Kostenlos

Popioły

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Stąd dopiero będziecie mogli prażyć!… – wołał Krzysztof.

– Co ty tam możesz wiedzieć, skąd prażyć…

– Blondyn!…

Pobiegli jednak ku niemu. W niewielkim pokoju, do którego weszli, znaleźli kilkunastu zabitych żołnierzy hiszpańskich. Leżeli na ziemi i na sprzętach. Znoszono tu, widać, z ulicy i rzucano w popłochu ciężko rannych w bitwie ulicznej, a potem w zapale walki zapomniano o nich. Leżeli, rzuceni na wznak i na twarz. Pełzali, widać, w przedśmiertnej agonii na wsze strony jak snące raki, a wreszcie wygaśli kolejno w dusznej, kamiennej izbie. Teraz, po wypuszczeniu z siebie kałuż skrzepłej krwi, spali bladzi ze straszliwym natchnieniem w zwiedzionych brwiach, w rozwartych ustach, z których krzyk zemsty jeszcze zdawał się lecieć… Jednemu wywaliło się z nozdrzy rozbitego nosa tyle krwi, że z niej powstała na ustach i brodzie skorupa nikiej larwa opuszczona z zadumanego czoła, z oczu we łzach. Drugi miał głowę rozwaloną czerepem granatu a usta skrzywione takim bólem, że widok ich dźwigał z piersi przemocą westchnienie.

Woltyżerowie odgarnęli ich z drogi uderzeniem nóg i przedarli się do dwu wąskich okien, zasłonionych od wewnątrz drewnianymi okiennicami. Okna te, ze dworu opatrzone w żelazne kosze ze sztab kutych ozdobnie, wychodziły na ulicę Engracia, w miejscu jeszcze niezdobytym przez następujące szeregi. Tuż w ulicy była barykada, na której walczyła banda obrońców. Naprzeciwko wznosiły się mury klasztoru Panien Jerozolimskich. Za tymi gmachami, które tworzyły całą dzielnicę, prawie kwadrat opasany czterema przecznicami, widać było prześliczne ogrody klasztoru, pełne cienników cyprysowych, czarnych mirtowych kwadratów, podobnych z oddalenia do tkaniny przecudnej z bezcennego aksamitu, pełne rozpierzchłych palm i magnoliowych alei. W głębi czerniały budynki gospodarskie i sam konwent, frontem zwrócony do poprzecznej uliczki.

Od strony głównej arterii Engracia wznosił się posępny czarny kościół z wyniosłą wieżą. Z tej to wieży waliły w szturmujących Francuzów małe armatki, padały ręczne granaty, spadały cegły i lała się wrząca woda.

Woltyżerowie nabili starannie broń, zawarli za sobą drzwi. Raptem, otwarłszy obadwa okna, wydali gromki okrzyk.

Zarazem wytknąwszy lufy karabinów zaczęli strzelać w Hiszpanów jak do celu, niechybnie. Dostrzeżono ich zaraz na wieży Panien Jerozolimskich, na barykadzie i w szeregach francusko-polskich. Wzmógł się atak. Zaczęły koło głów trzaskać kule i rypać kamienne obramowania okien. Jedna z nich trafiła żołnierza Zielińskiego w skroń. Runął na wznak, trzepnął rękoma. Gwałtownie, przez kilka chwil, nogi jego kopały mur. Potem westchnął i ucichł.

Cedro nie miał dostępu do okna. Zaczął chodzić między trupami nie unikając bynajmniej ich widoku, ale ich prawie nie dostrzegając. Był już obojętny na barwę krwi, kształt rany i obraz śmierci. Zadawał sobie wciąż pewne pytanie. Nieprzezwyciężona nuda wlekła się za nim, oplątywała stopy, jak kajdany ściskała ręce.

Zadawał sobie pytanie, gdzie też jest w danej chwili doncella? W którym jest miejscu? Nie marzył wcale o tym, żeby do niej mówić, ani o tym, żeby ją widzieć… Tylko tę posiąść wiadomość, że jest. Nie zdając sobie wcale z tego sprawy ciągnął chceniem do tego tylko, ażeby wszystko raz skończyć, ażeby nareszcie do licha usnąć. Runąć na twarz między takich oto – i spoczywać na wieki wieczne. Przeczuwał przecie, że się w pamięci pod żelaznym jej wiekiem palą wszystkie widziane sprawy, że się bez przerwy w miękkich zwojach mózgu, jakby pod nieubłaganym rylcem sztycharza w twardej miedzi, żłobią wszystkie obrazy. Tyle tylko szczęścia, że nie ma czasu, więc ich nie widno. Paść na twarz i zgnić jako i ci, którzy leżą. Zgnić tak, żeby razem zgasły i wygniły żyjące potajemnie, zdradzieckie myśli, myśli tchórzliwe i zrozpaczone, nie żołnierskie, lecz zaiste babskie, dziewczyńskie, chłopięce. Może by ustał ów chytrze niemy kierat mózgu! Czemuż nie pchnęła wtedy sztyletem do dna, do gruntu, po rękojeści poprzecznicę? Czemuż nie pchnęła i nie zabiła po męsku jako on starego księdza? Żeby głuchoniema podłoga zmuszona była oddać głos: – Dokonałeś!

Wzdrygnął się i rozejrzał.

– Ach, umrzeć trzymając w ramionach tę siostrę duszy swej, drżącą i kruchą jak żółty motyl w rubaszną garść złapany! Umrzeć przy tak czujnym sercu nie uczyniwszy mu krzywdy… Czuć jedną młodą duszę, płomieniste zarzewie życia we dwu innych ciałach… Tchnąć własną duszę, umierając, w te usta… Czemuż ci się, siostro, zatrzęsła miękka ręczyna?… – mamrotał głośno słaniając się ze szlochaniem wewnętrznym z kąta w kąt, z kąta w kąt…

– Trzymaj, te – ułan! – wrzasnął mu nad uchem woltyżer.

– Czego?

– Pójdę ja patrzeć, co się dzieje od onego podwórza, bo nas tu zejdą i wyduszą jak gniazdo myszów. A pal celnie, bo ostatnie ładunki nama wychodzą.

Krzysztof chwycił z jego rąk nabity karabin i z furią zaczął strzelać w tłum. Dało mu to zapomnienie o chwilach poprzednich. Głowę miał pełną piachu i dymu, w ustach smak jakby centurii. Odrobina, ochłap głupiej umiejętności, jak broń nabijać, jak się składać, celować i ciągnąć za cyngiel, stanowiła wszystek jego rozum. Mierzył celnie i nad wyraz skutecznie.

Tymczasem woltyżer Krzos wysunął się na schody i znikł w ich mroku. Cedro nie dał jeszcze pięciu strzałów, kiedy tamten wleciał na palcach z wiadomością, że na podwórzu stoją Hiszpany.

– Na dole… – mówił chwytając karabin zabitego towarzysza.

– Lećmy.

Wyszli wszyscy na paluszkach i wrócili na balkon długiego piętra. W istocie, na dnie podwórza kłapały abarki, drewniane trepy aragońskie. Krążyło tam kilku mężczyzn z karabinkami w ręku. Oglądali z krzykiem trupy kobiet wyrzucone za poręcz górnego balkonu. Natychmiast trzech z nich legło na tym miejscu od celnych strzałów polskich, reszta w milczeniu pędziła na górę. Słychać było łoskot drewnianych postołów po schodach. Ukazali się we drzwiach na balkonie drugiego piętra w swych krwawych szmatach na rozczochranych łbach. W skok, tygrysimi susami, oblecieli drewniany balkon drugiego piętra. Wyjąc i gwiżdżąc gnali ku woltyżerom. We drzwiach na główne schody zawrzało. Bratobójczo, pierś w pierś się zwarli. Odpadły karabiny. Nagą garścią! Cedro ujrzał błysk sztyletu toledańskiego. W tej samej chwili Krzos padł jak rażony gromem. Tyłem głowy wyrżnął w kamienny próg i nie drgnął ani razu. Hiszpanów było trzech. Zginęli prędzej, niż tu przybiegli. Dwaj wyrzuceni zostali za poręcz tak samo jak ich rodaczki, a trzeci, zmiażdżony ciosami karabina w łeb, zmienił się po upływie kilku chwil w kupę krwawego mięsa. Wiarusów było teraz tylko pięciu. Ładunków już nie mieli. Na podwórze wchodzili Hiszpanie.

– No, teraz, bracia, nie ma co!

– Do dzieła!

– Drzwi na oścież!

Wielkimi krokami, z pieśnią na ustach rozszalałą zeszli na dół. Poprawili na sobie ładownice, pasy, lederwerki. Przekrzywili czapy. Mocno pod brodą złączyli podpinki. Jeden drugiemu wyprostował czarną kitę na czapce.

– Ułan! chodź we środek.

– Dajcie mi pokój! ja idę osobno, sam!

– Chodź we środek! Ja ci kazuję, ja tu teraz wódz! – rzekł pierwszy z brzegu.

– Karabina niezwyczajny i jeszcze, widzisz go, sam!

– Broń do ataku!

– Marsz!

Zerwali ze drzwi wejściowych od ulicy Engracia żelazną sztabę. Dźwiękła jak miecz katowski żelazna sztaba padając na kamienie. Z trzaskiem rozwarli podwoje.

– Niech żyje Cesarz! – wrzasnęli jak jeden żelaznym krokiem wychodząc w ludzki tłum.

– Na bagnety!

Padli w obrońców barykady i rozwalili tłuszczę jak pękająca bomba. Gdy żółte rabaty zajaśniały na tyłach barykady, wrzask rozpaczy rozległ się na niej. Dosięgli pierwszych worków i sprzętów, tworzących stopnie ulicznego szańca. W skokach, wśród piorunowych czynów bagneta i kolby, wstępowali na górę. Chyżo przysiadając, skacząc, koląc naprzód i w tył, w górę i na dół, młyńcem i sztychem czynili sobie ulicę. Teraz każdy walczył za siebie i za wszystkich pięciu, i za całe wojsko.

Nim Hiszpanie zdążyli zliczyć ich, wtargnęli przemocą na wierzchołek pozycji. Strącali stamtąd obrońców lecąc w podskokach, grzbietem szańca, po kołach i łożach armat jak żółty piorun po zrębach skał. Krzyk podjudzonego męstwa na ich widok buchnął z kolumn szturmujących. Bataliony nadwiślańskie ujrzawszy swoich u mety rzuciły się na barykadę i wpadły na nią wśród zapasów, tratując wrogów na śmierć. Tysiąc luf nabili tymczasem Hiszpanie i tysiąc zmrużonych oczu mierzyło we łby tych pięciu. Runął też na twarz jeden, zachłysnął się krwią i rzygnął nią w biegu drugi, przykląkł trzeci jak kosą podcięty. Cedro, zimnym strachem gnany, z urwaną połową czapki, skrwawiony w dziesięciu miejscach od kontuzji, ślepy od prochu i uniesienia, złaził z barykady wielkimi kroki po worach, trupach, gratach, razem już ze zdobywcami. Pieśń koło niego straszliwa… Widziała go była na czubie niezdobytej poprzecznicy cała kolumna, Lacoste i Chłopicki… Wskazywali go szpadami, prąc, gniotąc i goniąc Hiszpanów ku następnej baterii u wylotu ulicy Engracia, gdzie się już zaczynał biały od słońca, wydłużony plac Cosso.

W miejscu zdobytym ulica Engracia stanowiła wąską szczelinę. Z prawej strony wznosiły się mury szpitala, z lewej olbrzymie czarne mury klasztoru franciszkanów. Wieża zdawała się zwisać nad ciemnym przesmykiem. Zastęp hiszpański, który bronił barykady, nie cofnął się jeszcze w to przejście, lecz podzielony na dwa oddziały, zajął w mgnieniu oka klasztory Panien Jerozolimskich i franciszkański. Cedro wraz z tłumem towarzyszów uderzył na pierwszy z tych konwentów. Furty i bramy były zawalone, ale je wnet wyłamano. Hiszpanie zostali wytępieni bagnetem u wejścia do kościoła, w jego kruchtach i nawach, w przedsionku i korytarzach klasztornych. Gdy Krzysztof wszedł do głównego budynku, który stanowił mieszkanie zakonnic, już te miejsca były zupełnie opanowane. Długie, niezmierne, kręte korytarze, skąd na prawo i na lewo wchodziło się do cel, były zupełnie już puste. Panowała tam ciemność i nieprzyjemna cisza. Łoskot kroku rozbijał się jak gdyby w studni. Krzysztof był śmiertelnie strudzony.

 

Za jaką bądź cenę pragnął zasnąć przynajmniej na moment czasu. Myślał właśnie, żeby w jednym z tych lochów położyć się pod murem i udawać zabitego, gdy wtem o parę kroków od siebie, na załamaniu przejścia na wyższe piętro, usłyszał okrzyk:

– Qui vive?

Dał hasło. Z głębokiego mroku pod światło półokrągłego okna ze starych przepalonych szyb wyszedł oficer z obnażoną szpadą. Cedro pochylił się ku niemu i poznał go od razu.

– Ach, to znowu ten jakiś Wyganowski… Kuzyn… – myślał z niesmakiem.

Kapitan przypatrywał mu się z uśmieszkiem ironii, oglądał go od stóp do głowy. Rzekł wreszcie:

– Widziałem waćpana na barykadzie.

– Bardzo być może.

– Brawo!

– Znalazłem się tam przypadkiem, właściwie wbrew woli.

– Coraz lepiej.

– Zginęli ci, którzy ją zdobyli. Chwała im wieczna! Oni to mię wciągnęli…

– Co do chwały… No tak. Skromność godna zazdrości! Ale mówią głośniej od słów, napisów na papierze, pergaminie i, dajmy na to, piaskowcu – te chlubne czerwone plamy na portkach i butach. Odznaczasz się waćpan, mości Cedro, niepomału. Bijesz Celtyberów aż trzeszczy. Daj tylko jeszcze na tysiąc mszy u mnichów w Burgos, i będzie z ciebie Cyd jak sto tysięcy diabłów! Podobasz mi się.

– Tak, zamordowałem dzisiaj niejednego człowieka… – rzekł Krzysztof, tępo patrząc mu w żywe oczy.

– Bardzo pięknie, młodzieńcze.

– Szczególnie jeden, którego zatłukłem własnymi rękoma.

– Cha, cha… Od tego jest wojna, żeby każdy prawdziwy człowiek miał sposobność mordowania wrogów ile dusza zapragnie. Nie minie cię nagroda, ja w tym. Strzeż się tylko losu Hamilkara pod Saguntem, bo i to się na wojnie przytrafia.

Cedro grubiańsko milczał.

– Czemuż dalej nie odznaczasz się na arenie walki? Strzeż się jak śmierci – wypuszczenia raz z ręki gałęzi wawrzynu! Inny ją schwyci, a sława nie czeka na opieszałych. Musisz jej w biegu dotrzymać kroku. Czy może do kokoszek? Co? Powiedz szczerze… Żołnierz żołnierza rozumie jak baletnica baletnicę. Jest tu, powiem ci na ucho, mniszeczek wybór arcygodny. Są tak apetyczne, że klękaj kto żyje! Bo to widzisz, ascetki. Zakaz śmiertelny, marzenie i tęsknota… rozumiesz mię? Panny Jerozolimskie… Widziałem na własne oczy. Chodź no, pokażę ci cały bukiet. Wybierzesz, co ci serce podyktuje. Jedna tylko przykrość: blondynki ani jednej. No, żeby na lekarstwo!

Wstępowali po schodach z płaskich i ogromnych płyt. Szli długo korytarzem zupełnie ciemnym po drewnianej podłodze, zawrócili w drugi. Doszedł do uszu Krzysztofa gwałtowny łoskot bębna, bijący w nieznany mu takt. Wkrótce stanęli przed dębowymi drzwiami wielkiego refektarza. Tu stało kilku grenadierów na warcie. Otwarli drzwi przed kapitanem śmiejąc się szelmowsko. Wyganowski wszedł pierwszy torując ułanowi drogę. Gdy się przez tłum, tworzący koło, naprzód przedarli, Krzysztof zobaczył kilkadziesiąt nagich kobiet, tańczących do taktu walenia pogrzebaczem w mosiężne rondle i miednice. Pod razami kolby i bagneta skakały dosyć sprawnie.

– Mniszeczki… – szepnął Wyganowski mlaszcząc ustami. – Nie wszystkie, ale przeważna większość. Nie powiem, żeby to im nie sprawiało przykrości, iż w danej chwili nie potrzebują habitów, ale z drugiej strony nie widzę w nich śmiesznego uporu dziewic numantyńskich. Wprawdzie są wyjątki, ale o tym później…

W oczach jego, gdy to mówił, siedziało ponure szyderstwo. Dolna szczęka była wysadzona naprzód, a nozdrza drgały.

– Zostaniesz tu waćpan zapewne? – rzekł pieszczotliwie, zaglądając Krzysztofowi w oczy. – Bo ja, uważasz, jestem na służbie: komenderuję, sit venia verbo, tym… klasztorem. Chciałem powiedzieć inny wyraz, ale boję się obrazić twe ucho.

– Nie zostanę tutaj – rzekł Cedro z przesadną wyniosłością.

– Czy podobna? – Ale cóż za przyczyna, jeżeli godzien jestem?…

– Pragnąłbym przespać się, panie kapitanie.

– Przespać… taką uroczystość! Oh, c’est triste…

– Już bardzo dawno nie spałem.

– Ależ to doprawdy rzecz smutna… Więc śpij waćpan!

– Czy mogę tu gdziekolwiek, na korytarzu?

– Możesz.

Cedro oddał mu ukłon wojskowy.

– Czekaj, przeprowadzę cię i dam miejsce. Słyszałeś, że jestem tutaj z polecenia zdobywców komendantem klasztoru i jego okolic, korytarzów, cel, refektarza.

Wyszli z hucznej sali i wlekli się ociężałymi kroki starców zgrzybiałych po tych samych płaskich schodach.

Znowu się ciemny nastręczył korytarz.

– Tu są cele… – rzekł Wyganowski. – Mógłbyś w którejkolwiek spocząć wygodnie, gdyby nie to, że są chwilowo zajęte. Mniszki goszczą u siebie nieznajomych rycerzy. Dawno im się to nie zdarzało na tym padole.

– Są to żołnierze pana kapitana? – spytał Krzysztof.

– Są moi, są Francuzi.

– Gdyby to ode mnie zależało… – począł z trudem bełkotać Cedro dysząc i nie mogąc słów znaleźć – gdybym to ja… Kazałbym strzelać we łby tym gałganom, kazałbym!… Na miły Bóg… przecież to… wieszać jak kundlów!

– Mów, młodzieńcze, mów śmiało. Zwrócę jednak na jeden szczegół twą uwagę: to jest, proszę cię, wojna, nie manewry na placu Marsowym, pod okiem narzeczonej w błękitnej przepasce. Jesteś, pochlebiam sobie, pierwszy raz przy zdobyciu miasta…

– Tak.

– Właśnie i ja tak przypuszczałem…

– Z czegóż to można przypuszczać? – zapytał Cedro wyniośle i z lodowatym uśmiechem na ustach.

– Przeżyłem już wiele szturmów forsownych, choć nigdy, wyznam, podobnie wariackiego. Bo to ani w kampaniach włoskich od samego początku, ani w austriackich pochodach. Mogę cię na podstawie długoletniej praktyki zapewnić, że gwałcenie masowe przyśpiesza kapitulację daleko bardziej skutecznie niż bombardowanie działobitniami, a ma zarazem tę dobrą stronę, że oszczędza wiele żywotów ludzkich obudwu stronom walczącym. Wytrąca oręż z ręki cichaczem a nieodwołalnie ojcom, mężom, braciom i narzeczonym, kryje żołnierzy przed kartaczami, a zapewnia kapitulację. Przy tym, cóż chcesz? Tym, którzy idą na niewątpliwe mary, na podłą śmierć żołnierską w rynsztoku, na gnojowisku, w piwnicach i wspólnych dołach, coś się, u pioruna, za to należy od tych, którzy żyją! Należy im się ta chwila przed śmiercią… Toteż wolę, gdy tu moje Maćki są po celach, niż żeby ich darły kartacze, a oni sami mordowali bez pardonu. Ręczę ci, że następny dom podda się nam dobrowolnie, gdy wieść gruchnie między jego dziewoje, cośmy to tutaj czynili. Ale najważniejsze to to, że znaczna część ofiar przyjęła tę karę Boską z pokorą i poddaniem się, rzekłbym nawet, że chętnym a ochotnym sercem…

Cedro już prawie spał, ramieniem wsparty o mur. Ledwie słyszał, co prawi wymowny oficer. Tymczasem tamten stanął przed celą bez drzwi, zajrzał do środka i pociągnął towarzysza za rękaw. Mówił zmienionym głosem:

– A tu mam coś specjalnie dla twego serduszka. Wejdź no! Chodź no, chodź!

Odsunął drzwi wyrwane z muru wraz z zawiasami, przystawione do wejścia. Wkroczyli do maleńkiej celki, do niskiej jakoby krypty z ceglaną podłogą. Na wąskim tapczaniku leżała młoda zakonnica. Ręce jej były złożone pobożnie na piersiach, dłoń z dłonią, jak to wyobrażali średniowieczni rzeźbiarze na pomnikach zgasłych królewien. Głowa okryta była kornetem. Habit na ciele potargany w strzępy, szmaty… Ale jego łachmanami ktoś tak starannie okrył ciało, że nagość nie przeświecała nigdzie. Wyganowski zbliżył się do śpiącej z potwornie bolesnym uśmiechem, nachylił się nad nią i rzekł do Cedry:

– Patrz!

Podniósł lewą rękę umarłej. Krzysztof nachylił się…

Zobaczył rękojeść sztyletu, tkwiącą pod piersią dziewiczą między żebrami. Bujna fala krwi oblała tę rękojeść, dokoła niej skrzepła i czarną lawą zastygła.

Ciało już było zimnym truchłem, nogi i ręce już zesztywniały, ale twarz spokojowi grobu i władaniu śmierci jeszcze się nie poddała. Jeszcze wszystka należała do ziemi. Jeszcze spomiędzy zwartych brwi, ze straszliwego skrzywienia ust zionęły dwa płomienie: duma i boleść. Wyganowski złożył ze czcią ostygłą rękę na dawnym miejscu. Splótł palce lewej dłoni umarłej z palcami prawej. Czynił to pobożnie, ze spokojem i ostrożnością, jak gdyby wykonywał przepis obrządku. Usta jego były skrzywione zupełnie tak samo jak u zakonnicy…

Po chwili wyprostował się, odstąpił dwa kroki w tył, stanął w pozycji, wydobył szpadę i sprezentował przed umarłą broń.

Wyszli stamtąd.

Wyganowski maszerował przed siebie dużymi krokami mówiąc prędko i obojętnie:

– Napadli ją w pięciu czy w sześciu. Tam, w tamtym załamaniu korytarza. Widziałem…

– Nie obroniłeś, co? – cisnął mu Cedro w twarz słowo jak rękawicę.

Tamten zaprzeczył ruchem głowy. Rzekł po chwili:

– Uciekła do swej celki. Zatrzasnęła drzwi. Dość długo je wyważali… Nareszcie wyrwali zawiasy wraz z odrzwiami. Rzucili się na nią i zdarli suknie. Aliści nagła przeszkoda… Do diaska! Cha-cha – pod śliczną piersią nagła przeszkoda! Wszystko przezwyciężone z wyjątkiem tego jednego drobiazgu! Zupełnie jak Zaragoza: już zdobyta, już wzięta, już na niej łyka. Teraz cię, krzyczymy, niewolnico, pożyjem! cha-cha… Naści! Cha-cha… Naści – trupa. Szarpaj go, podły lisie, i pożywaj na zdrowie!

Stanął wśród korytarza, sam blady jak trup, i szeptał w zapamiętaniu:

– O zakonnico, zakonnico! Gdybym był pierwszym władcą plemienia, które cię wydało, imieniem twoim nazwałbym miasto, kraj mój, ziemię całą! Z osoby twej uczyniłbym herb narodu i pieczęć państwa. Kazałbym swoim armiom defilować przed twoim trupem z rozwiniętymi sztandarami…

Cedro, którego nudziły słowa tego oficera, patrzał na niego sennymi, zgasłymi oczyma i ledwie go w półmroku widział.

– Czy mogę się tu położyć? – rzekł przerywając potok szczodrobliwej wymowy kapitana.

Wyganowski ocknął się i powiódł oczyma. Pchnął ręką drzwi na lewo i wszedł do celki pustej zupełnie i tak samo maleńkiej jak tamta, w której leżała samobójczyni.

– Kładź się, gnojku, i śpij!… – rzekł wskazując tapczan.

– Pan kapitan nie ma w sobie, ile wnosić mogę, nic z nieprzyjemnej twardości Scypiona Afrykańskiego… – rzekł Krzysztof z łagodną ironią, zmierzając do legowiska.

W tej samej chwili przypomniał sobie, że to jego ktoś dziś przezywał Scypionem Młodszym.

Miał zamiar rzucić Wyganowskiemu prosto w nos inne przezwiska, jak: pudel, jeździec, blondyn – ale już nie był pewny, czy rzeczywiście widzi przed sobą kapitana, czy tylko o nim śni.

– Ja nie mam w sobie nic ze Scypiona żadnego… Jestem proch i popiół…

– To śpij… – mruknął Cedro.

– Nie, ja tu sobie posiedzę. Poczekam na ciebie. Obudzę cię za kwadrans, gdy będę z moją kompanią z tego domu wychodził.

Krzysztof dopadłszy głową posłania w tej chwili zachrapał na cały klasztor. Zdawało mu się, że tylko co zamknął powieki, kiedy już zaczęto burzyć we drzwi, kołatać kolbami i słowem wzywać kapitana Wyganowskiego do dzieła. Cedro obudził się tak samo nagle, jak zasnął. Słuchał przez chwilę huku wystrzałów, wrzasków bitewnych… Kapitan siedział na krześle w tej samej pozycji, twarzą do okna zwrócony. Zdawał się wcale nie słyszeć krzyków wzywających do boju. Zdjął był czapkę i jeszcze jej nie wdział. Twarz jego teraz wydawała się daleko mizerniejszą. Był bardzo piękny.

Suche, kościste czoło, ściągły nos, starannie utrzymany zarost mimo woli pociągnęły wzrok Krzysztofa. Nieruchome oczy kapitana zasłane były tumanem…

Cedro otrząsnął się i wstał z tapczana silniejszy i zdrowy na duszy.

– Masz dosyć? – spytał Wyganowski nie odwracając głowy.

– Mam dosyć.

– To idziemy.

– Jestem gotów.

Przed klasztorem, w jego zdeptanych wirydarzach stały kolumny, gotowe do dzieł nowych. Rozwarto bramę. Wojsko żelaznym krokiem weszło w ulicę Engracia.

Pod narożnym z prawej strony budynkiem ujrzeli towarzyszów wywalających drzwi. Nikt nie wiedział, co to za gmach. Bramy miał potężne, zamczyste, okute, ze strasznymi ryglami, mury grube, kraty niezłomne w oknach. Nowoprzybyli z klasztoru wsparli oblegających potężnym ramieniem. Przyciągnięto jedną ze zdobytych armat, postawiono paszczę jej o kilkanaście kroków od wejściowych drzwi. Grzmotnęła kula we wrótnie raz, drugi, trzeci. Kamienne obramowania wierzejów spękały się, wgięły do wewnątrz i wywaliły wreszcie pospołu z wrótniami. Szturmujący rzucili się ciałem swym na pochylnię wrót, wpełzli przez górny otwór do ciemnego wnętrza. Ujrzeli przed sobą ogromną sień z szerokimi w głąb stopniami marmuru. Połowa jego zawalona była workami ziemi. Wcisnęli się tam po jednemu i zaczęli uprzątać z drogi szykanę. Nikt im w tej pracy nie przeszkadzał wcale. Sądzili zrazu, że dom ten nie będzie wcale broniony. Ale skoro większy tłum woltyżerów dostał się do przedsionka i postąpił ku schodom, padły między nich ręczne granatki rzucane zza balustrady schodów drugiego piętra, trzasnęły o krawędzie schodów bomby puszczone z wysoka. Przeraźliwy ich błysk rozłamał półciemność, trzask, czerepów rozbitych o nagie ściany zagłuszył jęki rozszarpanych. Huk wszystko pochłonął w siebie. Na białych stopniach z kararyjskiego marmuru miotały się ciała drgające w spazmach śmiertelnych. Krew strugą, jak pąsowy wąż wijąc się po stopniach, w dół spływała.

 

Idący ze dwora mieli w oczach ten widok. Wlecieli też zaraz na schody wściekłym skokiem, sadząc przez rannych. Dopadli piętra. Tam już na nich z długiego korytarza czekał wysunięty rząd luf. Huk strzałów, dym, błyskające w nim ognie… Korytarz pierwszego piętra został zdobyty. Został zdobyty, ale zapłacono za niego drogo. Żołnierze zasłali schody i podłogę, ranni konali pod depcącymi obcasami. W ciemnych kątach, we framugach zakratowanych okien ludzie dusili się rękoma, zarzynali nożem. Nareszcie rozjuszeni napastnicy dosięgli drzwi cel wychodzących na prawo i lewo. Obrońcy uciekli na drugie piętro. Sądzono, że to jest klasztor. Otwarto młotami i wyłamano za pomocą sztab żelaza kilkadziesiąt cel. W mgnieniu oka wypadli na korytarz zamknięci tam ludzie. Straszliwy wrzask napełnił wnętrze tego gmachu.

Jedni z wypuszczonych byli nadzy, inni mieli na ręku kajdany, jeszcze inni odziani byli w gałgany, prześcieradła, szmatki. Wszyscy mieli ogolone łby.

Gdy Wyganowski z Cedrą wchodził na schody pierwszego piętra, ujrzał przed sobą w zwojach i kłębach dymu prochowego dwóch ludzi w gałganach, z białymi czaszkami, którzy wzajem pochwycili się za gardła i wżarli w siebie zębami. Runęli właśnie na ziemię. To jeden, to drugi był na wierzchu. Szarpali się paszczękami jak rozjuszone psy. Nagie ich ręce, kolana, lędźwie, brzuchy, łopatki; ramiona, szyje latały, dygocąc, z miejsca na miejsce. Wyrywali ze siebie nawzajem zębami żywą krew, dusili się kolanami, darli ostrzem pazurów, sczepiali się razem tak straszliwie, że zdali się być jednym człowiekiem o dwu głowach, o wielu rękach i nogach. Podwajały się, potrajały, stokroć mnożyły ciosy pięści. Katowali się bijąc czaszką w czaszkę z chichotem zawziętości. Dawał się słyszeć trzask kości i rzężenie, trzask i rzężenie… Nareszcie jeden z nich został na wierzchu dłużej. Drugi charczał pod nim. Tylko jego głowa wciąż się jeszcze dźwigała, szyja prężyła do ciosu. Ale oprawca już się nie dał zdusić. Krwawa jego wściekłość nie ustała ani na chwilę, nawet wówczas, gdy biała, posiniała czaszka zwyciężonego zwisła bezwładnie w kałużę krwi. Ssał jego broczące rany, podnosił powieki oczu i patrzał w nie, zaglądał do dna; czaił się dłonią na każdy z ostatnich oddechów i chwytał je w lot, kiedy jeszcze były w tchawicy. Nareszcie wymierzył zabitemu ostatni policzek. Ostatni raz plunął w bezwładne usta. Wstał. Powiódł dziwnym mięsem swych oczu, piekłem swego uśmiechu po szeregu zadumanych żołnierzy. Ujrzał ich teraz. Zaśmiał się, zaskowyczał, załkał, zachichotał… Dźwignął ramiona i jak radosny lew skoczył z góry w środek tłumu. Oficera, idącego w trzecim szeregu, chwycił za brodę, żołnierza sąsiedniego za gardziel i rycząc z uszczęśliwienia, z pianą radości w wyszczerzonych zębach, skonał na bagnetach.

Z korytarza wypadli teraz jak wichrem pędzone liście – tańczący, deklamatorowie, śpiewacy, mówcy, zamyśleni, obojętni, ślepi z szału, podobizny psów czających się i podobizny drzew ściętych, które jakoby grzyb obojętności porósł i zeżarł, ludzie bez twarzy a z rozszalałymi oczyma, inni z mordami, w których nie ma oczu, przeraźliwe chimery w kształtach kobiet, okropne twory ze spojrzeniami wilków i trytonów, z kajdanami na ręku i w kaftanach związanych rękawami w tyle. Tłum ten wyszedł na żołnierzy i zagrodził drogę. Ryk zwierząt, głosy burzy, jęk wiatru w puszczy leśnej i pieśń zbieganego morza w nocy, na nowiu, krzyk najgłębszej ptasiej boleści i śmiech szczęścia, wydobyty z nicości przez narzędzia muzyczne, płacz nad opustoszałą kołyską i euforyczna pieśń duszy patrzącej w rozchylone niebiosa – wszystko to buchnęło w przychodniów z tego tłumu. Ze środka jego wyszedł wielki starzec w krwawej płachcie, głową przerastający wszystkich, nagi, z olbrzymią na głowie wiechą z jednej gałęzi cyprysa, z wyciągnionymi rękoma. Nie widział nikogo. Śpiewał rozpaczliwie jakąś pieśń głuchą, której słowa ginęły doszczętnie w chaosie dymu, w huku strzałów i głosach konania. Zstępował na dół jak geniusz, władca, czy prorok ze swym krzykiem na ustach…

W tej samej chwili czarny, mały, zwinny małpoczłowiek, w zgrzebnych portczętach a bez koszuli, przelazł chyłkiem przez balustradę, mrugnął na wszystkich i z rzegotem śmiechu takiej chytrości, takiego szczęścia, jakby w tej chwili oszukał nareszcie ród ludzki, gwizdnął przeciągle i skoczył goloną czaszką na dół. Nim zdołano dojrzeć, jak się tam roztrzaskał i rozprysnął w krwawą fontannę u drzwi wejściowych, już inny zajął uwagę idących widzów. Oto człowiek muskularny i na pozór zupełnie zdrowy, czając się pod ścianą, dopadł żołnierza, zabitego przed chwilą, chwycił lewą ręką karabin i w mgnieniu oka rzucił się w kupę obłąkanych. Począł ich przebijać piorunowymi ciosami, miażdżyć kolbą golone łby. Na dany znak żołnierze wzięli go na cel. Gdy zginął podarty kulami, roztrącili wariatów i pomknęli na drugie piętro – w pościgu za zdrowymi.

Byli na platformie załamania się schodów z marmuru, kiedy z korytarza drugiego piętra dał się słyszeć chór stokroć bardziej niż na pierwszym żywy. Żołnierze stanęli.

Hiszpanie chcąc widocznie między sobą a zdobywcami utworzyć nową przeszkodę, otwarli na drugim piętrze separatki obłąkanych kobiet. Ukazał się z czarnej czeluści skłębiony wał potworów. Na przedzie szła megiera z siwymi i starganymi kudłami łba, z wywalonymi na wierzch oczyma, z zakrzepłym w gardzieli krzykiem na widok młodych żołnierzy. Skrzywione palce jej koślawych rąk lazły po murze. Bezzębna gęba była otwarta, wstrętne nagie piersi szybko dychały. Wał, toczący się za nią, kipiał. Szept w nim, klaskanie w ręce, podrygi, rżenie, poszczekiwanie jakoby psie, kwik jakoby kobył zhasanych w błoniu, śpiew radości, krzyk przeszywający stu na raz słów. Śmiech w tłumie tym, śmiech, co włosy najeża, straszniejszy niż widzenie śmierci.

Żołnierze zlękli się i umknęli. Zająwszy pozycję obronną na pierwszym piętrze, czekali. Kobiety pełzły na dół chyłkiem, cichaczem. Jedne z nich wrzeszcząc skoczyły jak hieny ku wyjściu ze szpitala, inne rzuciły się w korytarz pierwszego piętra. Odtrącone bagnetem przez żołnierski szyk, zażywały rozkoszy z wariatami.

Kapitan Wyganowski skorzystał z chwili ustąpienia tego hufca z górnych schodów, rzucił się powtórnie ze swoją kompanią na górę. W korytarzu drugiego piętra straszliwa zawrzała walka. Hiszpanie zamknęli się w celkach kobiecych, w szałówkach furiatek, dopiero co wypuszczonych na wolność. Przez okienka we drzwiach kutych i zaopatrzonych w zamki doskonałe – razili napastników niechybnymi strzałami. Siedzieli jak w fortecy. Żołnierze francuscy, którzy przyszli z dołu na pomoc Polakom, z wściekłości bezsilnej, zdawało się, mur gryźć poczną zębami. Nadaremnie strzelali przez okienka we drzwiach: żołnierz hiszpański krył się tuż pode drzwiami. Nabijał spokojnie karabin, wychylał lufę i celował niewidzialny. Przydźwigano z dołu żelazne sztaby, legary, wyciory od armat, belki i drągi. Zaczęto bić koleją w niezdobyte drzwi taranami. Żołnierze przemienili się w oszalałe katapulty. Drzwi jęczały, szły w drzazgi i wióry, a padał zza nich nieubłagany strzał. Oblężeni Hiszpanie zdobyci zostali wreszcie jeden po drugim, żywcem. Wyrywano ich sobie i podawano z rąk do rąk. Wykłuci zostali, zatłuczeni kolbami, wytraceni w tych norach co do nogi.

Trupy ich rozszarpano bagnetami, twarze zmiażdżono, piersi złamano obcasami. Wiązani byli we własne pasy za gardła. Zaczepiano pasy u krat okiennych i duszono, tłumem ciągnąc za nogi w kierunku drzwi. Twardych w karku, opornych, dumnych, wrzeszczących swoje: „Niech żyje Ferdynand siódmy!” – dodławiano nagimi dłońmi.