęsknoty. Chodził, biegał, rozmawiał, dopytywał się, oglądał, rozważał, śmiał się, dowcipkował, a nad jego głową huczała groza burzy rozpętanej. Wesoło i kordialnie zaznajomił się z młynarzem Sylwestrem — gadał z wieśniakami oczekującymi na mąkę razową i otręby, a serce rozpętane waliło w jego piersiach jak więzień skazany na śmierć. Jakieś wzmianki w rozmowie: „ot, tamten gospodarz jest spod Leńca, a ten to z Ognichy, na drodze do Odolan” — rzucały nim jak czerepem bezsilnym w jamę rozpaczy głuchej i bezdennej. Tym usilniej, tym zawzięciej rozmawiał, interesował się, dociekał, badał, wchodził w istotę rzeczy.

Sylwester, młynarz stary na owym Chłodku, siedział już w tymże młynie kilkadziesiąt lat, bo nastał tu jeszcze przed Gruboszewskim. Gdzie Gruboszewski! Był jeszcze za tamtego ekonoma, za Przesławskiego. — Ludzie go tu — powiadał — znają jak kraj szeroki, z tej i z tamtej strony Jasnej Góry. — Płucaż miał, płuca! Wrzeszczał, rzeczywiście, na cały tamtejszy kraj — każde jego słowo przekrzykiwało wszystkie „korce”[356], tryby, walce, palce i pytle[357], gadające rzecz swoją. Sylwester postękując przypatrywał się spod oka młodemu obieżyświatowi, o którego sekretnej misji szepnął mu już okumon[358] Gruboszewski. Gadał z tym większym wrzaskiem, a podstępnie, obłudnie, chytrze. Chłopów było pełno we młynie. Gospodarzy zasobniejszych i małorolnych chudziaków, którzy chciwymi oczami wpatrywali się w wymyślne i cudaczne Sylwestra maszyny, czy im aby mąki i otrąb nie podbiorą nad miarę.

Dziwiła Cezarego rozmowa z wieśniakami. Słuchali, gdy im to i owo opowiadał o wojnie. Synów na tej wojnie mieli, braci, krewniaków. Lecz gdy nawrócił do rzeczy pokoju, przeważnie go nie rozumieli i on ich nie rozumiał. Nawet nie to, żeby go nie rozumieli: nie obchodziło ich, nudziło ich to, co mówił. Lubili gadać i słuchać tylko o tutejszym, o realnym, o widocznym, dotykalnym, o tak dotykalnym i tutejszym, że on znowu tego nie rozumiał. Wszystko musiało być na przykładzie z tej okolicy, wszystko musiało tutaj się przydarzyć i o tutejsze stosunki zaczepiać. Inaczej było obce, dalekie, nienaskie[359], zaświatowe, a więc nie interesujące. Wszystko, cokolwiek mówili i czym się interesowali, zahaczało się o jadło i napitek, obracało się dokoła opału i odzienia, przeżycia zimy i przednówka, a doczekania drugiego lata. A na drugie lato i drugą jesień będzie znowu to samo: wyrobić, wydębić z okrutnej, twardej ziemi tyle, żeby przejeść całą zimę bez głodowania, przetrzymać przednówek — i znowu dalej — do „nowego”.

341341 Horror (łac.) — zgroza.
342342 basałyk — właściwie: bicz z kulą ołowianą na końcu.
343343 obudwu — dziś popr.: obydwu.
344344 rewerenda — sutanna.
345345 gurmandzista — łakomczuch.
346346 bibosz (łac. bibo bibere: pić) — ktoś opiły, nadużywający alkoholu; pijanica.
347347 Farceur (franc.) — komediant.
348348 alter ego (łac.) — „drugi ja”, zaufany zastępca.
349349 przycieś — podwalina drewnianej budowli oparta na podmurowaniu.
350350 lanszaft (niem. Landschaft) — krajobraz, pejzaż.
351351 Anno Domini (łac.) — roku Pańskiego.
352352 bretnal — długi, solidny gwóźdź.
353353 unguentum (łac.) — maść.
354354 aplikować — stosować.
355355 koło... paleczne — koło młyńskie zaopatrzone w palce, zęby drewniane.
356356 korzec (z ros. koriec) — rodzaj skrzyni w młynie.
357357 pytel — worek muślinowy, przez który przesiewa się zmieloną mąkę.
358358 okumon — z chłopska przekręcone: ekonom.
359359 nienaski (gwar.) — obcy.