Kostenlos

Dzieje grzechu

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Wiedziała, co czynić i jak żyć, jeśli Łukasz nie zechciałby z nią mówić i gdyby uciekł. Wiedziała to wszystko.

„Jak to pospolita rzecz – mówiła samej sobie – jestem zakochana w tym panu. Ja jestem zakochana? Ja jestem? Czyliż to możliwe? Czyż to jest miłość?”

Ostatniego dnia, we środę, zaszła najdalej w pracy duchowej, bo aż do kategorycznych postanowień, jak się zachować. Nie wiedziała, rzecz prosta, czy tego dnia i tego wieczora nie wypadnie jej umrzeć… Wiedziała jednak, jak ma się zachować.

Postanowiła nie ukazać się Łukaszowi. Wytargowała na złych duchach tyle, że niejako zgodziły się na to, żeby go z dala ujrzała. Tak też wobec siebie na to przyzwoliła.

Zobaczy go z daleka, z daleka… Czegóż jeszcze? Wie, gdzie on jest. Czyż to mało? To już wszystko.

Gdy minęły godziny biurowe i zaczęło się odwieczerze, Ewa dla uspokojenia się fizycznie, dla uciszenia zupełnego nerwów, wzięła bardzo gorącą kąpiel. Powróciwszy z kąpieli do domu, poczęła ubierać się jak na śmierć. Włożyła najczystszą, najpiękniejszą, pachnącą bieliznę i najlepsze a najwytworniejsze swe suknie.

„Należy mężnie żyć i wspaniale umierać…” – mówiła sobie wciąż, czesząc cudowne włosy i wdziewając jedwabny stanik. Była gotowa na jakie dwie godziny przed terminem, przed ową godziną straszną i cudną.

Nie wychodziła jednak z domu. Pomimo kąpieli była niespokojna. Tarła wciąż ręce. Zapominała. Gubiła rzeczy i myśli. Przez głowę i jakby przez włosy wiały wciąż dreszcze. Tłukła się w ścianach jak motyl w skrzynce blaszanej. Padał jesienny deszcz. Dzień był ohydny.

Krążyły nad ziemią czarne chmury, powłóczyste widma niedoli, głodu i śmierci. Błotne kałuże stały na brukach, a ohydne, ciemne strumienie sączyły się w ściekach. Drzewa pod batem wichru i deszczu sypały na ziemię poczerniały liść, który nogi ludzkie wdeptywały w ziemię. Pnie i konary były oniemiałe, jakby pogrążone w lęku i spodleniu. Park, przez który Ewa dopiero co biegła, ogłuchł, oniemiał, zestarzał się i znikczemniał. Szyby w oknie wciąż i wciąż popłakiwały, zamazane długimi smugami…

Na trzy kwadranse przed nadejściem wiadomego pociągu Ewa wdziała na ramiona krótki i lekki syberynowy63 paltot i otoczyła czarny kapelusz czarną, gęstą wualką, jak maska. (Wualka miała u dołu szlak, niby ów pas na sukniach żałoby). Ogarnęła okiem raz jeszcze swój pokoik – i chyłkiem wyszła z domu. Biegła szybko popod murami do stacji tramwajów. Tam wyróżniła z trudem znaki idącego na dworzec nadwiślański i rozejrzawszy się starannie, czy jej kto nie śledzi, wsiadła z pośpiechem. Tłok, który ją otoczył, gwar rozmów, widok osób biegnących po zalanych chodnikach, równych taflach betonu, lśniących od światła chwiejnych płomyków gazowych w latarniach – wysoko pouginanych kobiet, mężczyzn schylonych pod parasolami – wszystko sprawiało na niej wrażenie jeszcze bardziej podniecające. Jak wracać wśród tego wszystkiego, jeżeli nie przyjedzie? Oto pytanie.

Była jak w gorączce, w ciężkim ucisku mocy ciała. Nie była zupełnie pewna, dokąd jedzie i jakie jest jej uczucie: czy to radość, czy rozpacz? W pewnej chwili uczuła, że ona sama i wszystek ten tłum spieszy, leci i gna na Powązki64 i że tam wszyscy stłoczeni, dusząc się i mordując, runą w nieoczekiwaną, szeroko rozwartą paszczę ziemi. Szczególnie, kiedy flegmatyczny tramwaj miarowymi ruchy przemierzał długość dzielnicy Nalewkowskiej, kiedy cienie nóg przecinających lśniące tafle chodników stały się gęste jak sieć a szybkie jak od drgawek, Ewę obskoczyły setki pytań: co robią ci ludzie, czemu tak drżą i po prostu szaleją w swej pracy? I odpowiadała sobie, że zaiste na pytanie o życiu nie może odpowiedzieć nikt, bo odpowiedzi jest miliard, a na pytanie o śmierci odpowiedź jest jedna i dać ją może każdy człowiek. Śmierć jest zgnicie w ziemi, przemiana ciała i sukien w gnój, w cuchnący gaz, w ów straszliwy zapach Powązek, który była raz tam poczuła w upalny dzień majowy.

Nagle spostrzegła, że tramwaj wolno zawraca w kierunku dworca, a wkrótce ujrzała ciemność szczerego pola. Już zeszła noc. Noc pełna wichru i siekących smug wody, noc pełna złowieszczych pojęków w pustce nadwiśla. Noc strachu lecącego polem-pustkowiem. Oto teraz ciemne powrósła, bolesne witki ostatnich pytań opasały mózg: jak też tędy będzie wracała?

Spojrzenie w ciemności życia, szybkie jak błyskawica. Ściśnienie serca trwające długo. Ściśnienie niebolesne, jakoby pieszczota nieskromna rąk cudzych, rąk wstrętnych, których nic nie odtrąci. Ciało przepasał pas dreszczów, a włosiennica kłujących lęków pokryła duszę. Lęki drobne i cienkie jak włosy – dookoła, dookoła… Chwila męstwa i znowu ściskanie.

Tramwaj stanął. Ewa wyszła i w gronie ludzi nieznanych znalazła się w sali klasy drugiej. Ale natychmiast wybiegła stamtąd. Martwe spojrzenia osób siedzących osaczyły ją nieznośnie. Lepiej się czuła wśród zgiełku tragarzów65, łoskotu rzeczy znoszonych, turkotu zajeżdżających powozów, świstów lokomotyw, dzwonień kolejowych i tramwajowych. Wśliznęła się poza gromadę portierów w kapotach rozmaitej a coraz głupszej barwy, którzy uszykowani w szereg, stanęli na ukos przez całą szerokość ogromnej sali.

Zajęła framugę okienną tuż obok kasy, w owej chwili nieczynnej, przywarła do ściany. Jakieś bolesne, zapomniane wiersze, jęk nieznanego poety, przepływają przez duszę, jak wzdychanie wiatru przez rózgi nagiego drzewa w ciemności pól:

 
Na jakieś bezbrzeżne, szalone odmęty
Z pogodą na czole popłynę.
I zanim mię wir ten pochłonie przeklęty.
Zaśpiewam, konając, słoneczny hymn święty…
 

Ruch, zamęt. Ludzi coraz więcej, pośpiech coraz gwałtowniejszy. Bieganina posługaczów, krzyki, płacz dzieci. Powozy zajeżdżają. Słychać trzask ich kół. Padają ciężary, stękają ludzie dźwigający. Słychać czyjś krzyk rozpaczy: – o Boże! – Ewa czuwa. Wszystko słyszy i wciąga w siebie, śni jej się złuda, że to z jej piersi jęk głośny wybiegł przed chwilą. Teraz po cichu niestrudzonymi palcami odplata zwoje żmii, co okręciła serce i żywą z niego krew wysysa, wysysa.

Wtem łoskot ziemi. Ściany głucho oddają ciosy. Pociąg. Drzwi rozwarto. Portierzy zaczęli głośno, miarowo, wyraźnie wykrzykiwać nazwy hotelów. Poczyna sunąć korowód ludzi. Rzecz tak zwykła wydaje się być Ewie jak straszne, tajemnicze misterium. Wlepiła oczy w idący tłum. Na każdą twarz padają jej oczy z przekleństwem, z okrutną grozą, z haniebnymi klątwami tragarzów, którzy są dookoła, ze stękaniem potężnych chłopów. Twarze obce, obce, obce! Krzyk w sercu: „nie ma!”. Wzniosły, ohydny i niezwalczony widok posługacza, który przysiadłszy na ziemi zadaje sobie pasami na plecy kufer i nie może go dźwignąć. I oto nagle buchanie niepowstrzymanej niczym rozpaczy, paroksyzm żalu, egzekucja, łamanie kołem duszy. Świat powleka ciemność śmiertelna. Ciało drży. Śmierć duszy… Nie przyjechał.

Wtem! Tam daleko. Jeszcze za szybą, na peronie, w błysku latarni. Ucieleśniony sen… On! Ujrzała we drzwiach! Trismegistos!

Szedł szybko.

Od głowy, jakby z ran, z otwartych lancetem żył, ścieka zimna krew aż do stóp. Do palców nieruchomych nóg płynie, co przywarły do ziemi jak ciężary tysiącpudowe.

Szedł szybko, mijał portierów z grymasem zniecierpliwienia. Na lewej ręce przewieszony pled, w prawej walizka. Oczy Ewy przywarły. Idą za nim. Znikł we drzwiach, w ciemnym lochu dziedzińca…

„To już po wszystkim… cicho – cicho…” – szepcą wargi białe jak kreda do serca bijącego boleśnie. – „Przysięgłam sobie. Słowo honoru sobie dałam…”.

I znowu w smutku niestrzymanym:

„To już i wszystko…”.

Wolnymi kroki wyszła przez rozwarte drzwi. W siekącym deszczu, w mroku latają ognie latarni. Krzyk i klątwy dorożkarzów66. Wynurzają się to łby końskie z pyskiem rozwartym przez szarpane wędzidła, z wywalonymi jęzory67 i strasznymi ślepiami, to tuż-tuż lśnią żelaziwa wzniesionego dyszla, dzwonią brzękadła chomąt. Wrzask nieznośny wywoływanych numerów, klątwy, nazwy ulic, turkot powozów, grzmot ciężki omnibusów – pochłaniają zgubione szepty nieszczęśliwych warg: „Łukasz, Łukasz…”.

 

Oczy rzuciły się w ciemność. Zdało się, że między dorożkami dojrzała ciemną sylwetkę. Chciała trafić do swego tramwaju, zdążyć na czas… Przemykała się między końmi, wśród latarń i kół, w tamtą stronę…

„Raz jeszcze spojrzeć, duszo moja!… Raz spojrzeć!…”. Nie! Już przepadł. Nie ma już nigdzie.

Ciemność… Szloch… Potrącił ją policjant nastając, żeby odeszła. Krzyczał na nią jakiś stangret. Ktoś klął haniebnymi słowami. Zaczęła w pośpiechu wycofywać się, żeby iść w innym kierunku. Trafić tylko do tramwaju. Usiąść… Zimno!

Ktoś zawołał tuż za nią:

– Numer 2326!

Zadrżała i skuliła się wpół. Myśl:

„Jego głos…”.

Konie biegły wprost na nią. Latarnie powozu oświetliły jego twarz. Uskoczyła w bok, żeby iść, żeby uciekać! Szept honoru: „przysięgłam!”.

O krok od niej przesunął się wsiadając do powozu. Wtedy, nie panując nad sobą, w spazmie rozpaczy, krzyknęła z cicha:

– Łukasz, Łukasz!

Wypadł z powozu. Twarz jego widać w przelotnych blaskach. Porwał ją za ręce, za ramiona. Olbrzymie jego oczy ze zgrozą patrzą w jej twarz. Tuż-tuż! Szept w straszliwym uniesieniu:

– Ewunia!

Wciągnął ją, wrzucił półmartwą do powozu. Cisnął dorożkarzowi jakiś rozkaz. Głowa jej w miękkim wgłębieniu powozu. Zmartwiałe wargi pod jego wargami. Serce łomoce pod jego sercem.

Czy to już dobrotliwa śmierć, czy jeszcze życie?

Po setny, tysiączny raz jego usta, kiedy się oderwą, w paroksyzmie trwogi i szczęścia szeptają68:

– Ewunia!…

Koła powozu na gumowych obręczach zdają się nie dotykać ziemi. Lecą, lecą, lecą wśród bryzgów wody ulicznej. Łagodny ruch, cichy, ostrożny, miarowy łoskot, jak gdyby tętno wszystkich rzeczy na ziemi… Skórzany fartuch chroni od deszczu, buda powozu od wichru i ludzi. Lecą, zda się, powietrzem, nad ziemią i ludźmi, w czarną rozkosz nocy. Usta szukając jej ust trafiają na szorstką wualkę i usiłują rozedrzeć tę przeszkodę nieskończonymi pocałunkami. Ręce nie ośmielają się wznieść, żeby ją usunąć.

– Po coś to zrobił? Dlaczegoś ode mnie uciekł? – szepcą oniemiałe, bezsilne usta.

– Cicho, cicho.

– Po coś to zrobił? Dlaczego wówczas napisałeś straszny list?…

Nieskończony błysk oświetlonych tafel okiennych, sznur latarniany… Biegną zmoczeni ludzie. Nieskończony korowód. Snują się za oczyma, jako chichot złego ducha. Ewa nie mogła mówić ani słowa. Czuła wszystko, lecz nie myślała. Pragnienie było spełnione. Czara szczęścia po brzegi nalana. Toć to jest powrót… Nagroda za wszystko, ale jak bezbrzeżnie szczodra! O Boże, Ty, który wszystko wiesz!… Miała jego usta na ustach. Teraz już tylko skończyć to życie. Upojenie bez miary…

Wtem powóz stanął.

Łukasz ocknął się, z westchnieniem podniósł głowę.

– Co to jest? – spytała boleśnie.

– Już hotel.

– Co za hotel?

– Ja tu będę nocował.

– Ach, prawda!

– Już tu raz byłem. Przyjechałem do Warszawy chodzić pod twoimi oknami w nocy. Widziałem twój cień przez szybę.

– Ja mieszkam w twoim pokoju…

– Ewuś!…

– Cóż teraz będzie?

– Muszę tu zostać.

– A ja? Cóż teraz będzie?

– Nie wiem. Czy wrócisz do domu?

– Wrócę, oczywiście… Tak, oczywiście, wrócę do domu. A ty?

– Ja tu zostanę.

– Ale jutro? Co jutro?

– Jutro rano odjadę stąd na wieś.

– Do Zgliszcz?

– Skąd to wiesz?

– Wiem.

– Skąd to wiesz?

Cicho, krótko zapłakała. Stłumiwszy jęk rzekła:

– Wszystko jedno! Muszę ci powiedzieć te wszystkie rzeczy, muszę powiedzieć! Gdzież ci to powiem? Antropologia jest to śliczna, prześliczna nauka! Mój Boże! jeśli znowu przepadniesz…

Milczał z oczyma wlepionymi w jej twarz. Wreszcie wyszeptał:

– Chodź ze mną…

– Dokąd?

– Wezmę numer w hotelu. Będziemy sami z godzinę. Później pójdziesz do domu.

– Doskonale! Bierz ten numer, zamawiaj! Tylko prędko! Ja tu cierpliwie poczekam.

Znikł w bramie hotelowej. W chwili jego nieobecności, wbita w kąt powozu, myślała:

„Prawda, że to ja z nim… w hotelu… A niech wiedzą, niech wiedzą! Niech się nacieszą!”.

Zacisnęła pięść i biła w próżnię jak w paszczę wroga. Za chwilę Łukasz wrócił. Wręczył dorożkarzowi należność, Ewie podał ramię i szybko, co tchu wprowadził ją w bramę i na schody. Idąc po marmurowych stopniach wysłanych pąsowym dywanem mówił:

– Zamelduję cię jako swoją żonę…

– Tak, tak zamelduj!…

– Mam przecie paszport, opiewający, że posiadam żonę. Nawet i ten przeklęty paszport na coś się przydał.

Zaśmieli się w głos obydwoje. Ewa szła jak we śnie. Śmiała się w weselu duszy, idąc cichym korytarzem rozkoszy. Otworzył jakieś drzwi. Byli sami. Wszedł służący i zabrał paszport. Jakieś dalekie, stłumione odgłosy. Huk miasta przyciszony, miły, senny. W niedalekiej rynnie plusk deszczu miły, senny. Wszystko to jakby przecudowna uroczystość. Dom ten – to niedostępna świątynia. Jakie to wszystko mądre i doskonałe! Są tu sami… Usiadła w aksamitnym fotelu. Blask świecy padał na twarz Łukasza. Ujrzała jego oblicze nie swoim własnym wzrokiem, lecz wzrokiem miłości. Wąsy, mała broda. Włosy z boku rozczesane… Twarz schudzona i poczerniała. Oczy dziwnie otwarte, głębokie, pełne tajemniczej niepewności. To Łukasz! Ten żywy człowiek to już nie sen, nie marzenie, nie tęsknota, lecz Łukasz! Cóż za przedziwne uczucie, jakie zdumienie! Taka rozkosz! Taka cisza! Taka w duszy jasność! Można wyciągnąć rękę i dotknąć ręki nie obcego człowieka, lecz Łukasza! Powiedzieć: „przyjdź!” – i przyjdzie! Już nie uderza w serce sztylet pustki. Można podnieść oczy i ujrzeć jego oczy. Ach, całować jego usta! Jak on pachnie!

Stanął po drugiej stronie stołu i szeptał do siebie, patrząc jej w oczy, jakby jej wcale nie widział:

– Ἐμοὶ δὲ αἱ μεγάλαι εὐτυχίαι οὐκ ἀρέσκουσι ἐπισταμένῳ, ὡς ἐστι φθονερον69

Głos ten był cichy i senny jak szmer deszczu, jak dalekie tętno życia miejskiego. Głos półbolesny, półradosny, jakby nie jego głos, lecz nabożny werset kapłana. Ewę ogarnął nerwowy śmiech.

– Nie przy nas pisane… – mówiła kokieteryjnie, składając ręce i na bok przechylając głowę.

– Tak, nie przy nas, dawno pisane… To pisał Amasis, faraon egipski, do tyrana Polikratesa. Taki był tyran na wyspie Samos, Polikrates… Człowiek dawny, przedwiekowy, który kochał sztukę i rozkosz. Przywarły słowa do mózgu od chwili tłumaczeń na szkolnej ławce trzeciej księgi Herodota. Tam są przedziwne mądrości! Nigdy o tym nie myślałem i dopiero dziś…

– A co znaczy? Czy ciemna białogłowa może wiedzieć cokolwiek z takich morowych Herodotów?

– To znaczy… Ewo! To znaczy, że „boskość” jest zazdrosna. Znaczą te słowa, że wielkie szczęście, zbyt wielkie szczęście… jakoweś Θεῖόν70 – złe czy dobre – jest zazdrosne! Należy tedy wyrzec się zbyt wielkiego szczęścia, ażeby zazdrosne bóstwo nie wydarło mi ciebie. Bo ów człowiek najszczęśliwszy, Polikrates, był później przybity do krzyża na górach Mykale, on, któremu śpiewał Anakreon… Przybity do krzyża, patrzał gasnącymi oczyma na kraj swój, na siedlisko swojej rozkoszy, na wybrzeża ukochanych Jońskich Wysp, na świątynię Neptuna i na dalekie, mgliste góry Azji…

Gdy to mówił szeptem, jakby najgłębszą tajemnicę, ją ogarnęła bezbożna wesołość, drwinka pusta i lekkomyślna, nastrój, którego mniej by się mogła teraz spodziewać niż śmierci. Coś z zewnątrz zadało jej pytanie: Czy też szczęście tyle jest warte, ile kosztowało? Dowiedzieć się! A to, ile szczęście kosztowało, przemierzyło się w mózgu i odpłynęło stroną daleką, okolicą, jak grzmot wiosenny… Wraz nasunęła się niemal pewność, że ta potworna myśl sprawdzenia nie wylęgła się w mózgu, lecz jest na zewnątrz, wisi postronnie, jak uśmiech zdjęty z czyichś szyderczo skrzywionych ust, jak wzrok ohydnie przymkniętych oczu patrzący prosto w mózg.

Łukasz stał wciąż nieruchomo po drugiej stronie stołu. Był jak zziębnięty czy chory. Zacierał ręce. Oczy jego zatapiały się w oczach Ewy lękliwie, stopniowo, chyłkiem. A twarz jej stawała się powoli więcej niż piękną, więcej niż uroczą, przeistoczyła się w samo piękno, stała się tym, co budzi i żywi miłość i co się w miłość zawiera. Niechętnymi, bezwolnymi kroki zbliżył się idąc po dywanie. Usiadł na krzesełku tuż obok. Później naprzeciwko… Pragnęła, ach, pragnęła, żeby bliżej… Ale nie ważyła się prosić. Czuła, że gorący rumieniec pali jej twarz i jeszcze bardziej wstydziła się tego rumieńca. Słowa zamarły i znikły. Suknie dotknęły jego kolan. Czoło się chyli ku czołu. Pachną włosy. Oczy jej objęły go, oczy błękitny obłok, oczy najcudowniejszy żywioł ziemi. Jak długo trwało to wzajemne zaśnienie, owa zupełność i doskonałość szczęścia? Godziny czy minuty? Siedzieli z dala od siebie, stopieni w anielski byt.

– Ty jesteś… szczęście – powiedział cicho.

Uśmiechnęła się zza smutku, tak samo, jak niegdyś uśmiechała się ku niemu podczas majowych nabożeństw zza czarnej wualki.

– Czy naprawdę jestem dla ciebie szczęściem?

– Naprawdę. Przysięgam!

– Jakże to miło słyszeć! Jak miło…

– Ty jesteś boska radość…

– Bardzo dużo przecierpiałam.

– I ja.

– Dlaczegożeś to zrobił?

– Musiałem.

– Raz czytałam… O jednym zdarzeniu.

– O jakim zdarzeniu?

– Że tak w hotelu wypili we dwoje jakiś tam kwas…

– Nie! Jadę do Rzymu.

– Kto, kto jedzie? – szepnęła blada jak trup. Powtórzyła to pytanie kilkakroć, jąkając się i dusząc sylabami.

– Pożyczam pieniędzy od moich hrabiów i jadę do Rzymu. Mam duże szanse, że tam rozwód wyrobię.

– Czy podobna!?

– Wyrobię.

– W Rzymie wyrobisz?

– W Rzymie.

– Kiedy?

– Za jakie dwa, trzy miesiące.

– A kiedy wrócisz?

– Wrócę, wrócę! I już na wieki…

Znowu począł głosić miłą prawdę:

– Ty jesteś szczęście!

A później pod najgłębszym sekretem i najbardziej cichym szeptem:

– Jesteś bardzo piękna…

Wstała ze swojego miejsca. Patrzyła na niego z tajemniczym a nowym uśmiechem. Nigdy jeszcze takiego nie widział.

Była cudowna. Wicher w mózgu… Straszna wola rozkoszy.

Włosy przybrały same szczególną postać i nadały głowie wdzięk niewysłowiony. Jedno złotolite pasemko osunęło się na policzek. Chciała odgarnąć. Poprosił oczyma i błagalnym skinieniem ręki, żeby zostawić tak, jak jest. Wtedy uśmieszek i nowa zorza wstydliwego rumieńca pod tym pasemkiem.

– Ewo – rzekł – już musisz iść…

– Prawda. Już muszę…

– Ósma godzina.

– Tak mi żal odchodzić. Strasznie dobrze u ciebie! Z tobą strasznie dobrze! Ach, jak jest z tobą…

– Będę pisał do biura. Idź teraz!

– Taka to gościnność…

Uśmiechnął się szyderczo. Ujrzała jego białe zęby. Wszystek drżał i tarł ręce. Twarz jego stopniowo stawała się surowa, szara, okrutna. Ewa zlękła się czegoś i stała przed nim pokorna. Z nagła łkanie wyrwało się z jej piersi. Oczy błagalne, na ustach słowa niedające się wyjawić:

– Nie opuszczaj!…

Krótki pocałunek, raczej szybkie muśnięcie ust ustami.

Narzucił paltot na ramiona. Prędko wyszli – pod rękę. Schody, brama. Ukłon portiera… Ciemnymi ulicami, po mokrych chodnikach, ciemnymi ulicami, wśród surowych kamienic – bez słowa, bez słowa… Przed bramą domu szybki, mocny uścisk ręki. Znikł w mroku, w wichrze i deszczu.

 
*

W końcu listopada Ewa otrzymała w biurze następujący list:

Szanowna Pani!

Przebywający w szpitalu miejskim p. Łukasz Niepołomski, na oddziale chirurgicznym, którego jestem kierownikiem, poleca mi prosić Ją o natychmiastowe przybycie. Chory ma płuco przebite kulą pistoletową.

Stan jego jest ciężki i niebudzący nadziei.

Z szacunkiem dr J. Wilgosiński

Po krótkich ciosach pytań bez odpowiedzi, ogłuszających jak uderzenie łba stępy, po sofoklesowskim siepaniu się ducha Edypowego, który ciska w niebo pytanie boleści „ω Ζευ, τι μου δρασαι71” nastała w Ewie oślepiająca jasność – owo „ταδ ηδυ διαφανη72”.

Wszystko się wyjaśniło. Bezbrzeżny zielony ocean nieszczęścia stoi przed oczyma i kołysze się w słońcu. Poprawiła włosy. Uciszyła się rozkazami woli.

Poszła niezwłocznie do gabinetu szefa biura z wystylizowaną naprędce prośbą o urlop. Gdy weszła do sanktuarium w porze nieodpowiedniej, przyjęło ją odpychające mocniej niż pięścią zimne spojrzenie.

Znała już do zbytku dobrze łysą czaszkę, śpiczastą siwą bródeczkę, oczy jesiotra i wargi notorycznego kata. Wyłuszczała prośbę o urlop w sposób trafny i spokojny. Długa twarzyczka władcy nie drgnęła.

Szef nie przestał palić papierosa, a właściwie nie zmienił przerw i dystansów w paleniu. Najsubtelniej skłamane okoliczności, które przedstawiała, nie wpłynęły wcale na zmianę raz przyjętego za właściwy sposobu otrząsania popiołu o brzeżek brązowej popielnicy.

Mumia była nieczułą na wszystko, nawet na uśmiechy kobiece. Nierychła odpowiedź, odpowiedź bez skazy politowania.

– Pani żartuje!… Skąd urlop! Jak to! Dziś zaraz urlop? Czy pani nie zna przepisów?

– Panie naczelniku!

– Pani otrzymała w zeszłym roku urlop z pensją. Pani chyba żartuje, powtarzam to już drugi raz.

– Nie żartuję, panie naczelniku. Są to okoliczności tego rodzaju. Ciotka, która mię wychowała od urodzenia, jest umierająca. Ja muszę! Zgodzę się na wzięcie na moje miejsce zastępcy, na urlop bez pensji.

– Pani sobie żartuje. Powtarzam po raz trzeci.

– Przecież mam prawo do urlopu co roku.

– Ja przez dwadzieścia siedem lat nie brałem urlopu.

– Więc nie otrzymam nawet tygodniowego zwolnienia?

– Pod żadnym pozorem.

Wyszła z biura nie meldując się nikomu. Przede wszystkim wstąpiła do najbliższej cukierni i wypiła szklankę ohydnej herbaty w celu przejrzenia książki z rozkładem jazdy pociągów. Gdy powzięła wiadomość, że najprędzej może jechać dopiero za sześć godzin, udała się bez namysłu do starej Barnawskiej. Jak ptak wbiegła na schody prowadzące do mieszkania lichwiarki, schody, które w rodzinie zwały się schodami ciężkich westchnień. Ileż to razy chodziła tutaj po pieniądze na życie jeszcze wówczas, gdy była dzieckiem! Ileż to razy dźwigała daninę procentu, ile razy odnosiła znaczną część miesięcznej pensji swojej!

Zadzwoniła. Nierychło rozległo się cłapanie73 pantofli starej Euryklei i nieufny głos:

– A kto tam?

Ewa wykrzyczała swe imię i nazwisko. Została wpuszczona. Przede wszystkim zdjęto łańcuch, później otwarto z klucza drzwi, wreszcie usunięto zatrzask. „Ciocia” zajmowała dwa wielkie pokoje od frontu. Całe to mieszkanie było zastawione ślicznymi szafami, które przegradzały pokoje i tworzyły mnóstwo zakamarków. Ewa znała od dzieciństwa owe szafy prześliczne z mahoniu, wykładane brązami, o szklanych drzwiach, tajemniczo zasłoniętych zieloną glasą74. Powitała oczyma znane miniatury, rozwieszone po ścianach.

Miniatur było pełno. Stara jejmość była ich kolekcjonistką. Wydała na to ogromne pono sumy. Wszystkie były oprawne w drogocenne ramy ze złota, z cennego drzewa, wykładane pięknymi ozdobami z brązu.

Były to przeważnie portrety pięknych kobiet i rzeczy miłosne. Ewa lubiła zawsze, przychodząc z interesami rodziców, w czasie spisywania przez starą wiedźmę pokwitowań, upajać się owymi malowidłami, pełnymi słodyczy i zmysłowej rozkoszy. Na niektóre miniatury stara nie pozwalała patrzeć, inne pokazywała sama z widoczną pychą i zadowoleniem.

Teraz widok tych scen kleszczami ścisnął serce. Skoro tylko stanęła w pokoju i objęła go zgasłym okiem, wynurzył się przed jej duszą miniony dzień młodości i przemknął – smutne widmo.

Księżniczka Vaughan… Ewa podniosła na nią oczy pełne łez i w tym spojrzeniu powierzyła okrutną tajemnicę swej duszy.

„Księżniczko, księżniczko! gdybyś wiedziała…”.

Tamta patrzyła z uśmiechem radosnym, z zalotną swobodą, jakby chciała wyrazić pogardę dla cierpień.

– Miłość jest wszystkim… – zdawały się mówić jej czerwone usteczka.

Zza szafy ukazała się niespodzianie Barnawska. Ewa co prędzej przystąpiła do rzeczy. Szeregiem kłamstw misternie spiętrzonych udowodniła starej damie, że rodzina potrzebuje niezwłocznie stu dwudziestu rubli, a to w celu pokrycia (nieistniejącego) długu, który teraz miał ich jakoby doprowadzić do wyrzucenia z lokalu. Ponieważ Barnawska już wielokrotnie pokryła była długi starych pensją Ewy, nie opierała się teraz bardzo. Czyniła wstręty raczej dla zwyczaju i powagi lichwiarskiego stanowiska niż zasadniczo.

Skoro Ewa oświadczyła, że sama podpisze rewers, i zobowiązała się pokryć dług ze swej pensji, otrzymała żądaną kwotę wyświechtanymi trzyrublówkami, co uczyniło pakę formalną.

Uzyskawszy pieniądze wałęsała się po mieście aż do końca czasu biurowego – dla niewzbudzenia podejrzeń.

Wróciła do domu w czasie właściwym, zamknęła się w swoim pokoju i pakowała w małą walizkę najniezbędniejsze rzeczy. Wzięła wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Wieczorem, gdy już matka szła spać, a ojciec jeszcze z knajpy nie wrócił, wymknęła się z domu z walizką w ręku, wsiadła w pierwszą dorożkę, dopadła dworca, kupiła bilet i pomknęła w dal.

Przytulona w drewnianym kącie trzeciej klasy, rzucona w gwar prostactwa, między chłopów i Żydów, obojętnie patrzała w okno. Oczy nieruchome, utkwione… Mrok… Księżyc świeci, ale od chmur niewidno. Ów najgorszy na ziemi tyran, tłum obcy, kiedy serce rozdziera niedola. Smugi czarnych pól. Pola niezmierne… Pasy leśne… Polna, nieznana łaska i cisza… Dobrotliwe samotnie i litosne pustkowia.

Głowa o drewnianą ścianę oparta słyszy żelazną melodię kół i szyn, a serce pojmuje żelazny głos złej godziny. Nieubłagany głos powiada, jak dokonywują się sprawy pomimo nas, pomimo nas… Powoli idą lub lecą szparko w dal, jedne z drugich wychodzą, jakoby ciała z ciał, koła się zazębiają za koła zębate, nie dbając przecie o to, że zmiażdżą zwyciężoną duszę…

Samotna, zwyciężona dusza jedna jedyna jest na tym świecie. Serce, jak mały biedny zajączek od psów ogromnych, od chartów zaciekłych w olbrzymich zgonionych polach… Przypadło teraz serce, jako zajączek przypada w kotlinie pod przykopą. Wicher nad nim żałosny, a w wichrze głosy straszliwe pościgu. Lecz teraz jego krótka minuta półsnu, spoczynek z otwartymi oczyma. Słychać wszystkie głosy nieszczęścia, lecz piersi nabierają tchu do życia, do chyżego biegu w bezgraniczu pól. Subtelny niepokój nie leci światami, lecz w sobie leży. Siła jego dźwiga ciężką płytę zwierzęcego bytu…

Ewa pamięta wszystko, co było, i niemal widzi, co będzie. Doszła do stanu nieświadomości. Oczy, spod powiek przymkniętych ukośnie raz rzucone, leżą w szybie okna wagonu.

„Straciłam miejsce w biurze… – poziewając, bezdźwięcznie mówią usta. – Rzuciłam dom. Na zawsze, och, na zawsze… Już mię mama nie przyjmie. Tatko by może przyjął, gdyby się nie bał mamy i Anieli… Biedny tatko… Łukasz chory… Ma płuco przebite kulą… Któż to mógł zrobić, mój mocny Boże!…”.

„Jeżeli Łukasz umrze… – marzyła bez bólu – trzeba będzie… o mocny, o mocny Boże!…”.

Wspinała się na palce i dźwigała duchem. Przez wąską szczelinę między ściśle zwartymi zasłonami rzeczywistości widziała ową chwilę odległą, chwilę swoją i jego, w jakowymś brzasku dalekiego świtania. Widziała tam siebie jako cień idący poza zorzą w czarne pola. Tak niegdyś we śnie…

Późno w nocy ludzie się w wagonie pospali. Chrapanie, smród, kaszel jesienny. Konduktorowie75 trzaskają raz w raz drzwiami. Jakieś ciemne stacje za spotniałą szybą. Chropowate budynki, szkielety drzew w czerwonym blasku latarni. Splątane badyle dzikiego wina z wiszącym tu i tam czerwonym liściem na ohydnym, zadymionym murze budowli stacyjnej. Kosmyki te snują się i plączą w oczach jak obraz widomy cierpienia samego w sobie. Wciąż ostry zapach węgla, wieszczący niedolę. Pociąg leci dalej, leci, leci. Głowa o ścianę żelazną oparta słyszy żelazną melodię…

Nareszcie szyba okienna stała się szara, szarobłękitna. Ewa starła z niej rosę i wyjrzała. Blada jutrznia rozwidniła się już nad zagonami, nad ciemnymi moczary. Któż by uwierzył – marzyła Ewa patrząc na potworne kępy rokicin, na czarne rozlewiska i rude role – że wy jesteście również cudownymi łąkami, że staniecie się różnobarwne jak sukienka Józefa, Jakubowego syna… Któż by uwierzył, że ten zgniły i obmierzły moczar będzie zalany od błękitu wód, będzie kwitł płomiennymi smugami jaskrów, będzie zachwycał kępami młodocianego sitowia bardziej niż najpiękniejsza muzyka. Zasnuje się mgiełkami wiotkimi dal, posępna dal, i nieskończone mazowieckie aleje ciągnąć się będą w oczach jak widzenie, a duszę wzywać we świat, w wędrowania dalekie – dalekie… Jakże się to dzieje, że śmierć może się stać życiem kwitnącym, a życie drżące i tęgie staje się śmiercią?

– Raz mówił mi Łukasz – marzyła dalej, oczy mając wlepione w rozkisły, obdarty, chory i półumarły krajobraz – że dzieje ludzkie są jak łąki i pola zbożowe. Gdzież się podziewamy wszyscy? Dokąd idziemy? Jesteśmy ścinani jak te łąki, zżynani jak te zboża, jesteśmy zjadani jak kłosy. I nie ma nas na tej ziemi, jak nie ma teraz traw ani zbóż…

Oto rzeczka. Żelazny na niej most. Łoskot pociągu lecącego nad próżnią. Kłąb białej pary nad rozciapanymi zagonami, nad szklistą w bruzdach wodą. Idzie kłąb pary po grzbietach zagonów jak zmora, wlecze się jako upiór ku niskiej wsi. Znowu wioska, wioszczyna. Małe chałupy, drogi pełne bajorów. Tam człowiek brnie, wywlekając pracowicie buciory z grzęzawiska drogi. Oto tu ludzie mieszkają w tych budach oblanych gnojem i kałużami, troskliwie pilnując chlewów przy chałupach i gnojówek u progu obór. Wszędzie szkli się woda i zewsząd ścieka wilgoć. Serce przenika gnębiący smutek i niewysłowiona nuda owego ludzkiego życia, na którego obraz patrzą oczy. Przez mgnienie źrenicy na widok tej wsi, kisnącej w wiecznych brudach, widać z okrutną oczywistością, jak między ludźmi nie ma nic wspólnego, ani cienia pobratymstwa, jak nie ma między nimi nic prócz grzechu pożądliwości, grzechu umówionej napaści, legalnego złodziejstwa – i grzechu użycia złupionych bogactw. Jakieś słowo nieśmiertelnego poety, czytane dawno, wraca się wciąż jak natrętny przechodzień w ludnej ulicy, zaglądający w oczy to z tej, to z tamtej strony:

Jedna jest i niezawodna twemu plemieniu – śmierć.

Śmierć!

Drga w całym ciele to słowo jak potężny cios, ścieka smagającymi dreszczami do stóp…

Świst przeciągły.

Ludzie się budzą. Konduktorowie biegają. Ach, więc to miasto!…

Wysiadła na stacji obmokłej od deszczu, weszła między ludzi zaspanych i zmarzniętych. Czuła się potłuczoną i jak z połamanymi żebrami. Najęła dorożkę i kazała jechać wprost do szpitala. Łoskot owej dorożki w ciemnych i pustych ulicach… Miasto obce, nigdy niewidziane, obmierzłe i wstręt budzące.

W duszy spokój i ciche, kobiece, milczące męstwo. Chwilami, jakby ze szczeliny nieznanej ducha, wymknie się tajna modlitwa, żeby aby jeszcze zastać. Ale to krótko trwa. Nakazy co chwila, jak biczowanie ducha krnąbrnego: męstwo, milczenie, trzeźwa praca!

Szwajcar szpitalny przyjął ją jak najgorzej. Patrzał na nieumytą i nieuczesaną, w odzieniu zasypanym kurzem węglowym, jak na coś podejrzanego. Odwracał się plecami i nie chciał rozmawiać. Na szczęście nie był obojętny na blask srebrnych monet. Wyjawił tedy z kolei rzeczy przychylniej, że ów pan Niepołomski żyje, chociaż mu ta nie obiecują. Gorączka okropna, krew ustami… A że doktór Wilgosiński przyjdzie dopiero o jakiej dziewiątej. Co to jest takiego z Łukaszem, co za rana od kuli – tego nie chciał wyjawić, a zapewne tak stanowczo nie chciał wyjawić dlatego, że, sierota, nie wiedział.

63syberynowy – wykonany z syberyny, tj. grubej, gęsto tkanej i bardzo ciepłej tkaniny wełnianej, popularnie używanej w XIX i na początku XX w. do wyrobu jesiennych i zimowych okryć wierzchnich. [przypis edytorski]
64Powązki – popularna nazwa najstarszego istniejącego cmentarza w Warszawie; ogólnie: nazwa terenu na styku dzielnic: Żoliborza i Woli, na którym znajdują się cmentarze: katolicki, żydowski i ewangelicki. [przypis edytorski]
65tragarzów – dziś popr.: tragarzy. [przypis edytorski]
66dorożkarzów – dziś popr. forma D.lm: dorożkarzy. [przypis edytorski]
67z wywalonymi jęzory – dziś popr. forma N.lm: (…) jęzorami. [przypis edytorski]
68szeptają – dziś popr. forma: szepczą a. szepcą. [przypis edytorski]
69Ἐμοὶ δὲ αἱ [σαὶ] μεγάλαι εὐτυχίαι οὐκ ἀρέσκουσι ἐπισταμένῳ, ὡς [τὸ Θεῖόν] ἐστι φθονερο (gr.) – nie cieszy mnie wielkie szczęście (wielkie sukcesy), wiem bowiem, że zagraża mi zazdrosne bóstwo; por. Herodot, Dzieje, t. III, 39 (40); historia o pierścieniu Polikratesa tyrana wyspy Samos, z listu Amasisa do Polikratesa. [przypis edytorski]
70Θεῖόν (gr.) – Theon (Thejon); bóstwo. [przypis edytorski]
71ω Ζευ, τι μου δρασαι (gr.) – o Zeusie, cóż mi uczyniłeś. [przypis edytorski]
72ταδ ηδυ διαφανη (gr.) – te oto jasności. [przypis edytorski]
73cłapanie – dziś: człapanie. [przypis edytorski]
74glasa – błyszcząca tkanina. [przypis edytorski]
75konduktorowie – dziś popr. forma: konduktorzy. [przypis edytorski]