Kostenlos

Dzieje grzechu

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– A nieprawda! Już co to, to nieprawda. Patrz na wielkich panów. Nic nie robią, tylko obdzierają świat z jego majątku i używają, a nigdy im się nie nudzi. Dlaczego? Bo znają sposób na zabawę, umieją zachować porządek w używaniu.

– A ty się nigdy nie nudzisz?

– Nie, blondynko, ja się nigdy nie nudzę. Nie mam na to czasu. Mam, widzisz, milion rzeczy do zrobienia. Jestem wciąż w ogniu. Jakże mi się ma nudzić? Na przykład wczoraj… che – che… Wziąć cię z pola, z wagonu, taką dużą, wolną, bogatą pannę… taką ładną… i trzymać cię dziś rano tu, w tym łóżku, razem ze wszystkimi pieniędzmi – jak myślisz? – na to trzeba mieć łeb na karku, a w nim milion myśli.

– Pewnie, przyznaję. Ale między wami, obwiesiami, pewnie wielu jest takich, którzy potrafiliby tak samo pastwić się nad bezbronną kobietą. Cóż to tak nadzwyczajnego? Mogłeś mię zamordować. Gdyby mi pękła jakaś żyłka w gardle lub w płucach, kiedyś mię dusił, już bym nie żyła. Gdzież byś podział trupa? Złapaliby cię. I cóż za spryt twój? Powiedz no, a ty ciągle tak żyjesz?

– Czasami spoczywam po całych tygodniach. Ale jak przyjdzie na mnie, to zaczynam grzać, i wtedy miesiącami!

– A nie boisz się, że z tego wszystkiego zostanie cztery ściany?

– No… cztery ściany, to cztery ściany. – Nie lubię o tym ględzić. Ja nie wikary. To i ty będziesz kiedyś leżała w jeszcze węższych czterech ścianach, a przecież o tym ciągle nie myślisz.

– Owszem, myślę.

– Ja już byłem w tych ścianach, to wiem, co w nich jest.

– Byłeś?

– Czym był? Zobacz…

Odsunął brzeg rękawa i pokazał na rękach dziwne znaki poprzeczne. Oczy jego stały się głucho, głucho zadumane. Uśmiech nieopisany, jak połysk tajemniczy wewnętrznej potęgi, wypełzł na wargi, gdy samemu sobie, podśpiewując, mówił:

– Wagonik – da – wagonik zakratowany… Machorka… dziegieć… Stukają kolby sołdackie. – Pieriesyłuszka… I wyślizgane deski nar, i miliony wszów, i miliardy pluskiew… Brodiagi, doliniarze, Żydy, bandy pajęczyniarzy, dzikie chłopy koniokrady, zbóje nocne, tam gdzieś zamyślony arystokrata szopenfeldziarz albo klawisznik. Długie – oj – długie noce! Paraszka pachnie… Etap… put'dorożeńka, put'dorożeńkaDa jak cię raz ucapi, da poratunku nie ma…

– Powiedzże, za co?

– Nie powiem. A może kiedy, jeśli zobaczę, że my się naprawdę pokochali ze sobą…

– A dawno cię puścili?

– Puścili… Już się ta nacieszysz wolnością, jak cię stamtąd wypuszczą. A wolnaja woluszka pachnie, oj, pachnie! I warto za nią łba nadstawić. Lubisz ty morze?

– Och, lubię! Jeśli jest co na świecie, co bym jeszcze lubiła, to chyba morze.

– Ale, mewo moja – ocean?… Wielki – głęboki? Tamten ocean! Jak przyjdzie tajfun w szyi La Pérouse i pocznie ludzkie pudło do piekła i do nieba frygać! A w niebie bure obłoki, jak te myśli szalone tęgiego człowieka! A nad nimi mewy we wichrze! Wiesz ty… pojedziemy razem we światy. Z tobą – we światy! Pojedziesz?

– Pojadę.

– Bo widzisz, ja mam udział w jednej kopalni w Klondyke. Ale trza pieniędzy. Te twoje dwadzieścia tysięcy – to kropelka w oceanie. Trzeba by kilkakroć sto tysięcy. Wówczas można by sztucznie poderwać całą sprawę szwindlami, wydrzeć wspólnikom akcje, samym zacząć grzać – i miliony. Jest taki jeden, co by to zrobił… Straszny to drań, ale on jeden jedyny. Cóż, kiedy teraz goły jak bizun amerykański. Trza by zebrać pieniądze szybko, oj szybko! Z Wiednia na Triest, na Morze Czerwone, na Celebes, na Sumatrę… Są tam takie wyspy…

– Tak, są. Jest wyspa Nowa Zelandia… – szepnęła uśmiechając się czarownie.

– To nie po drodze, to daleko…

– Tak, to daleko.

– Do Wiednia! Trzeba jechać!

– Jakże ty myślisz zdobywać te pieniądze?

– Jak zdobywać? Hm…

– Giełda, co?

– A tak. Saha-giełda… Czy ten Szczerbic ma pieniądze? – spytał niespodzianie.

– Skądże ci to do głowy przyszło?

– No, tak, ciekawość. Gra on w karty?

– Zdaje się, że gra.

– A nie widziałaś, żeby tak dużo przegrywał, wygrywał?

– Nie myślę, żeby on grywał z byle kanalią w karty. W ruletę to grywał.

– Co, ruleta! Ruleta – to dla mopsików strzyżonych i kózek angorskich, żeby się czymś wzruszały. A ty mówisz dobrze po francusku?

– Cóż za skoki myślowe! Mówię po francusku.

– A po angielsku?

– Nie umiem ani słowa.

– A może byś się tak nauczyła?

– Od razu, w parę dni, co?

– Bo ja, uważaj, potrzebuję. To, że mówisz dobrze po francusku, uwolni mię od łajdaka.

– Od kogoś z przyjaciół?

– No, jest taki. Ja niby to bełkocę ułamkami wszystkich języków, ale na grandę rozmówić się nie umiem po prawdzie żadnym. A tymczasem interesa wymagają szczegółów. Czasem to nawet warszawskiego kłapania, do licha, zapominam. Teraz ciebie zrobię swoją prawą ręką. Bo, rozumiesz, będziesz moją żoną.

– Z lewej ręki.

– Wszystko jedno. W Wiedniu zmajstrujemy paszporty.

– Wszystko to dobrze, ale co ja zyskuję na tej spółce? Jeśli ciebie złapią, z jakiejże racji ja mam odpowiadać za twoje łotrostwa?

– Mnie nikt nie złapie. Ja z katorgi wyszedłem jak gronostaj.

– Powiedz no mi, jakim sposobem wszedłeś do mnie wczoraj?

– Mam numer tutaj obok. Wszedłem tuż za tobą i opowiedziałem się jako twój mąż. Służąca wyszła od ciebie, a ja za nią, skoro się tylko zsunęła ze schodów, nimeś drzwi zamknęła.

– To spostrzegłeś, jakem wyskoczyła z wagonu?

– Che, kokoszko, nie takie ja sprawy odstawiał!

– A cóż ty zrobisz ze mną potem, potem?

– Nic się nie martw – wszystko będzie jak złoto. Myślisz sobie może, że postąpię sobie z tobą, jak to ten znawca…

– Co za znawca?

– E, był taki jeden. Jechał do Europy, gdzieś na wschód, w Rumunią, w Bułgary, na Odessę, do Niżniego, bałamucił młode dziewczyny, Słowianki, Greczynki, Żydówki, Rumunki, Czeszki, Niemki, wszystko jedno, byle tylko nie była starsza nad dwadzieścia lat, żenił się oficjalnie i każdą z oblubienic wywoził w świat. Brał tylko posażne, i to grubo. Pożył sobie z każdą sześć, siedem miesięcy, i jak mu tylko zaczęła grubieć w pasie, spuszczał, a to strychninką, a to arszeniczkiem, jak mu ta serce dyktowało. Mieszkał – to w Buenos-Aires, to w San Francisco, to w Kairze, to w Bombaju. Chłop się nażył. Innej kobiety nie używał, tylko panienki, i to, co najpierwszy sort. Nareszcie go moraliści przydybali. Do światła go! No – tracili go elektryką. Na stołeczek, mosiężny cylinderek na główkę. Drwił sobie do ostatka z tych wszystkich drabów, ze szpiclów, sędziów i tym podobnych oprawców. Majątek cały, a uciułał z posagów swych żoneczek grzeczną sumkę, bo milion z górą dolarów, zapisał na stypendia dla wynalazców, na cele dobroczynne, na zasiłki dla ludzi, którzy po przyjeździe do Ameryki nie mają z czego żyć i zdychają z głodu. Punktów napisał w testamencie ze czterdzieści. A musiała hołota spełnić wszystko, co do joty, tak jak rozporządził. Bo według prawa wszystko zrobił – cha-cha…

– Gdzieś o tym czytałam… – ziewnęła – w jakimś piśmidle. Ty to z gazety, co? Wyczytałeś i powtórzyłeś, żeby mię nastraszyć. Patrz, kobieto, jakie to z nas bywają demony! I z taką to przyjemnością rozpowiadałeś. Malowało się na cyferblacie uczucie grozy… Bywasz jednak śmieszny, mój dymisjonowany katorżniku. Na demona się nie zdałeś. Prędzej już mógłbyś być tym, jak to tam… szopenfeldziarzem…

Mówiła to lekceważąco, ale w gruncie rzeczy była tym opowiadaniem rażona. Czuła je głębokim tętnem serca. Złowieszcza rozkosz marzenia o takim życiu, o olbrzymiej wolności ponad ludźmi, ponad wszelkimi prawami, wbrew wszelkim ustawom wśród wiekuistych niebezpieczeństw, w kulcie samowładnych zmysłów – odchyliła się na mgnienie przed duszą, trzymała ją w blasku swoich źrenic i w swoich orlich szponach.

W tej samej chwili dokonało się inne miarkowanie, tak piorunująco chyże, że zachwiało całą istotą. – Nareszcie wygaśnie miłość dla Łukasza! – Spostrzegła to i drgnęła z dzikiego upojenia. Przejdzie na drugą stronę tej sprawy ducha. Nie kochać go! Rozgrzeszona będzie z grzechu zabójstwa! Nie ma już potrzeby spowiedzi przed nim! Straszliwa noc rozpusty z tym człowiekiem nieznanym, rozpusty rozpasanej i prawdziwie zwierzęcej, wyrwała z duszy i z cielesnej powłoki duchową miłość.

Cicho, sekretnie pochwalała tę rozpustę nocną, która nareszcie jej duszę uzdrowiła, wyzwoliła, oblała zimną rosą spokoju. Podziwiała siłę rozpusty cielesnej, władzę jej niezwalczoną i znalazła, że ona jest dobrem, ponieważ niweczy okrutne i beznadziejne misterium miłości. Wiecznie a rozpacznie o tym dawniej wiedziała, że ostatnią myślą, która w jej chorym mózgu zagaśnie, to będzie myśl o Łukaszu, że ostatnim uczuciem, które w niej zamrze, będzie tęsknota za nim. Zżyła się z tymi pewnikami jak z losem! A teraz – zdrowa jest, silna, pełna życia, a on z niej znikł bez śladu. Niegdyś w szczęściu wierzyła, że na świecie są tylko dwa serca. Później, w niedoli, przyszła do pewnika, że zostało jedno serce, w którym on panował jak Bóg w świątyni. A teraz otoczyła ją nowa sfera życia.

Ujrzała, że tamte wiatry – to są „kopczyki popiołu”… ów cichy, drogi, tak mądry, szlachetny, który stał przy niej w dzień i w nocy – teraz nareszcie odejdzie. Troski, co go szarpały, nadzieje, które go niosły, i wszystko jego a własne teraz będzie obojętne. Czy mu teraz dobrze, czy źle, gdzie jest – wszystko już jedno. Gdyby leżąc na ziemi wzywał pomocy, już nie odwróci ku niemu głowy. Jeżeli umarł – Bóg z nim. Jakowaś bezgraniczna w duszy pogoda…

Cha-cha!… Mówił niegdyś, że wlała światło w jego mroczną duszę. Szli razem na szczyty gór, gdzie wybrane dusze z rodu ludzkiego wiecznie się w szczęściu weselą. Teraz to wszystko stało się „kawałem” w tłustym sosie, witzem z przeszłego życia… Precz z życiem minionym! Szukać jutrzejszego dnia!

*

Miesiące zimowe upłynęły w Wiedniu. Ewa i jej „mąż”, Antoni Pochroń, zajmowali mieszkanie na trzecim piętrze w olbrzymim, nowym domu. Ponieważ mieli do rozporządzenia windę, nie czuli wcale tego, że mieszkają dość wysoko. Właściwie Pochroń odnajmował tylko dwa pokoje od dużego lokalu doktora Bandla.

 

Pokoje te były wprost prześliczne. Ogromne okna, obramowane białym marmurem, wychodziły na zaciszną uliczkę. Poziom jednego z tych pokojów był nieco wyższy niż poziom drugiego. Oddzielały je szklane drzwi, które można było otwierać tak szeroko, że tworzyło się z tych dwu pokojów ogromną salę dziwnego a uroczego kształtu, ściany obu saloników powleczone były klejową farbą barwy nikłej, która czyniła wrażenie delikatności. Tam i sam przemykał się złotawy gzymsik albo siny rąbek, po to tylko, zda się, żeby za sobą oczy w przestwór pociągnąć. Kilka wąskich luster w skromnych ramach przerywało ciągłość powierzchni ścian. Bawiły oko skromne, lekkie meble nowego kształtu. Blaty stolików były ze lśniącej, jakby z alabastrowej masy. Nogi ich były okute w metal, co im nadawało cechę wykwintnej prostoty, czystości i siły. Wszystko w tym zaciszu było biało-złociste. Nic nie naprzykrzało się i nie raziło. Ani inkrustowana, lśniąca boazeria, naśladująca barwą drzewo osiczyny, ani powściągliwy ornament drzwi, którego potrzeba tłumaczyła się sama, ale obecność nie była prawie widoczną – ani szlak ze stylizowanych kwiatów nasturcji; ani owe drzwi do alkowy, ze rzniętego misternie szkła, zajmujące całkowitą niemal wysokość ścian od sufitu do posadzki.

Ewa zajmowała alkowę, izbę na podwyższeniu z oknami wychodzącymi na uliczkę. Drugi pokój był rodzajem salonu. Tam na sofie sypiał Pochroń.

Był to salon nowoczesny i cudaczny, jak zresztą wszystko w tym domu. Częstokroć drzwi z „salonu” prowadzące do mieszkania doktora Bandla otwierało się i liczna, huczna kompania gości przepływała z lokalu do lokalu. Bywali tam najrozmaitsi ludzie: Niemcy, Węgrzy, Żydzi, Polacy, Czesi, Kroaci, Rumuni… Ów doktor Bandl był z zawodu lekarzem, ale praktyką zajmował się niezbyt gorliwie. Był niby dziennikarzem. Mówiono, że jest politykiem. Szeptano, że będzie kandydował z jakiejś tam kurii. Jednakże i artykułów dziennikarskich nie pisywał. Rządził w prasie rozmaitych odcieni. Miał nieustające interesa na giełdzie, w parlamencie, na Herrengasse, w ministeriach, namiestnictwach, ambasadach, biurach rządowych, w klubach stronnictw politycznych, słowem wszędzie.

Miał zawsze dużo pieniędzy.

Był to przystojny Niemiec, południowiec. Żywe jego oczy, świecące jak brylanty za szkłami binokli werzniętych w orli nos, usta pąsowe, policzki tryskające rumieńcami zdrowia, zaznaczona już, a prawie piękna łysina, brzuch, który ze wszech sił usiłował zamaskować i ukryć w wykwintnych kortach – wszystko to było dla Ewy odrażające od dawna.

Od pierwszego spotkania wiedziała, że ten frant będzie na nią polował i czyhał. Z początku nienawidziła go i broniła się wzgardą, jak sztyletem ostrzonym na wszelki wypadek. Później poprzestała na biernej odrazie widząc, że Pochroń dobrze jej (własności swojej) pilnuje.

Bawiła się w ciągu tej zimy. Poznała uczty nocne u Sachera i w innych drogich restauracjach, siłę szampana, władzę pieniędzy, na których rozkazy są niezmierne składy towarów i praca mieszkańców olbrzymiego miasta. Jakże lubiła teraz patrzeć, gdy roje najrozmaitszych ludzi biegają, skaczą, uśmiechają się, zginają w ukłonach i pracują, pracują sprawnie, płynnie, mądrze! Lubiła pasjami lustrować składy na Kärthnerstrasse, badać ich głębokość w ziemi, w piwnicach, w szafach ogniotrwałych i skrytkach, oświetlonych elektrycznością, sondować zasobność w schowaniach wpuszczonych w mury. Jak w Paryżu – skupowała mnóstwo sukien, bielizny, rękawiczek, obuwia, pończoch, halek, gorsetów, kapeluszy, drobiazgów, cacek ostatniej mody i smakołyków ostatniego pomysłu. Polubiła ordynarność zabawy, płaskość i ostrość dowcipu. W mdłym, błękitnym dymie u Ronachera, wobec szerokiej sceny pełnej błazeństwa, akrobatyki, baletu, tresowanych zwierząt, trywialnych kupletów, wśród publiczności złożonej z prostytutek i poczciwych klęp-mieszczanek czuła się doskonale. Siadywała najczęściej gdzieś w purpurowej loży, otoczona bandą mężczyzn.

Lubiła błąkać się samopas po ulicach, kiedy z okien pełnych szychu, świecideł i ogromu towarów sypie się elektryczne światło, kiedy po bruku asfaltowym szeleści krok milionowego tłumu. Była wówczas radośnie zgubioną w zbiorowisku. Czasem wtedy na serce jej wracała się cicha, ciemna, uboga Warszawa. Ale nie było to marzenie przykre.

Przeciwnie – było w nim wyzwanie i ekscytacja.

Poznała mnóstwo nowych ludzi. Zrazu nie mogła pojąć, co się koło niej dzieje, co to za osoby schodzą się u Bandla, ucztują z nim w zamkniętych gabinetach knajp, tłoczą się do lóż w operze i teatrach, szachrują szeptem, kręcą się wśród klubów parlamentarnych, grają u niego w karty, wydzierają sobie majątki, stanowiska, władzę i kobiety. Włosy stawały na głowie i bezsenność rozwierała w ciemności powieki. Lecz z czasem wszystko zobojętniało, stało się znośnie wstrętne, tak samo jak oczy, binokle i brzuszek Bandla.

Przywykła do ludzi, zjawisk i rzeczy. Był jej obojętny sam Pochroń i jego zmysłowa miłość. Obojętne było życie obecne, przeszłe i przyszłe. Nie znaczy to wcale, żeby się czuła źle.

Było to życie liszki na liściu, wypijanie pokarmu, wygrzewanie w słońcu.

Gdyby teraz Łukasz zjawił się wobec niej ze swą nerwową, niecierpliwą rozpaczą, ze swymi żalami, rozkazywaniem i nagłymi przeskoki od złorzeczeń, gróźb, klątw do próśb, uniżeń, całowania śladu jej stóp – wypchnęłaby go chyba ze swego pokoju i zatrzasnęła za nim drzwi z piosenką wiedeńską na ustach. Z wolna wygasał w niej ten Łukasz, wygasał jak ogień – żarzył się – leżał jak węgiel parzący w popiele… Teraz już stygnie. – Już go nie ma. Nie czuła już w sobie ani strasznej rozkoszy ducha – miłości – ani przerażenia wobec spełnionej zdrady. Spokojna pustka – nic więcej. Pustka ta była jak ziemia w podwiośnie, nieokryta ani jedną trawką, leżąca spokojnie pod ciepłym słońcem.

Ewa mogła teraz patrzeć w przepaść swych grzechów. Nie czuła do nich wstrętu, jak w Paryżu. Nudziły ją jednak. Ziewała na ich widok. Pojmowała ohydę grzechu rozpusty, ale nie mogła zdobyć się na nic, co by z niej mogło wyrwać.

Nad wszystkim panowało jedno pragnienie: nie dopuścić do siebie wspomnień o miłości, nie dać im nigdy zapanować w duszy. Nie pożądać z ducha, nie kochać sercem, nie płakać za minionym uśmiechem najdroższych ust, za brzmieniem głosu. Trwać tylko, trwać w spoczynku zapomnienia. – Nie czuć w sobie serca, gdyż bez serca jest dobrze, a z sercem straszliwie.

„Zdradziłeś mię – mówiła teraz w głębi siebie – ty pierwszy mię zdradziłeś. Szłam za tobą na koniec świata. Tobie pierwszemu oddałam bezsilność moich nóg i tobie pierwszemu otworzyłam drzwi duszy. Gdy mi tamten powiedział, że mię zdradziłeś, szalałam sama jedna. A teraz zdradziłam cię i znalazłam spokój. Należę teraz do innego, a ty jesteś dla mnie czcze i puste imię!”.

Częstokroć brała do ręki listy Łukasza (zamknięte już zresztą wraz z listami Szczerbica w biureczku Pochronia) i czytała je od początku do końca, żeby się w stanie swej mocy utwierdzić, przekonać się, że nic w tych listach nie ma, nic a nic. Dziwiła się, jakim sposobem tyle dawniej pod tymi samymi literami czytała! Nie było już zapału, który dawniej odurzał aż do utraty zmysłów…

Pewnego razu w czasie takiej lektury znalazła była na dnie szkatułeczki, gdzie listy leżały – trzy zeschłe róże. Zeschłe na szczęt… Przypomniała sobie ich dzieje i przez chwilę bawiła się nimi, ważąc je w palcach. A dzieje róż takie były…

Za dawnych dni, gdy mu już była ofiarowała swe ciało, a miał wkrótce do Włoch wyjechać, nastąpiła między nimi gorąca sprzeczka. Leżała wówczas w łóżku. Był u niej wtedy w pokoiku, z oknem zasłoniętym pąsowym szalem, gdy leżała w łóżku. (Umyślnie wtedy rozebrała się w dzień, udała chorą, żeby go o naznaczonej godzinie przyjąć w łóżku.) Przysłał jej później trzy róże ciemnopąsowe. Gdy, wyszedłszy z domu, chyłkiem kupował w sklepie te róże, sądził, że będą źle przyjęte i że nadal będzie się gniewała. Tak jej to wyznał.

Nie widzieli się długo, całą noc i dzień następny, i znowu noc… A gdy wreszcie byli razem, dowiedział się z najwyższym, z szalonym szczęściem, że dobrze były przyjęte róże.

„Nieoporne” róże uschły na piersiach, między piersiami. Leżały przez całą noc w tym miejscu, które tak kochał – gdzie serce bije… Prosił wówczas o te róże gorąco. Jakże gorąco!!! Chciał, żeby mu je darowała jako najcenniejszy skarb, znak wznowionej miłości. Prosił o nie i później wielekroć, w chwilach łaski, mając możność całowania jej w usta! Dla jakiegoś powodu, gdy była mowa o tych różach, stawała się wstydliwa, usta jej żarzyły się jak nigdy przedtem i nigdy potem. Były jak żywy i ruchliwy ogień.

Sama to czuła. Mówili do siebie wtedy, że chcieliby mieć dziecko. Oczy jego zapalały się od ognia jej ust. Wyznawali śród płomieni najskrytsze myśli.

Nie dała mu wówczas przez zapomnienie upragnionych róż… A teraz… Jakże mu zwrócić tę jego własność, kiedy nie zna jego adresu? Zmięła je w palcach, pokruszyła na proch i rzuciła na ziemię w to miejsce, gdzie Pochroń stawiał swe pantofle nocne.

Pochroń przywłaszczył sobie listy Łukasza (i Szczerbica), trzymał je u siebie. Często je przy niej czytał i zaopatrywał w komentarze. Oddała je bez żalu.

Miała jeszcze pragnienie, żeby mieć sprawę ze Szczerbicem. (Mieć sprawę znaczyło teraz: walczyć z nim i pokonać.)

Właściwie nic jej złego nie zrobił, a była względem niego usposobiona nienawistnie. Można by powiedzieć, że jeżeli jeszcze czuła cokolwiek poza zmysłowością i żądzą dosytu, to była właśnie duchowa nienawiść do Szczerbica. On to – czuła – przestrzelił Łukasza. On ją tym swoim strzałem wydobył z domu i oddał w ramiona Łukasza. On ją zgubił, wcale o tym nie wiedząc. Nie pocałował jej ust, a zepchnął ją z krużganku kościoła na podwórze lupanaru. Gdyby nie to, że ją zepchnął, może by ją był spotkał i pokochał czystą miłością, taką miłością, jaką ona kochała Łukasza. („Dans le véritable amour c'est l'âme qui enveloppe le corps166”.)

A chciałaby być kochana czystą miłością przez Szczerbica.

Krążyć z nim w zaświecie sztuki, chodzić z nim ręka w rękę po schodach muzyki… Och, nienawidziła Szczerbica i marzyła nieraz tajemnie, żeby go zepchnąć, zepchnąć z krużganku kościoła, z najwyższego gradusa jego przecudnej, wyzwolonej muzyki na cuchnący bruk lupanaru!

Z osób, które poznała czasu pobytu w Wiedniu, dwie zainteresowały ją bliżej. Ponieważ instynktownie i odruchowo nienawidziła Żydów, których u Bandla bywało mnóstwo najrozmaitszych (a przede wszystkim giełdziarzy, madziarskich patriotów, tak zwanych publicystów, bankierów, jakichś pośredników i spekulantów, znających się na wszystkich ludzkich sprawkach, wreszcie oczywistych oszustów) – więc z rozkoszą zwracała uwagę na rodaków.

Pewnego wieczora odezwał się do niej u Ronachera po polsku jegomość szczupły, niemal chudy, wygolony i wystrzyżony tak dalece, że jego głowa była gładka i okrągła jak kościana gałka. Pracując usilnie myślami, Ewa przypominała sobie, że to ten człowiek siedział swego czasu razem z Pochroniem w cukiereńce dalekiego miasta, kiedy to do chorego Łukasza przyjechała. Był to Płaza-Spławski, który zresztą nie używał oficjalnie hrabiowskiego tytułu.

Ubrany był w jakiś czarny beszowy kostiumik i buciki pochodzenia rosyjskiego (sapogi butyłkami167), których cholewy były skutecznie ukryte pod nogawicami spodni.

Kołnierzyka koszuli jakoś nie było widać za stojącym kołnierzem kurteczki – może zresztą przez oryginalność. Płaza-Spławski miał wybite lewe oko. To oko było zasłonięte dwiema powiekami, które nie schodziły się całkowicie. Przez tę szczelinę biaława martwa masa przezierała jak spokojna pustka… Dół, w którym jak w więzieniu bytowało owo oko, przerośnięty był kilkoma szwami, idącymi ku brwiom i w kierunku nosa. Drugie oko patrzyło i pilnowało spraw świata za obadwa168.

 

Płaza-Spławski był małomówny. Jego twarz sucha i jakby wyrżnięta z kości była zawżdy nieruchoma, spokojna, zimna i bez uśmiechu. Trudno by nawet było wyobrazić sobie na tej twarzy uśmiech. Można by powiedzieć, że uderzały w niej wyżłobione rysy smutku, gdyby nie to, że ów smutek był tak specjalnego rodzaju. Drzemała w tej fizjonomii jakaś niewesoła a groźna rozwaga, czujna baczność wielkiego rozumu, która wątpi o wartości przedsięwzięć. Z paru wzmianek Pochronia Ewa domyśliła się, że to Spławski właśnie nosi niezbyt polskie zawołanie drania. W istocie okazało się później, że razem byli na wojnie transwalskiej, razem prowadzili interesy w Klondyke i innych punktach globu. Płaza-Spławski był poddanym francuskim, „obywatelem Rzeczypospolitej”. Do jakiej narodowości sam się zaliczał, tego nie deklarował publicznie. Mówił najlepiej po francusku, ale równie chętnie posługiwał się językiem angielskim, rosyjskim i niemieckim.

Bandl nazywał go ironicznie „kapitanem”. Jakaś kariera wojskowa musiała w rzeczy samej poprzedzić inne epoki życia Płazy, gdyż w pewnych okolicznościach wspominał o Tonkinie, o Kochinchinie, jako o miejscach, które dobrze zna, oraz lubił patrzeć na wojsko. Słabo ożywiał się, gdy mówiono o rzeczach wojskowych, i coś jak powiew współczucia łagodziło wówczas surowość jego twarzy.

Obecnie Płaza-Spławski był w niedostatku. Nikt nie przychodził mu z pomocą czy też on od nikogo pomocy przyjąć nie chciał, dość, że żył w okrutnym, bezgranicznym poniżeniu. Na przyjęciach u Bandla nic nigdy nie jadł, nie pił i nie palił. Jeżeli tam bywał wśród wystrojonych giełdziarzy, to widocznie tylko za interesami. Mieszkał w tak nędznym hoteliku, gdzieś w bocznej uliczce od Mariahilferstrasse, że Ewa ze drżeniem wkroczyła tam, kiedy szukała go razem z Pochroniem. Pamiętała tę chwilę. Korytarzyk był tak wąski, że tylko jedna osoba mogła się tamtędy przecisnąć. Słabo pełgał gaz i nie rozpraszał mroku.

Na lewo były tapetowane niskie drzwiczki w tapetowanych ścianach, niewidzialne wejścia do niskich numerów. Na prawo ściana śliska, oklejona papierem. Macając w ciemności, świecąc sobie zapałkami, znaleziono wreszcie drzwi do numeru grafa Płazy-Spławskiego. Pokoik jego był mały, brudny jak ścierka, z zakurzonymi oknami. Na łóżku leżały poduszki w czarnych poszwach z falbankami i wyświechtana kołdra z seledynowego jedwabiu. Cały ów pokoiczek, jak na urągowisko, wysłany był grubym, czerwonym suknem. Płaza-Spławski stał na środku pokoju, gdy Ewa weszła w towarzystwie Pochronia. Jakże straszną w swym nieruchomym spokoju, jak posępną i złowieszczą wydała się wówczas Ewie jego ciemna twarz!

Niby to uśmiechnął się na widok damy… Nie zawstydził się, gdy z przerażeniem patrzyła na potworne aksamitne firanki, podwiązane bajecznie sutymi sznurami, na portiery dyndające u drzwi. Rzekł do niej po francusku:

– Pani! Pozwól mi mieć nadzieję, że będę kiedyś miał szczęście przyjąć cię w otoczeniu bardziej godnym twojej piękności…

Nie wiedzieć czemu, polubiła wówczas tego hardego a milczącego człowieka. Dziwiła się jego kostiumowi tak bardzo letniemu jak na ostrą zimę, kurteczce z guziczkami okrągłego kształtu. Patrzyła później z potrójną ciekawością na stosunek Płazy do Bandla, spasionego optymisty i zatopionego w używaniu, który rżał jak ogier z radości, patrząc na kostiumik „kapitana”. Był to stosunek zimny, ale bynajmniej nie uniżony. Przeciwnie. Bandl, Pochroń, a nawet inni patrzyli z najwyższą uwagą w zdrowe oko Płazy-Spławskiego.

Drugim gościem z ojczyzny był pan Nycz, starzec tak piękny, że pomimo swych lat sześćdziesięciu pięciu mógłby budzić zachwyt w szesnastoletnich dziewuszkach. Oczy miał błękitne, marzycielskie, wesołe, łatwowierne, oczy-uśmiech. Wąs bujny, bielusieńki osłaniał lubieżne usta, srebrna czupryna jak diadem ozdabiała czoło. Trudno by było wykomponować piękniejszą figurę na prezydenta rzeczypospolitej, ministra, czytającego mowy tronowe, głównego sędziego albo szwajcara w Monte-Carlo.

Był to jednakże tylko nauczyciel języka francuskiego, syn emigranta, nieszczęśliwego emigranta polskiego… d'un malheureux émigré polonais169… Teraz od kilkunastu lat mieszkał „we Widniu”, tęskniąc zbolałym sercem do „nieszczęsnej ojczyzny”, której wcale nie znał i do której nigdy się nie kwapił, aczkolwiek nikt mu nie bronił przebywać do woli pod jej słomianym i dziurawym dachem.

Nycz dawał lekcje synom posłów, magnatów, członków Izby Panów, ambasadorów itd. Był tak dobrze wychowany, gładki, przyjemny, wesoły, obfitujący w anegdotki i anegdoteczki, że lubili go wszędzie nie tylko uczniowie pobierający lekcje języka, ale i ojcowie tudzież matki.

Nycz bywał wszędzie i wszystkich znał. Osobliwie pilnował „tradycji narodowych”, zachowywania w nieskalanej czystości wszelkich jedzeń ściśle „narodowych”, „święconego”, strucel gwiazdkowych itd. O wszystkim wielkim na świecie mówił z prostotą wesołą, niemal biblijną. Nie można powiedzieć, żeby kłamał kiedykolwiek, aczkolwiek nie poczytywał kłamstwa za występek. Pauvre patrie170, do której wzdychał „we Widniu” od lat tylu, była jego istotną miłością.

Cieszył się z tryumfów różnych leaderów i speakerów „Koła” i poczytywał owe tryumfy oraz najrozmaitsze krętactwa i szprynce za zwycięstwa „narodu”. Słowo „naród” wymawiał z emfazą najzupełniej francuską.

Nycz ubrany był zawsze tak wykwintnie, że mógł istotnie wchodzić do każdego salonu. Odbył liczne podróże po Europie w towarzystwie rozmaitych paniczów, i to tak wysokiego stopnia, że mniejsi pankowie mile widzieli tego ustosunkowanego guwernera, który jednak z naciskiem i stale zaznaczał, że jest demokratą. Cóż dopiero mówić o dorobkiewiczach i bankierskiej swołoczy…

Nycz wiedział mnóstwo rzeczy, bywając w świecie sposobem poufałym, jadalniowym i buduarowym. Nikt tyle nie mógł od niechcenia bąknąć o gwałtownych sprawach tego świata, co on właśnie. Śmiejąc się, baraszkując, dowcipkując, patrząc w oczy z dziecięcą prostotą zaawansowanego emfizematyka, taką nieraz wyziewał wiadomość, że później cały sztab Bandla miał o czym szeptać przez godzinę. Toteż ani Bandl, ani Pochroń, ani nikt z gości nie skąpił poczciwemu gawędziarzowi pożyczki, drobnego „pompnięcia” dziesiątki, dwudziestki, a nawet pięćdziesiątki guldeniąt, kiedy się przymówił. A miał tę wadę czy słabostkę, nałóg czy odruch, że lubił pompnąć.

Czynił to w sposób tak dobroduszny, zabawny, jasny i dziecięcy, jakby brał z pudełka „gościnnego” Bandlowskie cygaro.

Ewa polubiła go od razu i pasjami. Przypominał jej poniekąd ojca. On również „kochał się” w Iwi, jak ją z angielska nazywał. Mówili sobie po imieniu, no i oczywiście pożyczali sobie nawzajem dziesiątki i dwudziestki w okolicznościach karnawału. Nycz brzydził się kompanią Bandla, brzydził się również i Pochroniem. Ilekroć ostatniego widział w „towarzystwie”, śmiał się otwarcie, a jeśli nie wypadało tego czynić zbyt głośno, ruszał wąsami, nie mogąc powstrzymać swej uciechy. Pochroń śmieszył go swymi manierami, językiem, wszystkim, co czynił. Inna rzecz z Płazą. Tego szanował w dziwny sposób i wielokrotnie naradzał się z Ewą, czyby nie można mu (rodakowi) posłać coś z ubrania. Ewa odradziła.

Skończyło się na oddziaływaniu pośrednim, za pomocą Pochronia, w celu poprawienia kostiumów hrabiego.

Na niczym się to jednak skończyło, gdyż Płaza i nadal chadzał po Wiedniu w swej kurteczce i bez paltota.

– Iw… – szeptał Nycz Ewie pewnego razu – jak ty możesz, nieziemska, bawić się z drabem takim jak ten Pochroń. Ty, tak anielsko piękna – z nim w łóżeczku – hélas171! Przecież to jest drab, un brigand172!

– Wcale nie, papo, wcale nie! Nie znasz Pochronia. To złote serce.

– Serce? Być może! Któż mówił o sercu! Nie o sercu, nieziemska… Zresztą co do jego serca… voyons173

– Marzysz, papo?

– Posłuchaj, radzę ci, rzuć go! Ja to czuję… on śmierdzi krwią.

– No, więc cóż z tego? Wszyscy śmierdzicie.

– Tego nie możesz mówić! Przesadzasz, egzagerujesz! Skądże wszyscy? Ja, na przykład…

– Jakaż na to rada?

– Dam ci radę! Zrób, wiesz, jak owe dzielne niewiasty w l'Assemblée des femmes174 Arystofanesa albo jak Lizystrata.

– Jakże to?

– Powiedz sobie, ale jak one, pod przysięgą, uważasz, pod przysięgą: „S'il me prend de force, je n'éleverai pas mes pieds au plancher, je ne ferai rien que de mauvaise grace et avec froideur175…”. Zaręczam ci.

– Ach ty staruszku, safandułko czupurna, czupiradełko cacane…

– „Staruszku”! Albo po prostu odepchnij go… i ten…

– I co?

– No i weź już lepiej – mnie!

– Ciebie? Nie mogę, ale, wierz mi, tylko przez wzgląd na twoją reputację. Straciłbyś lekcje. Stałbyś się niemożliwy w salonach, bo byłbyś, pojmujesz – niemoralny…

– Mais quoi176! Nikt by nie wiedział! W najgłębszym sekrecie.

166Dans le véritable amour c'est l'âme qui enveloppe le corps (fr.) – w prawdziwej miłości to dusza jest powłoką dla ciała. [przypis edytorski]
167sapogi butyłkami (z ros.) – buty z cholewami. [przypis edytorski]
168obadwa (daw.) – dziś popr.: obydwa. [przypis edytorski]
169d'un malheureux émigré polonais (fr.) – nieszczęśliwego polskiego emigranta. [przypis edytorski]
170pauvre patrie (fr.) – biedna ojczyzna. [przypis edytorski]
171hélas (fr.) – niestety. [przypis edytorski]
172un brigand (fr.) – bandyta, zbój. [przypis edytorski]
173voyons (fr.) – zobaczymy. [przypis edytorski]
174l'Assemblée des femmes (fr.) – zgromadzenie kobiet. [przypis edytorski]
175S'il me prend de force, je n'éleverai pas mes pieds au plancher, je ne ferai rien que de mauvaise grace et avec froideur (fr.) – skoro weźmie mnie siłą, nie ruszę nogą ani nie zrobię nic, chyba że jak z łaski i z oziębłością. [przypis edytorski]
176mais quoi (fr.) – ależ skąd. [przypis edytorski]