Бесплатно

Popioły

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Kompania piesza przeszła wzdłuż ulicę wioski. Oficer prowadzący ją zabronił chłopom ruszać się z miejsca. Każdemu polecono mieć w ręce rydel, łopatę, widły, siekierę.

Uszykowani w szereg, czekali. Tłum bab, dzieci, zwierząt i ptactwa eskortował odrębny patrol, wydzielony z kompanii, w kierunku Falent Małych, przy drodze ku Piasecznu. Był już dzień jasny, kiedy szlochający gwar oddalać się zaczął i wolno zacichł. Na drodze, w kałużach rozmazanych przez wojska, leżały resztki gratów, włóczyły się korowody pierza. Tam i sam wędrowała zdziwiona, osierociała kura. Połamane płotki przed chatami odkryły lechy ugracowane już i zasiane w ogródkach.

Rafał przeleciał jeszcze raz wzdłuż całej wsi, zajrzał to tu, to tam i w skok wrócił do dowódcy. Sokolnicki tymczasem rozmieścił już był swe siły. W lesie olszowym, który długim smugiem ciągnął się od Falent Małych, zasłaniał dwór i folwark, przedzielał go od Falent Dużych i sięgał aż do wsi Puchały, postawił batalion fizylierów Godebskiego. Część tego batalionu przeznaczył do zajęcia Falent Dużych, czyli Wielkich, wsi sztorcem wysuniętej w pole. Między wsią Falenty Małe a przecinającą je drogą do Piaseczna oraz wsią Falenty Duże, na czele folwarku a jakoby u podstawy opustoszałej wioski, postawił batalion szóstego pułku pod Sierawskim i batalion Kazimierza Małachowskiego. Batalionowi pierwszej linii, broniącej lasu z pola, od strony Nadarzyna i bliższego Sękocina, przydał dwie haubice i dwa wozy z konnymi kanonierami, czyli trzecią sekcję siły artyleryjskiej. Cztery działa Sołtyka umieścił obok drogi raszyńsko-falenckiej między dwoma ramionami wojsk swoich, na suchym wzgórku, a w taki sposób, że miały przed wylotami otwarte pole i dostęp do wsi. Za armatami miał twardy dostęp do grobli i schodzące się w tym miejscu drogi do Piaseczna, do Janczewic i do Nadarzyna.

Dwie armaty mogły być w każdej chwili przyłączone do któregokolwiek z batalionów. Wozy dostatkowe stały w pobliżu, o dwieście kilkadziesiąt kroków, pod zasłoną drzew. Bliżej, o jakie sto kroków, były na drodze wozy prochowe, a o trzydzieści kroków – zabudowania folwarku.

– Wypędzeni? – zapytał generał z daleka jadącego ułana.

– Według rozkazu.

Sokolnicki na czele kilku plutonów udał się sam do wioski. Skoro tylko piechota weszła w jej ulicę, otrzymała rozkaz złożenia broni w kozły i zabrania się do roboty. Pod kierunkiem oficerów żołnierze, a pod kierunkiem żołnierzy chłopi zdzierali co tchu słomiane strzechy i kłoć obdartą wynosili z dala za wioskę. Tam ją układali rzędem na polu dla przysypania ziemią i utworzenia przedpiersia. Kiedy krokwie wszystkich chat były ze słomy ogołocone, kazano chłopom nosić na pułapy nawóz przygotowany na rolę, obficie zlewać go wodą i krowieńcem z gnojówek. Po upływie godziny usilnej pracy wszystkie polepy i powały grubo okryte zostały grząskim nawozem. Wówczas wnoszono tam wyrwane drzwi, szafy, ławy, beczki i tworzono z nich schrony i kryjówki dla strzelców. Jednocześnie rozgrodzono wszystkie płoty tworzące przede wsią zwarte opłotki i wycięto drzewa, które mogłyby nieprzyjacielowi służyć za osłonę w polu. Na południowym krańcu wsi, a jeszcze w jej obrębie, chłopi pod bagnetem kopali co tchu dwa szerokie a głębokie doły na całą rozległość drogi.

Wysypaną z nich gliną okrywano ułożoną słomę i tworzono naprędce przykopę ziemną. W owe doły wprowadzono po osie drabiniaste wozy naładowane kamieniami, graciwem, gnojem i dobrze zasypane ziemią. Ścięte grube sokory zza wioski, zbite na krzyż klocami, wkopywano w ziemię w miejsca próżne. Przestrzeń między nimi gorliwie zapełniano faszyną, ziemią, gnojem, opłotkami wyrwanymi sprzed chat wewnątrz wioski, żeby przejść i pośpiesznego ruchu nie tamowały.

W przejściach między jedną chatą a drugą, pomiędzy gęsto zabudowanymi stodołami, sypano również fosy, wybierano rowy, stawiano za nimi podwójne palisady, wkopywano zasieki z przyciesi i belek. Niektóre chałupy zostały rozebrane zupełnie, z tego względu że stały nieco na osobności i nie mogły być włączone do umocnionego obszaru.

Kiedy koniec południowy wsi z pola był już nieco oszańcowany, Sokolnicki użył dziesięciu kompanii żołnierskich do zniszczenia drogi w kierunku Nadarzyna. Zrównano precz w polach rowy, przykopy, płoty, ścięto wszystkie drzewa. Pozostałe osiem kompanii zapędzone zostały do innej roboty. Ponieważ od zatkania wejść, a osobliwie południowego, do wsi zostało jeszcze nieco dylów, belek i wyrwanych wrotni, kazano je opierać o ściany wysuniętych chałup i okładać z zewnątrz bardzo grubo mokrym nawozem. Rozbierano wciąż jeszcze niektóre stodoły, umacniano miejsca co słabsze, podpierano z zewnątrz zasieki i sypano, sypano ziemię bez końca.

Batalion pułku szóstego pod komendą legionisty Sierawskiego, stojący najbliżej Małych Falent i grobli, okryty był lasem najszczelniej, toteż ten batalion pracował najciężej około umocnienia wioski.

Było już popołudnie, kiedy przygotowania do odporu zostały jako tako uskutecznione. Żołnierze od dźwigania ziemi nawozu na chłopskich noszach, belek i ciężarów byli zbłoceni, zgrzani, brudni, a nade wszystko zgłodniali. Dano sygnał na spoczynek. Pozwolono zjeść posiłek. Właśnie wiara siadła na ziemi i zabrała się do mantelzaków i manierek, kiedy polem, po głęboko miękkich zagonach, przypadł w galopie oficer z jazdy Rożnieckiego. Szybki zdał raport dowódcy i co koń skoczy pognał na Puchały ku Michałowicom. Sokolnicki spokojnie posilał się kromką chleba i kawałkiem zimnego mięsiwa. Poszukał Olbromskiego oczyma i rzekł do niego:

– Jedź waćpan brzegiem olszyny i bajorów aż ku Puchałom. Będzie tam droga prowadząca na cmentarz. Objedź cmentarz z tamtej strony i wysuń się ile tylko można najdalej w szczere pola, na owe nieznaczne wzgórki i na prost Raszyna. Patrz stamtąd pilnie na wsze strony, a osobliwie w kierunku na Laski, na Janczewice, Lesznowolę. Skoro coś ciekawego zobaczysz, leć ku mnie z raportem.

Rafał puścił konia we wskazanym kierunku i wkrótce był za cmentarzem. Grunt tam był lżejszy, przypiaskowy. Rola nie lgnęła już, lecz nawet z lekka pyliła. Koń szedł po niej ostrą ryścią, a w jeźdźcu biła, jak spiżowy, przepotężny dzwon na trwogę, rozkosz życia.

Siły w nim wszystkie wzmogły się i podniosły. Czuł w sobie ową rozkosz szczególną, podnieconą aż do najwyższej kresy, rozkosz niebezpieczeństwa i zniszczenia, jak na widok pożaru w ciemną noc, który obejmie drewnianą wieś, słomiane, zwarte jej strzechy i oszalałych ludzi. Niby to jest żal, strach, boleść, a w rzeczy radość niesłychana. Jęk ludzki podaje duszy skrzydła, krzyk rozpaczy podjudza ją jak wicher ptaka, a widok wysokich, krwistych kłębów dymu szelmowsko ją zaspokaja.

Pod karczmą zwaną Wygoda, na drodze do Janczewic, tak samo jak i dnia poprzedzającego stała konnica Rożnieckiego. Część jej można było jeszcze dostrzec pod lasem nadarzyńskim, za Sękocinem. Nie widząc żadnego w tej jeździe ruchu i wyczekawszy sporą chwilę Rafał posunął się dalej, żeby z płaskiego wzniesienia szerzej okiem sięgnąć. W tej samej chwili konnica polska zaczęła wolno, wolno rozsuwać się szwadronami i cofać w kierunku Sokołowa, Komorowa, Pęcic. Dalekie barwy grały w cudnym słońcu kwietniowym, w gęstym oparze wysychających ról. Raptem dymiące się słupy drgnęły, jakoby wpół nożem przecięte. Ogromny, błękitny kłąb wypadł znad szwadronów uchodzących i wraz po nim cudnodźwięczny huk przeleciał nad okolicą niby drżący okrzyk. Rafał roześmiał się wesoło. Zawołał prawie z rozkoszą:

– Aha! Nareszcie!

Drugi huk, trzeci. Potem dwa prawie jednocześnie.

– No! No! – wyzywał je kawaler. – Bij, bij!

Jak na zawołanie runęły: raz, dwa, trzy, cztery! Chwila ciszy – i znowu, a coraz częściej. Słupy błękitnego dymu i cudnie okrągłe albo wydłużone jego obręcze wzniosły się ociężale w stronę Lesznowoli, linie jazdy polskiej łamały się szybko, łączyły ze sobą i wciąż ustępując szły miarowo w kierunku Pęcic. Olbromski ujrzał Wygodę opuszczoną, w płaskich polach. Wytężył w tamtą stronę wzrok i w dalekich oparach ujrzał szarawe, ruchome chmury. Zupełnie jakby bardzo daleki las, porznięty w poręby, zbliżał się polami.

– Idą… – wyszeptał.

Serce w nim zadygotało na widok nieprzejrzanych mas. Brzmienie słów bez sensu i związku pływało koło uszu. Oczy nie mogły się dość napatrzyć. Nogi zdrętwiały tak dalece, że nie mógł trącić konia ostrogą.

Pozostał na tym polu dopóty, aż konnica Rożnieckiego oddaliła się i stała w oczach także wędrownym, szarym lasem. Strzały armatnie ucichły. Tylko owe linie stawały się coraz bardziej jawnymi. Widział już dokładnie płonące linią migotliwą rządy bagnetów, ruchy nóg, barwy… Jeźdźcy wysunęli się naprzód spomiędzy kolumn. Zrazu można było rozpoznać jedynie maść koni, wkrótce jednak ukazały się barwy huzarów palatyńskich z kompaniami pandurów, z dwoma skrzydłami kajzerhuzarów pod wodzą generała Schaurotha, a wreszcie brygada generała Spetha. Wszystka jazda ostrym cwałem sunęła ku Wygodzie.

Rafał spiął Bratka ostrogami i co koń skoczy poleciał prosto ku olszynie. Zdumionymi oczyma szukał batalionów. Nie widział ich nigdzie. Dopiero przed samymi zaroślami ujrzał wyprostowane linie pośród drzew… W Falentach również nie było nikogo. Całe miejsce spało w pustce i ciszy. Ani jednego człowieka… Dziwnie bolesny żal tknął jeźdźca… Koń jego leciał po stratowanej, dziurawej od kopyt roli, do kolan zapadając w glinę. Na drodze błotnistej między drzewami w pobliżu pałacu i rezerwy Sierawskiego, stał na koniu Sokolnicki. Trzymał przy oczach perspektywę polową. Nie zwrócił na Olbromskiego uwagi, gdy ten stanął przed nim, z mistrzostwem i potężną siłą osadziwszy konia. Koń ów chwytał dech ze świstem, a oficer był w pocie. Czuł, że rana pod pachą i na boku krwawi, że krew idzie w bandaż obficie. Był tak szczęśliwy…

Obok odprzodkowanych armat stali kanonierowie i pomocnicy, twarzami zwróceni do swych dział. Pierwsi dwaj pomocnicy równo z wylotem, drudzy dwaj równo z osią, kanonierowie na prost grona, trzecia para pomocników równo z osią przodkary, czwarta para o krok dalej w stronę dyszla i piąta o krok dalej. Jedenasty pomocnik stał z prawej strony przy samym końcu dyszla. Nieruchome konie od armat i wozów, zwrócone w kierunku Raszyna, strzygły uszami. Zapalone powrozy lontów tliły się w ręku kanonierów żywymi, mocnymi, kończystymi stożkami.

 

– Widziałeś waćpan naszą konnicę? – zapytał Sokolnicki głosem grubym, bezczelnym w tej ciszy i oczekiwaniu.

– Widziałem, generale.

– W którym miejscu?

– Około karczmy, w miejscu rozstania się dróg, później w polu, gdy uchodziła na Sokołów…

– Wszystka odstąpiła?

– Tak jest, panie generale.

Sokolnicki przesunął lunetę w innym kierunku. Po chwili przytrzymał ją silniej, wreszcie odjął od oczu i złożył. Twarz jego była zamazana, jakby przemarzła. Cmoknął ustami… Oczy leniwie wlokły się po dziwacznej karykaturze wioski Falent, po rowach, zasiekach, wilczych dołach, naprędce tu i ówdzie w ziemi wydartych i zarzuconych chrustem… Przeszły na zaczajonych w lasku żołnierzy ósmego pułku, pierwszy raz do boju wiedzionych, szły po linii starych, pruskich karabinów z rozkołatanymi skałkami…

Jak grom runął w ciszę strzał armatni. Za pierwszym huknęło ich z dziesięć od razu. Drzewa zatrzęsły się całymi pniami aż do korzeni, zadygotały ich nagie gałęzie i delikatne bazie jakoby piąstki wylękłego dziecka. Z Raszyna wybuchła naraz kanonada wszystkich dwunastu dział saskich Dyherrna, szwadronu artylerii Antoniego Ostrowskiego i kompanii Włodzimierza Potockiego.

Sokolnicki skinął brwiami na Rafała i obadwaj ruszyli środkiem drogi ku Falentom. W linii międzydrzewnej, idącej przez groblę wprost na Raszyn, widzieli tyralierów polskich czyhających na samym wybrzeżu bagna. Dym z Raszyna wywalał się już nad jasne wody stawu i ciężkim cielskiem wpełzał między trzciny.

– Spróbują teraz leźć wprost przez błoto na Raszyn, z pola… Nie znają drogi… – mówił Sokolnicki otrzepując szpicrutą bryzgi błota ze spodni i ciżmów. – Przekonają się, że nie przelezą, bo to głęboko, a wtedy runą na nas w Falenty. Cóż ty w tej zabawie myślisz robić, mości ułanie? Skończyła się już twoja rola…

Pomimo straszliwego huku Rafał słyszał te wesołe drwiące słowa. Nogi pod nim drżały jak wczoraj, kiedy to osłabł w lesie nadarzyńskim. Serce waliło z niepowstrzymaną siłą… Tchu nie mógł złapać… Błysnęły białe zęby generała.

– Boisz się, kiedy strzelają nie do ciebie. Nie lubisz tego? Cóż to będzie, jeśli zapolują na twoje łydy?

– Nie boję się, generale! – krzyknął dumnie i hardo.

– A widzę.

Trzaskający łoskot karabinowy wyrywał się spomiędzy grzmotu armat; huczał coraz bliżej i bliżej, wzmagał się i potężniał tuż w dymie. Sokolnicki dźwignął się na strzemionach, przeciągnął ramiona…

W tej samej chwili na zakręcie drogi ukazał się adiutant i, salutując w biegu, ukazywał pole przed wioską.

Generał nie czekając na jego słowo polecił:

– Plutonami!

Zjechali obaj z drogi wolno, noga za nogą zbliżyli się do batalionu Godebskiego. Wnet usłyszeli komendę:

– Dwoma szeregami!

– Pluton!

– Tuj!

– Cel!

– Pal!

Runęły pociski batalionowe.

Za chwilę dokoła jeźdźców warknęły kule austriackie z daleka idące, ścinając gałęzie olch i gwiżdżąc przeciągle po wodach. Sokolnicki wjechał w szeregi fizylierów i wesoło, głośno zaczął sam komenderować trzaskając w powietrzu szpicrutą.

– Nabij!

– Do ładunku!

– Odgryź ładunek!

– W rurę!

– Za stempel!

– Przybij!

– Stempel na miejsce!

– Plutonami!

– Cel! Pal!

Wrzynał się swym koniem coraz głębiej między szeregi rogatych czapek aż ku przodowi batalionu i podbrzeżu lasku. Rafał, zostawszy w tyle, widział go owianego błękitnym dymem i pomimo strzałów huczących słyszał wciąż skróconą komendę:

– Nabij!

– Dwa!

– Trzy!

– Cztery!

– Cel! Pal!

Rafał był w stanie niesłychanego podniecenia, ale już nie drżał tak całym ciałem jak przed chwilą. Mordowała go tylko jedna myśl: czemu nie ma w ręku karabina? Mieć karabin! Brać go do nogi, nabijać, wznosić, na oko – i znowu, znowu, bez końca. Stać w szeregu! Słyszeć rozkaz tego jaśnie wielmożnego głosu jak gdyby rozkaz rodzonego ojca: dwa, trzy, cztery!…

Wtem jedno z drzew w lasku olszowym zaskrzypiało, jakby je niewidzialna siła zacięła do rdzenia u ziemi toporem. W tej samej chwili w rzadkie bagno palnął ciężar kuli działowej, rozdarł je i wyrzucił w górę dwiema bryzgającymi skibami jakoby dwie potworne wargi. Tuż w pobliżu Rafała przeleciał potężny ziew powietrza i pocisk z jękiem grzmotnął w groblę wywalając w niej dziurę.

Koń ułana trwożnie zadreptał na miejscu, stulił uszy i zatargał łbem.

W dymie, daleko, w polach, przez które niedawno leciał jego koń, Rafał ujrzał na prost siebie zionące ognie i wybuchy kłębów dymu. Ognie poziome i dymy, ognie i dymy. Po każdym ogniu – słyszał huk tłukący tępo w ziemię, jakby w nią waliła olbrzymia stępa.

Chaos otoczył mu głowę. Huk ze wszech stron…

Zbliża się, zbliża. Widziało się, że za otaczającym go laskiem ziemia raz wraz pęka i że z jej głębokiej calizny wywala się ogień i dym.

Serce uspokoiło się i miejsce trwogi zajęło zdumienie. Ciekawość: co też z tego może wyniknąć? co się jeszcze stać może? – zagłuszyła wszystko. Naokół waliły się w bagno olchy ścięte kulami.

Niewidzialne siły ciskały konary, gałęzie, odszczepy, a nawet całe drzewa. W szeregach ciągle rozlegał się jęk tak straszliwy, jakby kogoś zarzynano nożem. Dym zasłaniał linie piechoty. Rafał chcąc wszystko lepiej widzieć tknął konia ostrogą i podjechał do armat.

Kapitan komendant leniwym krokiem przechadzał się od działa do działa, które były ustawione o osiemnaście kroków jedno od drugiego. Naczelnicy sekcjów stali przy przodkarach między jedną armatą a drugą.

Oficer od wozów i ogniomistrze czekali na skinienie kapitana komendanta. W oddali stały osiodłane konie kanonierów i naczelników sekcyjnych.

Z dymu wyjechał niespodziewanie Sokolnicki. Wyszukał oczyma Sołtyka i dał mu rozkaz:

– Ognia!

Sołtyk grzmiącym głosem zawołał na swoich:

– Baczność!

Każdy drugi pomocnik lewy uderzył lont w lewe ramię dla strząśnięcia ostrza popiołu, przeniósł go w wyciągniętej ręce o cztery cale przy końcu śladu prochowego…

– Pal!

Dotknęli lontami podsypki – i cofnęli się w swoje luki. Cztery działa wstrzęsły się i skoczyły w tył. Dym osłonił ich chmurą. Rafał słyszał tylko wokoło siebie komendy:

– Nabij!

– Za wycior!

– Przytkaj zapał!

– Po nabój!

I znowu:

– Wytrzyj!

– Za stempel!

I znowu:

– Przybij!

– Pocisk w działo!

Młody jakiś oficerek z twarzą surową i natchnioną, z okiem zimnym, schylał się nad dioptrą.

– Na cel!

– Pal!

Migały w dymie wyciory, głowy kanonierów, w rogatych czapkach, obsługujących działa, złote hafty i akselbanty oficerów w zielonych mundurach, drągi, uzbrojenia – i ognie. W to miejsce zaraz skierowały się kule austriackie dwunastu armat przedniej straży generała Mohra. Od huku (gdyż i dwa granatniki polskie przy batalionie Godebskiego bić zaczęły) nastał w uszach jednostajny dźwięk – jakby człowiek latał w rozkołysanym dzwonie. Bałwany dymu gęstniały wciąż, stały się z niebieskich bure, pełne sadzy prochowej, która dusiła i wyżerała oczy. Znieruchomiały jeździec nie poruszał ani ręką, ani nogą. Słyszał wokoło wołania i krzyki straszne. Nic jednak, nic nie mogło zepchnąć go z miejsca.

Z nagła jakiś żołnierz w bermycy z białymi kordonami znalazł się u jego strzemienia i wzniósł na niego oczy przeraźliwe, tak dziko wywrócone, że Rafał ocknął się jak ze snu. Tamten pchnął go kolbą karabina i wegnał między konie artylerii. Jeden z artylerzystów w rozpiętym mundurze, spod którego ukazywała się skrwawiona aksamitna kamizelka, wrzasnął na niego, inny podniósł szablę. Rafał zdarł swego konia i stępa pojechał na prawo, ale tuż o kilka kroków koń jego potknął się na leżących ludziach.

Olbromski schylił się, żeby przez mrok dymu zobaczyć, co to za jedni, gdy wtem koń jego skoczył, cisnął się całym korpusem, jakby przerażony okropnością widoku. Chrapnął jak ongi zdychająca Baśka, wspiął się dęba i z wysoka runął na przednie kolana. Rafał wyrwał nogi ze strzemion i zlazł na ziemię. Koń jego drżał cały. Kłęby jego kurczyły się, skóra wytężała na nich. Pyskiem chwytał ziemię, a jęzorem lizał naokół przestwór. Wtedy dopiero Rafał zobaczył, że ze zwierzęcia wypływają wnętrzności i krew się wali. Odszedł stamtąd i nie wiedząc zgoła, w jakim posuwa się kierunku, brnął przed siebie. Za chwilę znalazł się w szeregach woltyżerów. Uderzyły jego oczy znane mu barwy: żółte kołnierze, żółto-zielone szlify i zielone piórka na czapkach.

Stali w bagnie prawie po kolana. Nabijali bez komendy. Strzelali. Rafał potykał się na kępach, pniakach, gałęziach, właził na ciała zabitych i gnany siłą ciekawości przeciskał się naprzód. Twarzy niczyjej nie widział. Tak doszedł do plutonów, które biły się prawie na oko. Działo się to o kilkadziesiąt kroków przed nim. Dym nie pozwalał nic widzieć. Przy każdym tęższym drzewie czaił się człowiek, nabijał, strzelał, nabijał, strzelał.

Rafał chwycił karabin leżący na ziemi i stanął w szeregu.

– Równaj się! – krzyczał wciąż młody oficerek usiłując sformować tu kolumnę i ruszyć z nią naprzód.

Starania jego szły na marne. Ludzie walili się co chwila. Kule rznęły jak grad. Spomiędzy drzew wynurzyli się żołnierze o twarzach bladych, z wystraszonymi oczyma. Były to bataliony Wukasowicza pod dowództwem pułkownika barona Pabelkovena. Zwartym szeregiem, ile było można wśród drzew, walili naprzód. Rafał w osłupieniu patrzał na ich wysokie czapy i skrzyżowane na piersiach białe pasy.

– Toż, u pioruna, oni… – tyle zdołał pomyśleć.

Na widok wrogów żołnierze batalionu Godebskiego chwycili broń i rzucili się naprzód. Rafał ogarnięty szałem szedł z nimi.

Napadli na piechotę Wukasowicza z chłopską furią. Kłuli bez sztuki wojennej, po chamsku, bagnetem, bili kolbami…

Rafał, nieumiejący robić bronią, chwycił starą pruską landarę za koniec lufy i zaczął prać co siły w ramionach. Za nim to samo uczynili inni. Widząc koło siebie kupę jął nie komenderować, lecz przewodzić, jako szlachcic chłopom na pożarze: – A bijże! A dyć to Niemcy! A nie dajta się! – Wbijali się w szeregi najeżone skrwawionymi bagnetami, rzucali się na lufy ociekające krwią.

Krótko trwało ich męstwo. Za chwilę musieli ustąpić. Żołnierz austriacki szedł na nich z wyniosłości w nizinę, szedł kolumną liczącą trzy tysiące chłopa, zwartą i grubą. Były to bataliony Weidenfelda, batalion Dawidowicza i pułk siedmiogrodzko-wołoski.

Woltyżerowie uchodzili brnąc coraz głębiej w bajora, odbijając się, odstrzeliwując, trupami zaściełając pole. Austriacy wbijali się w lasek olszowy potężną masą i zagarniali cały. Fizyliery polskie szły w tył coraz bezładniej. Panika padała na nich z wolna jak rzęsisty a stale wzmagający się deszcz. Darmo szablami oficerowie pędzili do boju. Nadaremnie z gołą szpadą w ręce parł ich swym koniem Godebski…

Rafał znalazł się w truchlejącym tłoku, zbitym w masę, gniotącym człek człeka. W pas brnęli w rudawicy ku grobli stawu, swarząc się już między sobą. Kiedy wydostał się na twardsze miejsce i przetarł oczy, ujrzał przed sobą szlak ku grobli, na którym stał niedawno z generałem. Teraz walił się nań zdemoralizowany batalion. Wprędce napełnili te miejsca chargocząc, gadając, w kupę zbici. Armaty huczały przed nimi. Kule bluzgały po wodach stawu i kosiły żółte trzciny.

Wtem od strony Raszyna pędem nadciągnął hufiec jezdny. Przewodził mu książę Józef.

Za nim jechał Pelletier i kilkunastu adiutantów. Rafał poznał ich wszystkich oczyma, nie myśląc wcale o tym, kogo widzi. Baczył tylko na to, żeby nie być zepchniętym do stawu.

– Anizetka, Szpilka… – myślał przypatrując się im przez małą chwilę.

Książę mierzył rozgromiony batalion ognistymi oczyma. Żołnierze widząc go poczęli się opamiętywać, jako tako formować i zwracać ku olszynie. Wódz zsiadł z konia i nie wyjmując z ust krótkiej fajeczki brûle-gueule stanął pośród żołnierzy. Od pierwszego z brzegu wziął z rąk karabin i zawołał:

– Za mną, bracia!

Żołnierze wydarli się masą z gęstego błota i ruszyli jak jeden. Wpadli na piechurów austriackich z furią, z wściekłością, z szaleństwem, tak nagle, jakby wyrośli z ziemi czy wypadli z zasadzki. Książę szedł w szeregu walcząc jak prosty żołnierz. Nigdy furia bojowa nie była wścieklejsza. Pierwsze szeregi austriackie wgniotły się w następujące i wdeptywały je w bagno. Nie było miejsca na bitwę. Kto był na placu, musiał zginąć. Sami oficerowie austriaccy, żeby zyskać miejsce, musieli wydać tylnym szeregom kolumny rozkaz odstąpienia. W kilka chwil lasek olszowy został zdobyty aż do wioski. Tam także wrzała straszna walka. Austriacy wdzierali się na oszańcowane chałupy, zdobywali każdą piędź ziemi, każdy rów, zasiek. Z góry, z pułapów, zza desek, zza węgłów, z dziur, szczelin raził ich nieustanny grad kul. Ale już z trzech stron, od Puchał, z pola i od strony Jaworowa, wioska była osaczona. Cały drugi pułk piechoty szedł na nią głębokim szykiem.

 

Rwano już deski rękoma, rujnowano zasieki, wyciągano dyle. Książę Józef wezwał przez adiutanta Krasińskiego pierwszy batalion pierwszego pułku, który pospołu z artylerią strzelał bez przerwy, i dwunastu kompaniami natarł na oblegających wioskę. Szedł w pierwszym szeregu porucznik Skrzynecki. W ciągu kilku minut oblegający zostali spędzeni bagnetem i wyrzuceni w pole. Zarazem trzy lekkie armaty, przyprowadzone do Falent z Raszyna, wzmogły ogień artyleryjski. Fizyliery zamknięte w wiosce, którymi kierował sam Sokolnicki, pozdrowiły księcia okrzykami chwały.

On siadł na koń i otoczony swym sztabem przejeżdżał wśród szeregów. Teraz rezerwa wysunęła się naprzód, dziewięć dział stanęło razem i poczęły spod dworu w Falentach bić nieszczędnie.

Książę cofnął się do głównego swego stanowiska w Raszynie. Gdy z wolna jechał przez groblę, kule świstały koło niego jak grad. Sokolnicki polecił umocnić pod ogniem nieprzyjacielskim zburzone oszańcowanie Falent i formował znowu swoje trzy bataliony, żeby, w myśl tej samej co rano zasady, szczędzić żołnierza. Ale kiedy to spełnił i kiedy infanteria austriacka cofnęła się w pola, sypnął się na jego piechotę i artylerię grad kul sześciofuntowych.

To nadchodzący korpus armii austriackiej, a mianowicie pierwsza jego brygada pod generałem von Civalard i Pflacher wzmocniła przednie straże Mohra. Waliły teraz dwadzieścia i cztery armaty, sześć nowych batalionów przyłączyło swój ogień do dawnych pięciu. Odpowiadało im dziewięć tylko armat. Rafał był w ich pobliżu. Słyszał hurgot taczających się, spracowanych dział. Cała bateria wiła się teraz w kurczach śmiertelnej pracy, miotała jak skorpion w środku ognia. Ułan drżał nie jak na początku bitwy, ale jak wówczas, gdy szukał zabitej Heleny. Wrzaski rannych, jęki, wołania o pomoc, płacz i skomlenie zabiły jego duszę. Ściskając sobie głowę słaniał się z miejsca na miejsce. Ktoś z artylerzystów kazał mu nosić wiadrem wodę, więc ją przydźwigał kilkakroć. Kiedy po raz trzeci biegł do zalewiska w olszynie, tuż o kilkanaście kroków od niego wyleciał w powietrze keson prochowy. Słup ognia porwał w górę i roztrzaskał o ziemię zielone złomy, zabite konie, rozrzucił koła, postronki, chomąta. W ogniu ludzie poparzeni jęczeli. Jeszcze Olbromski nie zdążył nabrać wody w wiadro, kiedy wybuchnął drugi wóz. Za chwilę trzeci… Jakiś kanonier w dymie krzyczał:

– Granatnik zbity na ziemię!

Straszny trzask granatów rozlegał się w tym miejscu. Wyrwana ziemia, lecąc w wybuchu powietrza, grzmotnęła Rafała w plecy i rzuciła w błoto stratowanej drogi.

W głuchym półomdleniu leżał wciągając w płuca wolniejsze od dymu przy samej ziemi powietrze.

Coraz bliższe wybuchy dymu z kilku i kilkunastu naraz strzałów odtrąciły bataliony polskie. I oto z nagła ucichły. Lecz w tejże samej chwili wyszły z kłębów burej sadzy nieprzejrzane szeregi piechoty.

Lasek od strony Puchał znowu dostał się w ich posiadanie. W pobliżu drogi wrzała walka na bagnety.

Sokolnicki, w ciągu całej bitwy kryjący żołnierza za lichymi osłonami, i teraz połowę swej siły wtłoczył do zabarykadowanej wioski. Rezerwę krył między nią a dworem, a batalion Godebskiego w lesie. Artylerię trzymał wciąż na drodze i całą baczność zwrócił na obronę i bezpieczne posiadanie odwrotu przez groblę. Cały teraz nacisk artylerii austriackiej wywarł się na wioskę. Kiedy piechota Mohra powtórnie wdzierała się do głębi lasku, targając bagnetami piechurów Godebskiego, armaty austriackie poza plecami tej piechoty zwrócone zostały paszczami na wschód, prostopadle do Wielkich Falent, i poczęły bić w resztki siedlisk wieśniaczych.

Rafał trafił tam właśnie pospołu z kolumnami zostającymi pod wodzą Sierawskiego.

Gruchnęła w tłumie wieść, że Godebski usunięty został z pola z raną śmiertelną i że go cnotliwy Fiszer zastąpił.

Nie wiedzieć kiedy, wraz z tłumem znalazł się ułan między stodołami. Odetchnął. Nie było tu takiej ulewy pocisków. Do czasu… Na powałach chat, w stodołach, za wyrwanymi wrótniami siedzieli, stali, klęczeli i leżeli żołnierze, odpierając strzałami szturm infanterii austriackiej uderzającej na wioskę z południa. Jeszcze starczyło na pewien czas ładunków. Każdy żołnierz wypalił ich po sześćdziesiąt. Gdy kule armatnie rozwaliły którą stodołę, powyciągały z węgłów jej belki, wyważyły przyciesi, wyrwały z ziemi słupy, żołnierze przenosili się kupą do drugiej, do trzeciej, włazili na wierzch obdartych chat i bili znowu. Sokolnicki formował sam partie. Był wciąż na środku drogi wioskowej i dyrygował obroną. Widział stamtąd przez tylne, północne, odsłonione przejście swą świeżo złożoną rezerwę, do czego znowu powrócił, i artylerię. Pewna partia żołnierzy nosiła wciąż wodę w konwiach, wiadrach, lusofach i zalewała wzniecone pożary. To tu, to tam buchał ogień. Gdy artyleria wystawiona na ogień cofać się zaczęła za pałac, ku grobli, cała siła dwudziestu czterech armat napastniczych buchnęła w Falenty.

Piekielny zaczął się ogień.

Belki, krokwie, łaty trzeszczały i łamały się, darły na szczapy i wióry. Ściany wyginały się i waliły na ziemię jak długie. Od pożaru ratował mokry gnój i ziemia… Tworzyła się kupa ruin drewnianych, zlanych krowieńcem, stos spiętrzony wywróconych domostw. Za nim stawali wnet żołnierze i razili jeszcze wroga stojącego w polu i sunącego wciąż naprzód z południa i wschodu.

Rafał podjął karabin zabitego grenadiera, przypasał jego ładownicę i zachyliwszy się pod sterczącą ścianę zaczął nabijać i walić. Dzika żądza w nim biła jak ten nabój w rozpalonej lufie. Zapomniał, gdzie jest i co się z nim przytrafia. Chwilami mu się zdało, że bije w kufę wilka w śnieżnym parowie i ma wszczepione w piersi jego pazury.

Słyszał głos Sokolnickiego zachrypły:

– Podsypuj, bracie, podsypuj! Ładunków nie gub! Mocno przybij! Nie żałuj! A zasie, pludry! Tuś to przywędrował, niemiecki ryju! Twoja tu ziemia, złodzieju? Bij, braciszku, jeden z drugim, nie żałuj!

To tu, to tam wzmagał się wrzask niebezpieczeństwa, okrzyk rozpaczy. Zaczęły padać w wioskę, a raczej w zdruzgotane jej gnaty, płonące bomby moździerzowe. Bomby te w chwili pęknięcia na ziemi albo w powietrzu miotały ogień we wszystkich kierunkach. Były to wielkie wydrążone kule z żelaza, napełnione prochem. Miały w sobie otwory zabite czopami, długimi blisko na ćwierć łokcia, w których mieściły się tuleje napełnione materiałami palnymi.

Ogień obejmował stosy drzewa, mundury żywych i zabitych. Zalewano go, duszono nawozem, ale bomby zaprawne sztucznymi ogniami szły coraz gęściej jakoby stada ognistych ptaków. Zapalała się i gasła wioska Falenty w stu naraz miejscach. Szerokie żagle płomienia widać było na przodzie i w tyle, ponad głowami i u stóp. Kule ośmiofuntowe łamały resztki rumowia.

Sokolnicki wyjął okrągły zegarek, rozejrzał się wokoło. Wytarł pięściami oczy pełne piachu, dymu, sadzy. Odsapnął z głębi piersi. Strzepnął palcami. Była blisko godzina piąta po południu. Najbliższemu z oficerów rzekł z cicha, nad uchem:

– Batalion w tył… prawym skrzydłem… Marsz…

Woltyżerowie wynurzyli się z ognia i dymów. Byli czarni, okopceni, z tlącymi się mundurami. Przez północne wyjście z wioski tłoczyli się na drogę pod pałacem. Z trudem formowali oficerowie sekcje i pancerzowe roty z boku armat.

Sołtyk otrzymawszy rozkaz wołał w dymie ochrypłym głosem:

– Baczność! Ognia w odwodzie! Półbateriami! Marsz!

Wozy dostatkowe weszły na groblę pod osłoną dwu batalionów, zbitych w kupę i wypartych z olszowego lasu. Bataliony te wciąż szarpały się z nieprzyjacielem. Pierwsza półbateria, złożona z trzech armat i granatnika, wyszła z dymnej jaskini i przez zawady rannych, przez kupy zabitych cofała się w tył, aż do linii wozów. Tam stanąwszy przysposobiła się do dawania ognia. Druga półbateria, złożona z trzech dział (gdy dwa zdemontowane i rozbite zostały na placu), z pośpiechem dążyła do pierwszej.

Другие книги автора