Kostenlos

Dzieje grzechu

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa
*

Kiedy nazajutrz Ewa znalazła się w dziedzińcu wskazanego hotelu, już wolant hrabiego Bodzanty stał zaprzężony. Furman siedział na koźle. Był to człowiek stary z siwymi, łokciowymi wąsiskami. Gdy Ewa z palącym wstydem a pogardliwie rozglądała się po podwórzu, ów furman patrzył na nią długo i uważnie, aż wreszcie zwrócił się z pytaniem:

– Z przeproszeniem… A czy to panna nie do Bodzanty?

– Właśnie, do pana Bodzanty…

– A rzeczy są jakie?

– Mam tutaj.

– No to proszę. Tylko ja nie zlezę, bo konie mam strachliwe, a do tegom i na nogę kulawy. Niech no pani ino sobie zada, to się i dźwignie. Nie święci garnki lepią!

– O, ja udźwignę, proszę pana!

– Et, ja ta z tych pomniejszych panów… Na imię mi Teodor. Zaraz i pan pewno nadejdzie, to w try miga pojedziemy, bo to u niego wszystko pędem. Upał – prawda? Ale pod wieczór się ma, to i przechłodnie. Szkoda tylko, że kurz będziemy mieli. Deszczyka nie ma – ot to bieda! A pani w nasze strony pierwszy raz?

– Pierwszy.

– To pewnie pani na Majdan?

– Ja nic… nie wiem. Pan Bodzanta obiecał mi miejsce u siebie na wsi.

– No, to ta pewnikiem na Majdan. Już jako ino miejsce, to na Majdan.

– A cóż to jest Majdan?

– To widać pani nawet nie miała czasu rozmówić się z panem… Majdan, widzisz pani – mówił uroczyście – to jakżeby tu powiedzieć, nie zełgać? To jest tak niby zakon abo klasztor.

– Klasztor?

– Klasztor, ale taki, co z niego zakonnice często gęsto za mąż idą. Choć i nie wszystkie…

– Ale zawsze klasztor? Co?

– E, tak się ta mówi… Folwark – i basta. Obory, mleczarnie, serownie, truskawkarnia, warzywa, przerabianie owoców, warzelnia konfiturów, biura… No i tak. Pewnie pani, tak mi się widzi, do biura się nada.

– A to tam są i inne kobiety?

– Czy są kobiety… inne? Ano jakże. Przecie ich tam będzie – e – chyba ze dwieście.

– Kobiet?

– No. Wszystko, co niby dawniej z grzeszkami…

– A teraz tam robią, w folwarku? To cóż to są – jakieś ciężkie roboty?

– Jakie roboty tam idą – ba-ba!

Furman zamilkł i zamyślił się. Ewa doznała dziwnego wrażenia. Lęk i ściskanie serca! Chwyciła ręką ucho swojej walizki, żeby ją porwać i uciekać co tchu w piersiach! Ciemne mgły zasłoniły oczy. Oparła się ramieniem o wachlarz pojazdu i patrząc w ziemię rozmyślała głęboko. Wtem posłyszała obok siebie prześliczny – prześliczny głos dziewczęcy:

– Papuś! Ta?

Ewa podniosła głowę. Naprzeciwko niej, we drzwiach hotelu stała panienka piętnasto-, szesnastoletnia. Była szczupła, o ciemnopopielatych włosach i szarych, świetlistych oczach. Piękne jej usteczka były rozchylone i niewymowny uśmiech, jak woń różana, na nich leżał. Nie wiedząc o tym, że idzie, panienka szła ku Ewie. Ciągnęła ojca za rękaw i mówiła do niego z cicha, ale tak, że Ewa słyszała:

– Jaka ładna, ach jaka ładna! Papuś, jaka ładna! Gdzieś ją znalazł?

Ani na chwilę nie spuszczając oka z twarzy Ewy, zbliżyła się do niej i wzięła za ręce. Jej oczy, podobnie jak u ojca mądre i przenikliwe, sondowały głęboko:

– Jak pani na imię? – szepnęła.

– Ewa.

– A włosy niemalowane, nie? Prawda, że nie? Bo nie znoszę malowanych włosów! Niektóre przyjeżdżają z malowanymi włosami. Jest to rude jak ił, jak muł w stawie, albo ordynarnie jaskrawe. Pani ma jasne włosy, ale melodyjnie jasne. Pani lubi rozmawiać?

– Nie wiem, czy mogę z panią rozmawiać? – spytała Ewa, spoglądając na Bodzantę.

– Proszę… – rzekł. – Moja córka jest ze mną zawsze wśród pracownic.

– Mnie na imię Marta… – rzekła panienka. – Jestem teraz praktykantką w ochronach, ale się chcę przerzucić do społecznych. Chcę pracować w muzeum. Wiem, że Wolski ponury jest jak wieża w Chęcinach, a jednak Anastazja wytrzymała przy nim.

– Siadajmy! Wieczór blisko! – zawołał Bodzanta.

Panna Marta zapięła szczelnie swój płaszczyk do samej ziemi, z żaglowego płótna. Miała na głowie płytki, słomkowy kapelusz opasany dużym (na modę angielską) wualem koloru szkarłatnego. Wsiadając do powozu, Ewa podniosła oczy. Coś sobie przez chwilę przypomniała, coś bolesnego i rozkosznego zarazem. Tajny, przeszywający dreszcz… Nie mogła odnaleźć wszystkimi władzami duszy tej treści, która przenikała serce. I oto nagle zapłakała przed samą sobą – tajnie, wewnętrznie… Znalazła…

– Księżniczka Vaughan… – wyszeptała patrząc przez mgłę łez na daleko rzucone końce wualki, na twarz i czarodziejski uśmiech Marty. Tamta spostrzegła jej łzy. Nachyliła się z drapieżnie wzniesionymi brwiami, z twarzą gwałtownie litosną, ścisnęła ze wszech sił rękę Ewy i szeptała jej tajemnie:

– Nie płacz! Cicho mi zaraz! No, cicho! No, już cicho, ty, Ewo… Chcesz? będę ci po imieniu mówiła? Chcesz mię za siostrę? Już cię lubię – a kto wie, kto wie – może pokocham…

Ewa ścisnęła jej ręce. Nie spostrzegła się, że siedzi na głównym siedzeniu obok Bodzanty, a księżniczka Vaughan naprzeciwko niej, na ławeczce. Chciała podnieść się i protestować, ale konie ruszyły. Wolant z grzmotem i hałasem wjechał w bramę hotelu, wytoczył się na ulicę i pomknął chyżo.

Młode konie sadziły skokami. Nim Ewa ocknęła się ze swego oszołomienia, już miasto znikło. Cegielnia, jakiś wiatrak samotny, podmiejski, ubożuchny domek – wnet potem folwark, wystawiający na gościniec ordynarne tyły swych obór… Szum starej alei lipowej, obłamanej i poobdzieranej w sposób iście folwarczny i polski… Przemknęły te drzewa stare, minęły jak melodia dawno znana, której nie sposób już przypomnieć… Oto wieś długa, szara, drewniana, nieskończoną linią chałup, obórek i stodół w poprzek przecięła szosę.

– Widzi pani – mówił Bodzanta, najoczywiściej dla zawiązania rozmowy – ile to tu domów, ile stodół, obór i chlewów! Dla każdej krowy osobna obora, dla każdego prosięcia osobny chlew, który, oczywiście, licho wie, ile razy więcej wart niż jego mieszkaniec. Przed każdą oborą nieodzowna gnojówka i kupa nawozu. Ile chat, tyle kóp nawozu. Warto by obliczyć, jaką to ilością drzewa budulcowego obarczone są te chłopskie zagonki, biedna ziemia, wydająca nędzne żytko i liche kartofle. Ale to jest nasza narodowa siła! Chłop, panie dobrodzieju! W chłopie, moszterdzieju, nasza… tego ten!… Tylko chłop!

Marta parsknęła śmiechem.

– Czego się śmiejesz?

– A bo papuś peroruje, papuś wpada w swój trans antychłopski, a ona, Ewa, nic nie rozumie. Myśli sobie o dawnych rzeczach.

– Prawda, że to pani nie zajmują te wiejskie kłopoty.

– Owszem! Ale mało się znam…

– Tak. Wieś nie jest tak prosta, jak by się zdawało. Wieś – to długa i mozolna sprawa. Wieś – to będzie męka odrodzonego narodu.

– Zawsze tęskniłam do wsi. Ojciec mój dawniej na wsi mieszkał.

– Na wsi mieszkał… – powtórzył z cicha Badzanta.

– A ja przepadam za miastem! – zdecydowała Marta owijając się w swój płaszcz. – Nawet Kielce – nawet! Jak tylko zobaczę starą dzwonnicę, daleką Karczówkę – zaraz mi się robi cieplutko na sercu. A jeszcze jak zadzwoni posępnymi dzwonami – bim-bam! – Ty byłaś w Paryżu, Ewo? Prawda, że byłaś?

– Byłam.

– I ja. Ale nic nie wiem, nic nie wiem z tego Paryża, tylko różowość, wesołość, świetlistość… A Rzym? Monte Pincio… – wyszeptała z zachwytem. – Albo Florencja, sucha, różowopylna Florencja, w pośrodku której aksamitna wieża…

– Ja znam Rzym… – rzekła Ewa.

– A Napoli, gdzie na Chiaja, na via Roma wre najżywsze presto191 ludzkiego bytu, a widok nań z San Martino!…

Znowu wioska. Zmurszałe chałupska, dachy kryte gontem, czarne, nawisłe. Rosochate wierzby, rozwalone płoty… Pustka siedząca między ścianami, nuda wyzierająca spomiędzy szczelin, smutek włóczący po skibach łachmany szare.

– Jakże można się dziwić – perorowała Marta gwałtownie, – że ludzie stąd uciekają. Patrzcie, patrzcie! Mieszkać tutaj, w tym okropnym schronisku… Wieczne błoto – och, nie! nie błoto, lecz wieczne bajoro… Wieczne odwracanie ziemi do góry nogami, to w tę, to w tę stronę…

– Ziemia jest święta matka nasza. Z niej my jesteśmy wszyscy – mówił Bodzanta dydaktycznie, uprzejmie, ze wzniosłym uśmieszkiem i zabawnie podniesionymi brwiami.

– No, wiem, że matka… Ale dlaczegóż matka ma być koniecznie tak nudna, tak obdarta…

– A bo polska… bo polska dola, zaklęta dola… – jąkał się Bodzanta…

Mrok już zapadał. Kurz otaczał pędzący pojazd. Daleko za leśnymi wzgórzami kryło się słońce. Ziemia od jego promieni była czerwona i pozłocista… Ewa spostrzegła długi drewniany most na rzece. Dalej roztwierały się znowu pola, przedzielone na horyzoncie długą kresą alei lipowej.

– Patrz – mówiła Marta – tam jest Głownia, w tych wielkich drzwiach. Bieleje pałac – widzisz go? Dawny nasz pałac.

– Dawny? A któż w nim teraz mieszka?

– Nikt.

– Pusty?

– E – gdzież tam! Papuś, ona nic nie wie, nic a nic nie wie. Skandal! Najzupełniejsza cielęcinka wielkanocna…

– Jakże można tak mówić o cudzoziemce? Pojedzie na Majdan – to zrozumie.

– Czekaj no – zacznę ja cię uświadamiać! – Patrz – tam jest Majdan. Widzisz – już światła w nim błyskają. Jedno światło, drugie, o, trzecie… To wielkie okno, co teraz zabłysło, to hala stolarska, a tamto nad nim – to sanatorium…

Ewa wytężała wzrok w fioletowe cienie. Przed oczyma jej wznosił się łańcuch leśnych gór, owiany tam i sam mgłami brzóz. Gdzieniegdzie czerniał szeroki błam sosnowego tęgoboru – dalej nagie zbocza, porosłe jałowcem i uwieńczone osypiskami skał.

– Czy tu jest wasza rezydencja? – spytała Ewa szeptem, nachylona do Marty.

 

– Rezydencja! Niewiasto szydząca… My nie mamy żadnej rezydencji, gdyż jesteśmy ludzie ubodzy. Zbiedniała szlachta, do usług! Mamy tylko jedną izbę i ogród, który uprawiamy sami przy pomocy ogrodniczka.

– A te konie czyje, a te warsztaty, o których mówisz?

– Konie są zakładowe, sanatoryjne, fabryczne – wszystkich. A warsztaty są nasze – nie moje ani twoje, tylko nasze, gromadzkie, ojczyste.

Ewa słuchała z niedającym się ukryć rozczarowaniem. Stary pan uśmiechał się chytrze i ironicznie, rzucając zabawnie oczyma na prawo i na lewo, jakby pilnie lustrował koła wolanta.

– Nic nie wiesz, nic jeszcze nie wiesz, blondyneczko, Diano podeptana przez jelenie… – pieściła się z nią Marta. – Słuchaj! Wszystko ci opowiem w krótkim skróceniu, w tyciusieńkim konspekcie. Otwieraj uszy! Mój papuś nazywa się Bodzanta. Bodzanta! Wiesz już teraz? Bodzantowie byli zawsze magnaterią, chadzali z królami i obok królów, nadymali się nieraz przeciwko królom. Różnie bywało. Lubili „ojczyznę miłą”, ale i o sobie nie zapominali. Ostatnimi czasy – recytowała z zabawnym patosem – dosięgli przez związki familijne z najpierwszymi w Polszczę domami – Himalajów bogactwa. Dostatek, zaszczyty, nawet wielkość pchały się do ich siedzib drzwiami i oknami. Bez trudu można by się wylegitymować z kuzynostwa z Burbonami, a rozmaitych pseudo-królów w rodzie… na kopy! Modląc się obłudnie po kościołach, wzdychali, że to Bóg dał im tyle bogactwa. Tymczasem dały im tyle bogactwa żeniaczki, sukcesje, procesy, intrygi, praca ludu, no i karty.

Bodzanta krzywił się i kiwał niecierpliwie. Marta ciągnęła:

– Mój dziaduś był jednym z najbogatszych panów. Mój papuś odziedziczył fortuneczkę – paluszki lizać! Wszystkie folwarki, które zobaczysz, gdy wyjedziemy na tę pochyłą górę zwaną Szłom, za tą rzeką, należały do papusia: Marcjanów, Błownia, Poszłomie, Zalesie, Płotki, Osiedle, Wólka Płotecka, Młynarze, Morgi… Papuś sobie z początku służył w austriackim wojsku, bo i tam, w Galicji, miał godny kęsek ziemi. Jak mię doszły autentyczne wieści, papuś wtedy był birbant i awanturnik. A tak! Birbant. Ale oto wyszedł z wojska i pojechał w świat. Gdzie był, co robił! – milczą dzieje. Nie było papusia, nie było (i mnie nawet, wyobraź sobie, nie było), aż nareszcie przyjechał do Warszawy. Porządnie spuścił fortuneczki, ale nie tak znowu… Chodzą wieści, że był w Ameryce, w Australii, w południowej Afryce. Naraz gruchnęło po okolicy, że papuś się żeni. No, i sprawdziło się. Ożenił się z moją mamą. Moja mama jest z domu księżniczka Korecka. A w dodatku taka śliczna! No, dobrze… Pojechali za granicę. Mieszkali sobie na wyspie Capri, nad błękitnym Śródziemnym Morzem, w willi którą później widziałam… Nie było ich w kraju, nie było (i mnie znowu nie było!) – aż tu na złość, urodziłam się. Wyobraź sobie, tam na Capri, w tej willi! Przyjechali ze mną do Warszawy – i pokłócili się o coś. Ale porządnie, jak tylko papuś potrafi. Do tej pory nie mogę dojść, o co się pokłócili, dość, że się pokłócili i rozwiedli. Taka, wiesz… separacja, proces rzymski…

– Wiem… – rzekła Ewa z łagodnym uśmiechem.

– Mama, moje dziecko, zabrała się i pojechała do Paryża, a ja zostałam u mojej babci. Chowałam się u mojej babci i rzadko widywałam mamę, rzadko papusia. Bo papuś znowu prysnął w świat. Po Angliach, po Amerykach, po Japoniach… (Moja mama jeszcze śliczna! Ale to potem…) Wyrosłam na dużą pannicę, aż tu w towarzystwie poczęto o papusiu puszczać szalone plotki. Że tatuś tam zrobił takie dziwactwo, że tam takie, że znowu! Ilem ja się po nocach naszlochała! Byli nawet… O Boże! Jak jeszcze wyżej dorosnę… Na własne uszy raz podsłuchałam u Balów… Kupię u Greulicha szpicrutę ze stalowym prętem w środku i póty będę chodziła, dopóki nie spotkam sam na sam tego podłego Szczerbica…

– Szczerbica!… – jęknęła Ewa.

– Kajetana. Bo był drugi Szczerbic, Siżyś, rozumny i milusi, muzyk kochany, to go, jak na złość, w Wiedniu bandyci zamordowali.

– Czy tak? – spytała Ewa.

– A jak spotkam nareszcie tego Kajetana, to trzasnę sześć razy szpicrutą, posiekam fizys na kotlety. Żeby pręgi, jak mój palec, musiał nosić na buzi przez ruski miesiąc! Powiedział o papusiu… No, nie powtórzę!

– A kiedy to pewnie prawda… – śmiał się Bodzanta.

– Och, bo papuś to jest także! – zaperzyła się. Po chwili uspokojona ciągnęła dalej:

– Wszystko dlatego, że papuś już wówczas zamierzał spełnić swój wielki czyn. I mówił czasem, otwierał usta do tego… stada!…

– Och, jakież to ordynarne i niesprawiedliwe słowa!… – z niesmakiem mruknął Bodzanta.

– Bo widzisz, papuś w sam dzień Matki Boskiej Zielnej, w rocznicę moich urodzin, sześć lat temu wyrzekł się władania swymi dobrami.

– Dlaczego? – spytała Ewa niedbale.

– A z dziwactwa! Z pańskiej fanaberii. Jeszcze tego na świecie nie było, więc to musiał zmajstrować. Kiedy ludzie stali po sumie przed kościołem w Głowni, krótkimi słowy ich zawiadomił. Odtąd papuś i ja, my, Bodzantowie, szlachta prawieczna, wróciliśmy, skądeśmy wyszli: weszliśmy w lud i staliśmy się jednostkami z ludu.

Powiedziała to głosem wyniosłym, ze śmieszną grandezzą192, zawijając się w swój żaglowy płaszcz, jakby w gronostajową delię królowej.

Bodzanta śmiał się dziwacznym swym śmiechem, głęboko radosnym, ekstatycznym, weselącym się w sobie, mówiąc:

– Jednostko z ludu, przedstawiasz ten czyn demokratyczny z taką pychą, jakbyś publikowała nadanie i uniwersał królowej.

Konie gwałtownie skręciły na boczną drogę, świeżo zaopatrzoną w głębokie rowy, wysoko podniesioną i usypaną tłuczonym granitem. Minięto wieś kościelną, później skręcono na lewo i pojazd potoczył się w dół.

– Patrz, Ewo, to nasza szosa. Nasza – to nie znaczy za nasze pieniądze, lecz naszymi usiłowaniami dźwignięta. Most. Widzisz go na rzece, tam w dole. Nasz most! Patrz, jakie ma filary! To kwarc z naszych gór, brany na cement. Myślisz może, że to jest jakaś odmienna rzeka? Mylisz się grubo! To ta sama, cośmy ją już raz przebywali. Słuchaj, jak ta awanturnica szumi… Och, ona szumi! Kocham ją bardzo. Strasznie ją kocham! Papusia tak kocham, Majdan – i ją. No… i mamę… Nie masz pojęcia, jaka to rzeka kapryśnica, jaki dzikus. Na wiosnę wzbiera nagle i staje się ogromna jak huczący Rodan. To samo w końcu czerwca, na święty Jan. Zalewa całą dolinę, rwie groble, targa upusty, szarpie młyny, zrzuca za siebie wszelkie mosty. Nie znosiła do tej pory mostów, a teraz dobrodziejka musi tolerować nasz most! Przykre to, moja pani, ale cóż robić… Zła jest jak człowiek. Wszystkie jej strumienie są z naszych, czarnych jodłowych borów, wszystkie idą ze źródeł w naszej puszczy. Toteż ona ma czarną duszę. (Bo ona ma duszę… – szepnęła.) – A ja ją kocham właśnie za dzikość, za wzniosłość i za grozę jej duszy. Ona ma taką duszę jak tutejsi ludzie, jak tutejsi chłopi i jak my, tutejsi chłopi, Bodzantowie.

– Znów się, chłopko, wynosisz pychą… – chichotał Bodzanta.

– Musieliśmy tu wznieść nad nią tak wielki most, żeby go nie ugryzła. Już go próbowała zeszłego roku: na święty Jan wydęła się, wydźwignęła – mało nie pękła – i na nic, ledwie liznęła górnych przęseł. Bo on ma 120 łokci długości. Wszystkie okoliczne wsie składały się kamieniem, furmanką, drzewem i pracą na ten most. Czyż ty kiedy słyszała, żeby chłopi z jednej wsi, ba – z jednej parafii, dali szeląg na most w innej parafii? Przenigdy by nie dali w dawnych czasach! Chłop dawny, chłop zimny ugór, chłop płona i martwa rola, którego duszę potworną, zimną i martwą, utopioną w liczeniu zysku, my niszczymy… Bo trzeba ci wiedzieć, że my niszczymy chłopów i stwarzamy obywateli. Precz ze szlachtą i precz z chłopami! – słyszysz! Chłop nowy, chłop nowej Polski, którego duszę my stwarzamy, ten jednogłośnie (jednogłośnie – słyszysz – jak ongi przedwieczna, jagiellońska szlachta na sejmach) dał z dobrawoli na ten nasz nowy most do Majdanu. Dlaczegóż tak jednogłośnie? Dlaczego?

Zachłysnęła się z wielkiej radości. Szeptała, wstając ze swego miejsca i wyciągając ręce.

– Dlatego, że papuś do tych wszystkich wsi, do zgromadzonego tłumu swym cichym głosem przemówił. Wyłożył im konieczność. A skoro on przemówił… Gdybyś ty słyszała ten okrzyk, ten jeden okrzyk, ten polski okrzyk! Któryż to król jest tak potężny, który miał kiedy na ziemi taką władzę jak mój papuś?…

*

Ewa obudziła się nazajutrz rano w niewielkim pokoiku, umeblowanym w sposób najprostszy. Sprzęty były ze świerkowego drzewa, pokostowane. Tylko na ścianie wisiał przepyszny sztych, reprodukcja najboleśniejszego obrazu, jaki wydała sztuka – Zdjęcie z krzyża Ribery z neapolitańskiego San Martino. Ewa podniosła się, ubrała szybko i uchyliła drzwi. Poprzedniego dnia, w ciemnościach nic nie widziała. Korytarz przecinający budynek doprowadził ją do schodów i drzwi. Nikogo nie spotkała. Drzwi na dole były otwarte. Wyszła do ogrodu.

Ogród ten, jak cała okolica, leżał na dosyć stromej pochyłości góry, jednej z łańcucha ciągnącego się z zachodu na wschód. Góra pokryta była brzozowym przeważnie lasem, tylko szczyt jej nagi jeżył się od bezleśnych rumowisk i skał. W miejscu, gdzie od strony pól zamierał las, rozpościerały się ogrody idące w dal po falistościach gruntu. W ogrodach tam i sam stały domki, domy i znaczniejsze budowle. Drzewa owocowe w nowo założonych sadach były jeszcze niewysokie, lecz już pokryte mnóstwem owocu. Cała rozległość była tu uprawiana i formalnie kipiała, raziła oczy ogromem najrozmaitszych roślin, krzewów malin, porzeczek, agrestu, wina, pomidorów, słoneczników, które kolorowymi smugami słały się na wsze strony. Na wschodzie wydłużona góra urywała się. Widać było fioletową o poranku głębinę doliny, a za nią drugą górę, daleko wyższą, szeroko rozsiadłą i zakończoną szczytem dosyć ostrym. I tamta pokryta była lasem brzozowym. Obiedwie193 szumiały w porannym wietrze suchym i sypkim szelestem brzozowym, wzdychały olbrzymimi piersiami.

Ewa zatrzymała się w miejscu i w rozkoszy słuchała. Opasał serce lęk, żeby ten błogousty szelest lasów brzozowych nie ustał… Było niewymownie słuchać tego, co szumiało. Złudzenie poniosło duszę w dal, w młodość. Życia jakby nie było. Jest dziewictwo, dzieciństwo… Kroki lekkie wiodą do Baranka Bożego, który kędyś tu śpi na łące błogosławionej. We włosach szumi powiew – wysusza niepostrzeżone, nieskrępowane łzy, co po twarzy spływają. Ramiona dźwigają się, dźwigają same i oczy wznoszą ku niebiosom, zalane łzami. Tam w górze przywarły do białych chmurek, a usta jak niegdyś, jak przed laty straszliwymi, skamłają w upojeniu:

„Obłoki, obłoki…”.

Szła tak przed się, nie wiedząc dokąd. Spotykała kobiety spieszące, które ją obrzucały ciekawymi spojrzeniami. Jedne z nich były opalone, formalnie ogorzałe od słońca, ze skórą łuszczącą się na policzkach i nosie, w ubraniach robotnic, inne szły z parasolkami, w rękawiczkach i sukniach miastowych. Wśród zagonów siedziały schylone nad pieleniem chwastów, krzątały się około krzaków agrestu, zbierały pomidory, niosły kosze z marchwią i ogórkami, polewały, grabiły, biegły z pośpiechem i tonęły w nieskończonych uliczkach i zakrętach ogrodów. Niektóre były dziwnie strojne, obwieszone błyskotliwymi fatałachami.

Tam i sam na ławkach siedziały rozmawiając dziewczyny z twarzami wyświechtanymi od nierządu, ulicznice nieposkromione. W jednym miejscu leżała na ławce kobieca lat trzydziestu. Patrzyła na Ewę wzrokiem obojętnym, tępym, potwornie martwym. Była rozmamana, z półodkrytymi nogami, rozkudłana i niemyta. Uśmiech ohydny leżał na jej wargach czerwonych i lśnił się na policzkach jak połysk na rondlu. Kobieta ta nie odwróciła głowy, gdy Ewa szła obok. Została ze swym uśmiechem, wpatrzona w przestrzeń. Gdzieś za krzewami słychać było tylko obrzydły swar głosów wrzaskliwych, ochrypłych, potwornie rozjuszonych. Z cienistej uliczki czereśniowej wyszły dwie młode dziewczyny żywo rozmawiające. Ewa podniosła oczy i drgnęła z obrzydzenia. Jedna z tych śmiejących się tak wesoło nie miała nosa. Czarny plaster pod jej oczyma śmiejącymi się serdecznie był tak wymowny, że Ewa co prędzej rzuciła się w poprzeczną uliczkę.

 

Tam wpadła z pośpiechu na idącą z przeciwka młodą osobę, szczupłą i dosyć ładną. Była to niemal panienka-podlotek, szatynka z niebieskimi oczami. Zwróciła na Ewę ciekawe źrenice i uśmiechnęła się życzliwie. Ewa nie była w stanie nie odpowiedzieć jej takim samym uśmiechem. Szatynka zbliżyła się natychmiast i zagadnęła:

– Pani wczoraj przyjechała z panną Martą prawda?

– Tak, wczoraj przyjechałam.

– Czy pani z Warszawy? – spytała ciekawie.

– Nie, teraz nie z Warszawy.

– Myślałam… Jeszcze pani nie widziała zapewne ani ogrodu, ani fermy, ani oranżerii, ani biur? Nie?

– Przed chwilą wstałam…

– To ja panią oprowadzę… dobrze? Na imię mi Jadwiga. Nazwisko? Ale co tam po nazwisku? która z nas ma nazwisko?

– Jak to? – krzyknęła Ewa, mimo woli podnosząc rękę do oczu – czyż i pani?

– Czy i ja byłam dziewką publiczną? Och, jeszcze jaką, jeszcze jaką!

Przez chwilę szła z oczyma spuszczonymi, z rękami w kieszeniach fartucha, śmiejąc się cicho. Nagle zwróciła na Ewę spojrzenie, mierzyła ją oczami i zapytała:

– A pani znajduje, że jest to w ogóle ohydne. Nieprawdaż?

– Nic nie wiem, pani. Jestem ciemna jak robak…

– Ja znajduję – trzepała Jadwiga – że miałam prawo tak postępować, jak postępowałam. Było to życie takie jak każde inne. Pani nie znajduje?

– Nie wiem.

– Czy świat, czy społeczeństwo, czy ktokolwiek stracił co na tym, że ja miałam tak zwany stosunek z najrozmaitszymi drabami? Nie wiem, czy ktokolwiek zyskałby co na tym, gdybym była oddawała się tylko jednemu. Moje ciało należało i należy do mnie. Ponieważ rozkosz była we mnie, więc pił ją świat z moich ust, a ja piłam ją z ust świata. Marzenie o grzechu zabijało mnie po nocach, więc puściłam się. Poznałam, co to jest rozpusta. Wiem, że to jest także cudna sprawa! Ale mam jej już dosyć. Jak niegdyś rozpusty, tak teraz dusza moja zapragnęła czystości. Obrzydła mi rozpusta, stała się dla mnie tak odrażającą jak nawóz ludzki. Widzi pani – krzyknęła – że rozpusta prowadzi do cnoty pewniejszą ścieżką niż niewiadomość, niż głupotka niewiadomości. Czy nie? Bodzanta mię przywiódł tutaj za rękę, do tych ogrodów… Teraz jestem tak strasznie szczęśliwa, tak strasznie, jak nikt na ziemi!

– Doprawdy? Dobrze tu pani?

– Strasznie dobrze! – wybuchnęła Jadwiga. – Gdyby tutaj kto chciał żyć po dawnemu, żyłby bez przeszkody. Ale któraż z nas, wyzwolonych spod tyranii rozpusty męskiej, chciałaby zbliżenia do siebie mężczyzny? Żadna! Wszystkie jesteśmy szczęśliwe, że nareszcie jesteśmy bez mężczyzn. Tu jest miejsce, gdzie wszyscy mówią prawdę. Lecz tu ludzie w ogóle mówią mało.

Przede wszystkim muszę panią poinformować, że tu wszystko daleko bardziej czuje się, niż rozumie. A wie pani, dlaczego tak jest? Ja sobie to tak tłumaczę… Ponieważ to wszystko zbudowane i stworzone zostało przez wielki zachwyt, przez wybuch, jakby erupcję uczucia, więc uczucie niesie ludzi wszystkich, którzy tu są, jakby na fali natchnienia. Podobnie się ma ta rzecz jak z wielką katedrą, z wielkim pomnikiem, wielkim utworem sztuki. Cóż to jest bowiem dzieło Rodina o skazańcach z Calais? Dzieło szalone, ku któremu rzesze wzdychają, ogarnięte szaleństwem twórcy. Wyrazy, które się tu mówi – są to prawdziwe wyrazy. Pani się ich nauczy. Po oczach widzę, że pani ma wolę do prawdziwych wyrazów.

Ach, jakie tu są istoty! Jest tu jedna bajeczna kobieta, Iza. Bajecznie piękna, rozumie się, piękna po naszemu, bo w naszym sadzie na piękność lub brzydotę z wierzchu nikt uwagi nie zwraca. Jest rzeźbiarz, Wit, ten co zbudował te wszystkie domy i stawia kościół na górze. Wit bez skazy, Wit czysty. No, jest pokasłujący Mazurek, doktorek suchotniczek, „przemysłowiec gruźliczy”. Jest jedna młoda, malusieńka blondyneczka. Zostaje u nas, ale miewa pokusy. Najszczersza ze wszystkich. Dowodzi wciąż konieczności spowiedzi publicznych codziennych i rozgrzeszeń od „gminy” na mające się popełnić występki. To ananas, co? Jest ogrodnik naczelny, „Wacio Całopalątko”, „Wacio Ofiarka”, ponieważ się zawzięcie gapi na niewiasty. Wie pani, nawet starzy należą do naszego „Ogrodu róży”. Chociaż starzy są w ogóle skostniali. Jeżeli są nadmiernie skostniali, pełni nałogów i „mądrości”, to ich powolutku wyziębiamy. Za parkan, za parkan! Do ludzi rządzących się „rozumem”, „mądrością”!…

– A Marta? Czy należy do waszego ogrodu Marta?

– Marta… – wyszeptała Jadwiga z anielskim uśmiechem – Martuś nasz, nieskalana nasza, dzieweczka, symbol?… My ją strzeżemy, osłaniamy, nakrywamy dzień i noc wielką kapą modlitw… Gdyby pani wiedziała, jak ją strasznie kochamy! Bo widzi pani – ona to jest drugi kraniec… Kołyska, której już nie ma… Motyl, który już odleciał…

Oczy Ewy napełniły się wielkimi kroplami łez. Jadwiga wyciągnęła barki, wspięła się na palce i szeptała:

– I ty jesteś z „Ogrodu róży”. Chodź!

Szły tedy w milczeniu dokądś w górę, ku brzozowej puszczy. Gdy jej dosięgły, Ewa zatrzymała się. Pod nogami ich była poprzeczna dolina, przecinająca ów łańcuch gór. Ewa nachyliła się i patrzyła w dolinę. Tam w głębi płynęła rzeka, dążąca, żeby przepłynąć pod wielkim mostem, o którym tyle mówiła Marta. Łąki po obudwu194 stronach rzeki były skoszone i młody potraw chwiał się tam już na słońcu, jak ruń pierwszych dni wiosennych. Biała droga, polska, zaświatowa, leśna, wiodąca do jakichś polan w boru, wstęgą biegła po nadrzeczu, nieskończona i fantastyczna jak myśl… Wierzby srebrnoliste, olchy czarnopienne towarzyszyły zakrętom rzecznym. Przy drodze tam i sam leżały ogromne głazy. Jadwiga pokazała Ewie te głazy.

– Widzisz – mówiła – tamten wrośnięty w ziemię?… Niegdyś leżał na szczycie góry. Spadł z wysokości. Nazywa się „Umarły ołtarz”. Pójdziemy do niego… Jest w nim zagłębienie, jakby jeziorko, tylusieńkie. Zawsze w nim stoi woda. Ta woda jest święta. Bo to woda z nieba, która nie zetknie się z ziemią i nie wsiąknie w ziemię, tylko znowu wróci do nieba. Chłopi mówią, że ta woda uzdrawia ślepe oczy. Jeśli przyjść po wielkim deszczu i przemyć czerwone, kaprawe, ślepe oczy… Z dala idą…

– Powiedz mi…. – zająknęła się Ewa – co wy tu robicie, co to jest ów cały Majdan?

– Jest to folwark w tych górach. Był sobie od wieków folwark w górach nazwiskiem Majdan. Należał do dziedzica, jak przystało na folwark. Nie dawał zbyt wielkich dochodów, boć to góry, drogi ciężkie. Wziął tedy dziedzic, jaśnie pan Bodzanta, i przekształcił folwark na dziwaczne ogrody. Kazał wyciąć część lasu i otoczył parkanem jedno miejsce. O wiorstę dalej – drugie. Powiedział tak: tu będą się hodowały zdegradowane prostytutki. Tam będzie sanatorium dla suchotników fabrycznych, tam dalej uzdrowisko dla pijaków… Tamta wielka góra nie należy do nikogo, a ta nasza należy cała. Całą tę górę postanowił zaludnić takimi oto pasażerami. No, i zaludnił. Zgarnął z miast nędzę jak nawóz i położył na tym południowym stoku pod słońcem… Czy dobrze zrobił?

– A starczy mu pieniędzy?

– Zdaje się, że mu dotychczas starczyło. Bo teraz, zda się, nic już nie ma. Jeżeli zabiera na Majdan z fabryki suchotnika, to go zabiera z żoną i dziećmi. Osadza chorego w sanatorium, a dzieci i żonę w domku, których kolonia utworzyła się na tamtym zboczu. Dzieci idą do szkoły freblowskiej i do szkół początkowych, a żony i dzieci dorastające otrzymują możność zarobkowania w tutejszych warsztatach. Stworzył bowiem specjalne rzemiosła: wyrób mebli, zabawek, lasek, fajek, cygarniczek, ozdób z jałowcu, którym pokryte są góry, założył introligatornię, fabrykę słomkowych kapeluszy, wyplatania ozdobnych koszyków i tak dalej. Pracują w tych zakładach i chorzy, o ile im lekarz pozwoli.

– A co do kobiet? Cóż się robi z nimi, kiedy tu przyjdą?

– Każda robi, co chce. Wpuszczają je do ogrodu i basta. Jeżeli która chce wyjść na świat, to wychodzi, jeżeli chce leżeć bezczynnie do góry brzuchem, to leży, jeżeli chce pracować, to pracuje.

– No to, oczywiście, wszystkie nic nie robią?

– Są takie, których nie można zagonić, przymusić do odpoczynku. Są i takie, co śpią w dzień, a po nocy włóczą się w ogrodach. Ale ogrody dają wielkie zyski, gdyż większość ogromna w nich pracuje. Co dzień odchodzą do Kielc wozy z warzywem, owocami, truskawkami, malinami, ogórkami… Mamy w Kielcach własny sklep, który obsługują nasze kobiety. Kilkadziesiąt kobiet pracuje w mleczarni, maślarni, serowni, w „izbie konfitur”, marynat… Bo zważ tylko, że my nie mamy rodzin, nie mamy poczucia własności, nie mamy dla kogo kraść… Pracujemy dla samej pracy. Kilka naszych dziewcząt pasa krowy. Są takie, co po przybyciu na Majdan nie chcą nic a nic robić, wrzeszczą, drą się i biją między sobą, robią skandale, kradną, niszczą rzeczy. Najczęściej takie biorą się z nudów do pasienia krów. W dole za ogrodami, nad rzeką, jest pastwisko. Tam te latawice hasają, dokazują, tańczą, wywrzaskują ohydne pieśni, chichoczą z echem górskim. Z czasem przypatrzywszy się naszemu życiu, znudzone próżniactwem, biorą się cichaczem do byle jakiej roboty, wchodzą w rozkosz gromadzkiego pracowania – i tak…

– A dużo stąd ucieka?

– Owszem, zdarza się, że uciekają. Kilka wyszło za mąż. A najczęściej nie chcą słyszeć o niczym. Zaszywają się w ten święty ogród i ukrywszy się pod krzewinami pracują do siódmego potu.

191presto (wł.) – szybko (też: określenie tempa w muzyce). [przypis edytorski]
192grandezza (z wł.) – duma, wyniosłość. [przypis edytorski]
193obiedwie – dziś popr. forma: obydwie. [przypis edytorski]
194obudwu – dziś popr. forma: obydwu. [przypis edytorski]