Kostenlos

Dzieje grzechu

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– A gdybyś… postanowiła nigdy nie wychodzić za mąż i nigdy, nigdy… Nigdy nie być niczyją! Czy mogłabyś zrobić to dla mnie, żeby nie być… ani jego, gdyby do ciebie wrócił?

– I cóż by ci z tego przyszło? – (W myśli poprzysięgła sobie: „Dobrze… Jak najszybciej, jak najszybciej wyjść za Jaśniacha!”).

– Ja żyłbym tak samo. Bylibyśmy tak, z dala od siebie, jak ów Zosimas i Egipcjanka. Dopóki…

– Dopóki co?

– Aż może przyszłaby miłość…

– To tylko podstęp z twej strony… – rzekła uśmiechając się blado. – Mówisz, że mnie już kochasz od dawna cieleśnie. Chcesz czekać na chwilę, gdy zapomnę Łukasza – i tobie się oddam cieleśnie. Nic więcej w tym nie ma. Zresztą ja… gdyby wrócił i kazał, musiałabym być posłuszną, bo ja…

Nachyliła się ku niemu i z zamkniętymi oczami, spąsowiała niespodziewanie, dała świadectwo prawdzie:

– Bo ja go kocham.

Po chwili dodała ze spokojem:

– Ale on już nie wróci i nic nie rozkaże. Więc co? Mogę być twoją ślubną siostrą.

– Ale przysięgnij!

– Nie będę już nikomu przysięgała. Wszystko, co by mnie z tobą łączyło, byłoby jednostronne. Tylko tak: moja dobra wola i moja zła wola. Chcesz?

– Tak nie mógłbym ci wierzyć. A myśl, że ty możesz być z innym, odbiera mi rozum!

Ewie przyszła do głowy szatańska myśl, żeby mu powiedzieć, jak to w Montreux spędziła pół dnia w łóżku z człowiekiem prawie zupełnie nieznajomym. Mały uśmieszek chybotał się na jej ustach. Ale odrzuciła tę myśl jako niepraktyczną. Drapieżne marzenie, że teraz będzie posiadała zupełną władzę nad Szczerbicem, jak zapach narcyzowy snuło się wokół jej zmysłów. Szepnęła z cichą pasją:

– A ty przysięgniesz, że nie zbliżysz się do żadnej kobiety, ale do żadnej – nigdy?

– Przysięgnę!

– Że wszystkie twe namiętne myśli, wszystkie sny, wszystkie zmysłowe obrazy będą należały do mnie?

– Przysięgnę!

– A na co przysięgniesz?

– Na co każesz!

– Jak poprzednio: na Boga, na krzyż, na honor, na nazwisko?

Uśmiechnął się. Chciał coś wyrzec i nagle umilkł na długą chwilę. Usta poruszyły się i nie mogły wydać słowa.

– Co? – szepnęła łaskawie.

– Nic… Pewne cudne słowo, pewne złudzenie…

– Jakie?

– Dans le véritable amour c'est l'âme, qui enveloppe le corps159. Mówi ten Nietzsche, że jest to najbardziej wstydliwe słowo. Może ono ogarnie nas i ciebie odkupi!

Nagle wstał z klęczek i w obłąkaniu krzyknął:

– Ewo! A gdzie ty byłaś, dokąd pojechałaś z Nicei?

Parsknęła opryskliwie:

– Byłam na Korsyce.

– Z kim?

– Z poetą Jaśniachem.

– Czy byłaś jego kochanką?

– Nie.

– Czy mówisz prawdę?

– Mówię, co mi się podoba.

– A powiedz to jedno, wyznaj przed moją duszą czy całowałaś jego usta, czy jego usta? – żebrał, wpijając się w nią oczami.

– Nie całowałam go w usta.

– Wspomniałaś mi niegdyś, że mogę starać się o twoją rękę. Ja dowiedziałem się o twojej wyprawie. Portier z hotelu Suisse powiedział mi, dokąd pojechałaś. Byłem tam. Mieszkałaś z tym człowiekiem.

– Mieszkałam obok niego. Pokoje nasze były obok…

Oczy jej zaszły mgłą. Usta jakoś przedziwnie drgnęły. W tym drgnieniu ust miłość Szczerbica zawisła jak w pętlicy i konała. Ewa mówiła, patrząc w próżnię z pogardą:

– Ta wasza rozpusta! Wszystko byście zrobili dla tej rozpusty! Dla tej krótkiej, potwornej chwili zabilibyście przenajświętszą czystość miłości! Ohydni rozpustnicy! Tylko Jaśniach.

– Dlaczegoś wówczas uciekła? Po coś to zrobiła?

– Nie zrobiłam wówczas nic złego. Zaręczam panu hrabiemu. Gdybym wówczas została w Nicei, byłabym zrobiła daleko gorzej. Ach, puść mię już! Pójdę do domu.

Szczerbic oparł głowę na jej rękach. Czuła, jak drżenie tajemne po nim przebiega. To drżenie przejmowało ją wstrętem, ale zarazem budziło w niej samej dreszcz namiętny. Myślała z politowaniem, jaki on jest słaby. Czuła, że nic na ziemi nie będzie w stanie uciszyć w nim tego wstrząśnienia, tylko to jedno, gdyby mu się oddała. Patrzyła w zamyśleniu na jego śliczne włosy. Wola jej wahała się na prawo i lewo. To chciało jej się odepchnąć tę głowę bezsilną, wstać i wyjść. To znowu podpływał impuls nieokreślony, żeby pieszczotliwie zapuścić palce w pachnące włosy. Dała się unieść ostatniemu. Szepnęła cicho:

– Siżyś…

Uśmiechnął się.

– Już pójdę.

– Wrócisz do swego domu?

– Tak.

– Cóż tam będziesz robiła?

– Tak sobie, jak zawsze. Będę rozkładała i składała smuteczki swego życia.

– To lepiej zostań u mnie jeszcze godzinę. Będę ci grał Griega… Chcesz… Wiosnę?

– Nie. Już nie chcę muzyki. Twoja muzyka otwarłaby drzwi do tamtego pokoju. Ty tam śpisz, prawda? Bądź szlachcicem!

Namyślała się przez chwilę, głęboko, w końcu rzekła:

– Powiedz… przebaczysz mi wszystko?

– Wszystko!

– I ja tobie. Już pójdę.

Wstała. Podawszy mu prędko rękę, wysunęła się za portierę. Poszedł za nią. Narzucił na ramiona palto i sprowadził ją za rękę ze schodów. Na ulicy przywołał fiakra i pomógł wsiąść do powozu. W ostatniej chwili, kiedy podawała mu dłoń na pożegnanie, zapytał:

– Czy bardzo znudziłaś się u mnie?

– O, nie!

– A czy przyjdziesz jeszcze?

– Przyjdę, przyjdę z pewnością.

– Kiedy przyjdziesz, siostro?

– Choćby jutro.

– O tej samej godzinie?

– O tej samej.

Wsunął się na sekundę do powozu i szukał w ciemności jej ust z cichym, głuchym szlochem. Odchyliła go dobrotliwie a silnie. Ścisnęła mu rękę. Gdy zeskoczył i gdy karetka się potoczyła, przez mgnienie oka doznawała jakby przetrącenia i paraliżu duszy. Miała wiedzenie żywe o tym, co musi być w chwili śmierci. Ujrzała w ciemnościach duszy swojej uśmiech Łukasza, uśmiech ówczesny, gdy jej coś żywo mówił, o czymś przekonywał, a przekonawszy zbliżał się na palcach i zamykał usta pocałunkiem. W jednym teraz olśnieniu uczuła wszystko szczęście miłości i niezgłębioną otchłań jego utraty. Jęknęła. Za chwilę wszystko minęło. Fala olbrzymia nakryła sobą i wypełniła przepaść. Został tylko dziwny szum w uszach, zemdlenie serca i szybkie szczękanie zębów.

Pociąg kurierski gnał w stronę Wiednia. Była późna, jesienna, wietrzna i dżdżysta noc. Między Salzburgiem i Wiedniem kurier ten miał się zatrzymać tylko kilka razy. Podróżnych było bardzo niewielu, toteż Ewa ugłaskała dostępniejsze od bawarskiego serce austriackie za pomocą małej korony i sama była w przedziale. Rzeczy wysłane zostały do Wiednia już dawniej. Ze sobą miała tylko małą, ręczną walizkę.

Jechała teraz do Wiednia (a właściwie do Kaltenleutgeben), żeby odnaleźć Jaśniacha, który w tym zakładzie, według zebranych informacji, przebywał – i doprowadzić do skutku swoje względem niego zamiary.

Gdy Szczerbic opuścił Paryż, Ewa mieszkała tam jeszcze blisko dwa miesiące. Czasami odbierała listy z Warszawy od tego „ślubnego brata”. Zarówno wówczas, gdy był w Paryżu i gdy u niego często, nieraz do późnej nocy bywała, jak i w tych listach, łączyła ich czysta i górna ekstaza, w której na pozór nie było nic zmysłowego. Nie była kochanką Szczerbica. Nigdy nie ucałował jej ust. Parę razy tylko miał szczęście dotknąć ustami jej ręki. W listach nie prosił nawet o widzenie się, o przyjazd do Warszawy, o spotkanie na ziemi. Lubiła jego listy i tęskniła za nimi. Częstokroć tęskniła za nim samym. Szczególniej za muzyką… Gdyby ją sprawiedliwy sąd badał o to, czy kocha Szczerbica, nie mogłaby potwierdzić, ale nie mogłaby i zaprzeczyć stanowczo.

Teraz dążyła, żeby zostać żoną Jaśniacha i być wierną ślubowi czystości, zawartemu ze Szczerbicem. Postanowiła przemienić się w miłosierdzie i w pracę bez granic…

Znużona nieprzerwaną jazdą z Paryża, spała na skórzanej kanapce. Zasypiając pamiętała o tym, że ma na sobie w zamszowej torebce ukryte na piersiach dwadzieścia kilka tysięcy franków, więc kładła się do snu w taki sposób, żeby leżeć na piersiach. Pociąg lecący nadzwyczajnie szybko kołysał ją do snu. Spała twardo.

Ujrzała w zwidzeniu olbrzymie komnaty grubo pomalowane wapnem, izby bez podłogi, olbrzymiej wysokości, wysypane grubo żółtym, suchym piaskiem. Ściany były nagie, jednolite, białe bez końca i chropawe od suchego wapna. Szła z trudem po stopniach zasypanych piaskiem i oto dowlokła się wreszcie do drzwi tak olbrzymich i wysokich jak ściany. Ujęła dłonią okrągłą gałkę, która miała służyć za klamkę, i z przerażeniem spostrzegła, że zarówno te drzwi, jak klamka były wapnem powleczone. Uchyliła drzwi i ujrzała odrazą serca pustą izbę, ale pustą w sposób niewypowiedziany. Doznała uczucia śmiertelnej boleści, która tylko we śnie nawiedza ludzi. W tej pustce izby było uzmysłowienie nicości, która jest treścią śmierci. Zimno przeszyło ją do szpiku. Co mogło być w tej izbie? Czemu tak straszną jest jej pustka? Czemu ta pustka tak okropną się wydaje? Siła odrazy i przerażenia nie dała spoić się wrażeniu w jakąkolwiek odpowiedź. Ewa co prędzej przymknęła drzwi i poszła w innym kierunku. Trafiła na inne drzwi, na mniej wysokie, weszła do sieni i poczęła wlec się po schodach wyżłobionych w piasku, po schodach niezmiernie stromych, wysokich jak drabina. Znowu ogarnął ją popłoch, zawrót głowy i mdłość. Poczęła wołać o ratunek, krzyczeć przez sen długo i przeraźliwie.

Gdy się o tyle o ile zaczęła budzić, strach się z wolna – z wolna zmniejszał, ale niepokój był w stopniu bardzo znacznym. Oczy miała zamknięte, choć już nabierała świadomości, że owe straszne izby i schody – to sen…

 

Ulga nareszcie oświeżyła jej serce. Oczy odemknęły się nieco. Leżała tak samo, jak się była układła: piersiami na poduszce. Półuchylonymi oczyma z radością patrzyła na szlak ceraty chodnika, którą wybita była podłoga przedziału, i powtarzała wciąż w duszy, że dzięki Bogu to sen. Nagle spostrzegła nogi… lakierki…

„Jakiś jegomość tu siedzi… – pomyślała nie mogąc jeszcze podnieść się i otrząsnąć z męki sennej. – Wszedł, drab, kiedym spała… Podły konduktor go wpuścił… I jak tu teraz wstać? Pewno mam nogi odkryte do kolan, bo zimno”.

Wspomniała, jakie też ma na nogach pończochy i czy jedwabna jest podszewka u sukni, którą miała na sobie. Podniosła niepostrzeżenie oczy i spod rzęs usiłowała spojrzeć na nowego pasażera. Ale zobaczywszy jego twarz, zdrętwiała na nowo owym sennym zdrętwieniem, które ją dopiero co, przed chwilą opuszczać zaczęło. Naprzeciwko, w kącie drugiej ławki, siedział młody brunet, który ją ścigał wszędzie w Paryżu i nad morzem.

Czytał książkę i zdawał się najmniejszej na Ewę nie zwracać uwagi.

Ona przymknęła oczy i z całej siły powstrzymywała bicie serca. Sen i widok tego człowieka na jawie złączył się teraz w jedną elipsę zdumienia. Coraz silniejsze bicie serca zmusiło ją do nagłego powzięcia zamiaru, że za żadną cenę nie zostanie z tym jegomościem w jednym coupé160. Postanowiła wysiąść na pierwszej stacji, gdzie się pociąg zatrzyma i skoro się tylko zatrzyma. Drżały w niej wnętrzności i serce, gdy miała się ruszyć, a czuła, że już musi, musi podnieść ręce. Szybkim gestem ogarnęła nogi suknią i usiadła na swym miejscu ze skutecznym usiłowaniem niezwracania najlżejszej uwagi na towarzysza. On również na jej ruchy nie patrzał. Czytał jakiś romans francuski, rozcinając karty długim sztyletem korsykańskim.

Ewa dojrzała ów nóż. Znała te „koziory” i lubiła się nimi bawić w Ajaccio. Wiedziała, że jest tam z boku napis: Morte al nemico161, a z drugiej strony: Vendetta Corsa162. Wszystko w tej chwili działo się z nią w sposób jak gdyby przewidziany od dawna, wyroczny i niezmiennie logiczny. Każde przelatujące, przemykające się chyłkiem uczucie, wrażenie i przywrażenie było poniekąd dawno gdzieś zapisane jako prawny paragraf. Impuls odwagi… Spojrzała wprost w twarz tego człowieka z wyzwaniem i pogróżką. On ani myślał na nią patrzeć! Czytał spokojnie swą książkę i widać było na twarzy, że żywo zajęty jest treścią. Ewa doznała zawodu…

W tej samej chwili od jednego razu i w całej pełni przypomniała sobie, gdzie widziała tego draba. Stanęła jej w oczach nędzna cukiereńka z podłogą grubo wysypaną mokrym piaskiem, bilard w ciemnej izbie, usługująca dziewczyna – i figury dwu dandysów. Toż to ci sami! Oto jest ten, który ją wówczas zaczepił. Jakże go mogła zapomnieć. Skąd on się wziął w Paryżu? Czemu ją śledził i co tu robi? Czy to jest lowelas, czy też jaki szpicel? Ale to nie szpicel… Lecz i nie lowelas… Cóż więc za jeden? Co on zamierza z nią zrobić? Bo on z nią zamierza coś zrobić, on ją ściga!

Dreszcz przeleciał, dreszcz innego jakiegoś porządku, jeszcze nigdy w życiu niedoświadczany. Zmierzyła okiem odległość między sobą i walizką, która leżała przykładnie na górnej półce – właśnie nad głową bruneta zatopionego w lekturze. Rozważała wszystko za pomocą kombinacji szybkich jak błyskawice, w jaki sposób wysiąść z wagonu tak, żeby tego nie spostrzegł. Jak wysiąść? Nie mogła zostawić walizki, gdyż tam miała paszport, papiery, listy Łukasza i Szczerbica, notesy, rachunki, zresztą niezbędne sprzęty podróżne. Czekała na chwilę szczęśliwą, siedząc bez ruchu, z przymkniętymi powiekami, ale nie spuszczając z oka lowelasa ani na chwilę. Obserwowała jego figurę, ubranie, sposób bycia. Był w istocie bardzo zgrabny, przystojny, widocznie silny. Miał na sobie nowiuteńki riding-coat163 z atłasową podszewką, najmodniejszego kroju, świeżą i wykwintną bieliznę, ładnie i modnie zawiązany krawat. Syberynowe palto wisiało obok. Na białej karcie książki i na jasnożółtej okładce Plona wyraźnie odrzynały się duże ręce w ciemnobrunatnych rękawiczkach…

Ewa przypomniała sobie teraz te ręce. Jakże je mogła zapomnieć?…

„Zrozumiałeś to nareszcie – miotała weń myślami – że trzeba na te racice włożyć rękawiczki, że je trzeba zakryć, ty, felczerze z miasteczka, aktorze prowincjonalny, pomocniku pisarza gminnego, któremu laury okolicznych endeków ze dworów spać nie dawały – ty piszczyku od szwindlarza-bankiera, subiekcie z drogerii, laborancie z apteki, ależ nie! ty, kelnerze, kelnerze z knajpy, otwartej do czwartej rano!”.

Nagła myśl, myśl nowa i zupełna ogrzała jej głowę, omotaną lodowatymi dreszczami. Dosłyszała kroki konduktora. Przywołała go. Senny Schaffner164 ze swą latarką w ręku wsunął głowę do przedziału. Widać było, że się wstydzi, ale widać było również, że został opłacony przez tamtego… Ewa łamaną niemczyzną, z wtrącaniem mnóstwa wyrazów francuskich, pytała go, czy nie ma w pociągu przedziału dla dam. Konduktor tłumaczył jej, że owszem, jest taki przedział, ale już zajęty przez trzy panie, które śpią…

– To trudno – rzekła – ale ja muszę przejść do przedziału dla dam! Pan mię przeprowadzi, panie konduktorze.

Brunet czytający książkę ocknął się ze swego zajęcia lekturą i, jak się zdawało, z trudem i niechęcią słuchał, o co rzecz idzie. Rzekł do Ewy po polsku:

– Jeżeli to ja przeszkadzam pani w tym coupé, to je natychmiast opuszczę. Wszedłem tu, gdyż nigdzie nie znalazłem miejsca.

Nie odpowiedziała ani słowa, jakby obok niej nie było nikogo, jakby nie słyszała wcale, że w tym miejscu ktokolwiek mówił. Pośpiesznie zebrała swe rzeczy, walizkę, futerko, kapelusz i wysunęła się z przedziału, starannie zamykając drzwi za sobą. W korytarzu włożyła futro, naciągnęła rękawiczki i gdy konduktor uchylił drzwi ciemnego przedziału, w którego zaduchu chrapały jakieś wiedźmy, wśliznęła się tam. Przez pozostawioną szparę we drzwiach obserwowała korytarz. Korytarz był zupełnie pusty. Młodzieniec nie wyszedł za nią z przedziału. Widziała płomyk świecy chwiejący się od ruchów pociągu, słyszała turkot i zawodzący jęk wagonów. Postanowienie jej było nieodwołalne. Chciała jednak, żeby konduktor nie dostrzegł, kiedy wysiądzie. Nerwy drżały w całym ciele. Jakieś powiewy uczuć… Walizeczkę miała przy nogach. Wszystko gotowe. Pociąg leciał, wzdychając, leciał, leciał… Nareszcie długi i przeszywający świst rozdzielił ciszę jakby na dwie połowy.

Gdy pociąg zwalniał biegu i stawał. Ewa wychyliła się z przedziału i znowu zbadała korytarz. Nie było nikogo. Przemknęła się jak upiór, na palcach, ku drzwiom w drugim końcu korytarza w stosunku do tamtego przedziału, zsunęła się ze schodków i chyżo pomknęła w noc i wicher. Nim pędem dobiegła do stacji słabo oświetlonej, już jej pociąg gwizdnął i odszedł. Nie wiedziała, gdzie jest, jak się nazywa to miejsce. Czuła niewymowną radość, że odtrąciła tego człowieka. Jeszcze łamało jej duszę senne widzenie i w ocknieniu widok tamtego. Stacja, na której się znalazła, była prawie pusta. W bufecie świeciło się i kilka ciemnych figur żłopało tam piwo. W salce klasy drugiej zastąpił jej drogę portier jakiegoś hotelu, proponując swoje usługi i karetkę. Nie pytając, jak się ów hotel nazywa, poszła za portierem, który jej formalnie wyrwał z rąk walizkę. Za chwilę jechała w ciasnej landarze o dzwoniących szybach, śmiejąc się do rozpuku ze swej przygody, a raczej z przygody „tamtego”. W głębi karety, na wprost drzwiczek wejściowych, było wprawione lustro. Ewa zobaczyła w nim swą potwornie powykręcaną twarz – i znowu roześmiała się z całego serca. Była znużona i bardzo rada, że za cenę straty części biletu wyśpi się przynajmniej i wypocznie doskonale. Wszystko w niej teraz uspokoiło się. Ręce bolały, nogi ciężyły, jak po fizycznym strudzeniu.

Karetka kręciła się po rozmaitych zaułkach, turkotała po brukach uśpionego miasta, aż wreszcie stanęła. Portier z tryumfem wydostał Ewę z wehikułu i z wielkim dzwonieniem intromitował ją do sieni hotelu. Nie śmiała jakoś zapytać, jak nazywa się miasto, w którym jej nocować wypadło. Szła posłusznie za ładniutką Stubenmädchen165, która ją prowadziła na piętro po schodach wysłanych grubym dywanem.

Hotelik był mały, ale czysty, cichy i bardzo, widać, solidny. Za chwilę Ewa znalazła się w dużym pokoju z aksamitnymi meblami starego fasonu, obwieszonymi wyrobami szydełkowej roboty. W głębi stało łóżko żelazne z mosiężnymi gałkami. Zapłonęła elektryczność, zasyczał piecyk kaloryferu. Pokojówka starannie i długo przyrządzała pierzyny, wygrzewała kołdry i poduszki. Załatwiła wreszcie wszystkie swe sakramentalne, niemieckie czynności i, złożywszy życzenie dobrej nocy, odeszła.

Ewa siedziała przez czas pewien, patrząc bezmyślnie w żar lampki elektrycznej. Bawiła ją ta przygoda i radowała nadzieja snu. W hotelu i za murami panowała zupełna cisza. Jeszcze przez chwilę słychać było gwar przyciszony, stąpanie kroków po dywanie korytarza – i znowu wszystko ucichło. Tylko monotonny szept w kaloryferowych rurach…

Poczęła rozbierać się pośpiesznie. Przygotowała sobie świecę, zapałki – i co tchu zrzucała suknie. Była już tylko w bieliźnie, tyłem do drzwi zwrócona, kiedy posłyszała jakby szelest otwartych drzwi. Sądziła, że to pokojówka wchodzi po coś jeszcze, ale wstydząc się swego negliżu nie chciała odwracać głowy, dopóki tamta nie spełni czynności i nie wyjdzie. Nie słysząc jednak jej kroków rzuciła okiem w stronę drzwi – i skamieniała na miejscu. Brunet z przedziału kolejowego stał obok niej. Stał o krok, jak widmo. Zanim zdołała pomyśleć, otworzyć usta, potężnym ruchem ramienia wymierzył w jej odkryte piersi cios olbrzymiego noża.

– Ani słowa! – wyszeptał.

Została tak z otwartymi ustami i rozwartymi oczyma. Patrzyła w niego, we wszechmocne, straszliwe jego oczy. Dech zamarł w piersiach. Nogi się zgięły. Wicher potężny zapchał płuca i nie dał odetchnąć. Nie zdziwiła się też, gdy ją chwycił za gardło, rzucił na łóżko, przywalił sobą i spytał:

– Gdzie masz pieniądze?

Wskazała oczyma na piersi. Zerwał zamszową tasiemkę, szarpiąc ją kilkakroć, jakby chciał urwać razem z głową ofiary, i cały worek z pieniędzmi schował do bocznej kieszeni swego surduta.

– To wszystko? – spytał.

– Wszystko.

– Jeżeli wydasz parę z gęby, jeżeli piśniesz, zabiję na miejscu!

Wycharczała:

– Zabij, zbóju…

– Będziesz krzyczała?

– Będę.

Wtedy znowu zdusił jej gardło straszliwą swoją dłonią.

– Będziesz krzyczała?

Skinęła powiekami. Dwa pazury podsunął pod dolne szczęki. Ciemność osaczała źrenice.

– Nie będę… – jęknęła.

– No, to leż spokojnie i czekaj.

 

Drugą ręką, nie zdejmując strasznej prawicy z gardła Ewy, począł rozbierać się w sposób niesłychanie pośpieszny i wprawny. Zrzucił w mgnieniu oka palto, żakiet, kamizelkę…

– Chcesz dobrowolnie? Czy mam siłą?

Zwinęła się jak żmija, wyprężyła w kabłąk, wyrwała mu z rąk i dopadła zębami jego ręki. Ale zanim zdążyła po wtóre chwycić dech w piersiach i poprawić ukąszenie, wydać krzyk, już ją ponownie powalił i zdusił. Wpół stojąc, wpół klęcząc nad nią, wciąż rozbierał się szybko. Czyniąc to, zaczął sapać i bełkotać głosem szalejącym z namiętności, podśpiewywać w obłąkaniu i zachwycie:

– Choćbyś się nie wiem jak opierała, to musisz, ptaszku, musisz! Musisz! Och, musisz!… Czekam ci ja dawno na ciebie… Czekam ci ja latami… Ani tu w Europie, ani tam w Ameryce, ani tam na morzu, ani nigdzie przenigdzie nie mogłem cię zapomnieć… Będziemy się, dziecko, kochali ze sobą… Już ode mnie – skomlał żałośliwie – ptaszeczku, nie ucieczesz, już mi się nie wyśliźniesz, jużeś ty, cudo, moje…

Dławiąc się, ostatnim tchem wykrztusiła:

– Puść!

– Dasz się?

– Puść!

Rozgiął nieco i rozwarł palce.

– Ktoś ty jest? – łkała.

– Na cóż ci to wiedzieć, kto ja… Jestem twój pan i basta. Słyszysz? Tak będziesz mówiła jutro rano w hotelu i wszędzie w drodze, że jestem twój mąż. Słyszysz?

– Słyszę.

– Razem pojedziemy?

– Razem.

– No widzisz. Popatrzże się na mnie! Brakuje mi to co? Czegóż ty się, dziecko, tak męczysz? Pobawimy się tutaj, a jutro we świat! Ile masz pieniędzy?

– Dwadzieścia dwa tysiące franków… – stękała w obłąkaniu.

– No, i to dobre. A kwit na rzeczy, coś je wysłała do Wiednia, gdzież jest, w tym saczku?

– Tak.

– No, to dobrze.

Schwyciwszy chwilę właściwą, kiedy na mgnienie oka odjął z jej gardzieli ręce, skoczyła piorunowym ruchem w bok, wydarła się, i do drzwi z krzykiem…

W tej samej chwili porwał ją, zwinął w swych stalowych dłoniach, zdławił i bezsilną położył na łóżku.

Straciła przytomność. Gdy się ocknęła, była już pod nim, we władzy jego potężnych, dzikich, rozkosznych uścisków.

*

Obudziła się z namiętnego omdlenia, z półsnu. Dźwignęła się, wsparła na łokciu. Oczy miała zawleczone szarą mgłą.

Nie mogła nic dojrzeć, nic spamiętać. Myślało jej się, że to już nastała śmierć. Więc to jest owa tajemnicza śmierć, „tajemnicze misterium śmierci”… Ktoś do niej mówił tak dawniej… A teraz już była śmierć. Stała się śmierć – i jest cisza. Wątły brzask wsącza się do numeru przez zapuszczoną storę. Na owalu lampki elektrycznej połyskuje światełko.

Patrzyła na nie w zamyśleniu o czymś dalekim, dawnym, pełnym uroku. Gdzież podziało się życie? Kto ona jest? Gdzie jest?

Nie mogła tego dociec. Miała na sobie lekki sen, jakby sen ptaka, który śpiąc wydaje okrzyki, porusza głową, a nawet jak słowik nuci półgłosem. Lekkimi poruszeniami, pochyleniami, zakrętami poczęło jednak kształtować się przemyślenie nocnego przeżycia. Nareszcie drgnęła w głowie percepcja.

To nie jest śmierć. Jest to poranek w hotelu…

Poczęła miarkować sny i przedstawienia. Ujrzała tego człowieka. Uderzyło ją to, że on śpi czuwając. Patrzyła na to, jak śpi, czuła jednak, że nawet we śnie wie o wszystkim, wie nawet o tym, co ona w tej chwili myśli, co zamierza czynić, co knuje, śpi także jak ptak dziki…

„Musi wiedzieć wszystko, gdyż inaczej zginąłby natychmiast… – myślało jej się sennie. – Ludzie schwyciliby go natychmiast, zgładziliby go jak wściekłego psa… Toteż on w każdej chwili swego życia musi na nich czatować, podchodzić ich, gdy się nie spodzieją…”.

Zdjęła ją jakaś szczególna trwoga wobec jego potężnej męki wiecznego czuwania. Rozkosz cielesna rozjątrzona przez niego jeszcze żyła w sennym ciele. Skądś, z głębi ciała znękanego pieszczotami wywinął się uśmiech i ozdobił usta, napęczniałe od pocałunków. Schyliła się niepostrzeżenie i tajemny, powietrzny pocałunek złożyła na zmysłowych ustach śpiącego. On nagle rozwarł oczy i uśmiechnął się.

Otoczyła go nagimi ramionami i odegnała sen pytaniem:

– Bałeś się też we śnie, żebym cię nie zabiła teraz, jakeś tak spał?

– Co się miałem bać! Już mię teraz nie zabijesz. Bo i za co?

– No, któż może wiedzieć? Gdybym cię też przebiła – a chociażby długą szpilką od kapelusza. Taką szpilkę wbić w serce…

– Ech – mruknął, ziewając – zgniłabyś w kryminale za mężobójstwo. Prawo by cię nie minęło, moja rybko. Prawo jest wszędzie.

– Prawo prawem, alebyś już nie ziewał, tylko byś ty gnił, i to nawet nie w kryminale, tylko w glinie dolno-austriackiej. Masz szczęście.

– A żebyś wiedziała, że mam. Moje serce znajome z żelazem. Żelazo ci się po nim ślizga jak po krysztale. Zobacz, jeśli chcesz…

Odsunął koszulę i pokazał olbrzymią, siną bliznę na lewej piersi wzdłuż żeber. Odsunął wyżej i pokazał pod obojczykiem szwy i zrosty.

– To ty jesteś nożowiec, rzezimieszek? – spytała ciekawie.

– Co tobie, sikoro, do tego, kto ja jestem? Jestem wielki pan i tyle!

– Kawaler Gredin du Château-Lapompe.

– Dobrze, dobrze! Jakiż to pan może tak znać świat jak ja? Byłem w Ameryce, byłem na wojnie transwalskiej, jechałem na statku, co prawda jako palacz, z Władywostoku do Triestu. Znam Paryż, Londyn, Kalkutę i Ladysmith…

– Cóżeś ty tam robił?

– Chodziłem za wojną. Bo gdzie się wilki gryzą, tam jest zawsze co zbierać… Wiesz ty o tym?

– Ja też od razu przypuszczałam, że ty musisz być szpicel…

– Szpicle nie miewają takich pieniędzy, jakie ja mam. A ja mam pieniącha. Chcesz wiedzieć? Gram w karty, gram w ruletę, jeżdżę, wracam, znowu wyjeżdżam. Zupełnie jak hrabia Szczerbic…

– Szczerbic… – drgnęła. – A ty znasz Szczerbica?

– Ja znam wszystkich, którzy mi są potrzebni.

– Tak… Powiedz mi jednakże, bo jestem strasznie, strasznie ciekawa… Prawda, że ty jesteś były… felczer?

– Felczer! – zachichotał – wściekłaś się czy co, u dydka? – Ja – felczer?

– No – a nie kelner z podłej restauracji w jakim Radomiu albo Suwałkach?

– Na złość i nie kelner.

– A jak ci na imię?

– Zgadnij!

– Nie zgadnę. Jakieś imię… Wicek, Wojtek, Walek… Powiedz prawdziwe. Może jakie lepsze. Czasem bywają furmańskie imiona dosyć solidne.

On leniwie przeciągnął się, ziewnął swobodnie – przez chwilę patrzał w sufit, wreszcie przymrużywszy oczy rzekł z cynicznym uśmieszkiem:

– Na imię mi Łukasz.

– Patrzcie! Już miałam jednego kochanka Łukasza. A to ci się udało, to ładne imię.

– Doprawdy? A gdzie się też chowa ta kruszyneczka, co ci ją to tamten Łukaszek na pamiątkę zostawił?

– Daleko się chowa, daleko. U jednej starej babci, u dobrej babuleńki, we wioseczce za góreczką…

– Za góreczką, za wysoką… – nucił kiwając głową.

– E, to ty jesteś znający detektyw… Ale skądże ci przyszło pytać się o takie ta babskie sprawunki?

– Tak sobie. Zdawało mi się, że ty może je prędzej gdzie frygniesz, choćby w dół pierwszy lepszy, bo to się ognistym panienkom przytrafia… Ale skoro powiadasz… Ty się mało bawisz, wiesz ty o tym? Chciałaś niby to w Paryżu i tu, i tam, ale czyż to była zabawa? Sumienie cię burżuazyjne stargało jak siarczyste womity. Niechże cię nie znam!

– Mnie zabawa nie bawi.

– E, bo nie umiesz. Zabawa zabawie nie równa. Widzisz, jak ja cię poduczę…

– Mnie się zdaje, że ty mało, bardzo mało wiesz o zabawie.

– Dlaczego, ko-kotko?

– Bo jesteś przecie wielki ryfa z małego miasteczka, gruboskórne drągalisko w cienkich kortach, szuja rodzima…

– E, widzisz, ale ja mam znowu to, czego wielu nie zna nawet, powiedzmy, po łebkach.

– Ciekawam, co to może być…

– No – oczy. Ja ci od razu przejrzę wszystko do samiutkiego dna. Mam takie oczy jak te promienie Iks.

– To widać wy wszyscy, bandyci, macie takie oczy, bo skąd wy już nie kradniecie i czegoście nie splugawili! Powiedzże mi choć swe bandyckie imię.

– Imię i nazwisko. Poczekasz, zanim usłyszysz. Już się ta o nie dopytywał niejeden dygnitarz, boby se szczęście rodziny ufundował, żeby się też dowiedział. Strasznie są ciekawi, jakim się też herbem pieczętuję. Tobie nie powiem, bo jakem wspomniał o tym robaczku, co to u babuleńki, to ci tak zaraz ślipeczki błysnęły!…

– No?

– Jak cię życia nauczę, życia naprawdę, to ci ta może i odkryję moją tarczę rodową. A teraz bądź do czasu ciemna jak tabaka w rogu.

– Widzisz, jak się zdradzasz, żeś dotąd flirtował tylko z pokojówkami i praczkami.

– Niekoniecznie. Kokotami bywają rozmaite. A ja mam tę właściwość, że mówię prawdę w oczy, co nas, panów, bardzo często cechuje. Dziecko takim ludziom jak my niepotrzebne. Ja żyję dla siebie i ty żyj dla siebie. Dziecko niech niańczy matołek, co siedzi na ziemi, ma warsztat, kopyto w łapie, łóżko, pierzynę. A ja jestem po to, żebym chodził. I ty to samo. My jesteśmy wędrowcy.

– O mnie nie decyduj.

– Nie? A mnie się zdaje, że ty byś już nie usiedziała na miejscu. Powiedz no mi, czybyś usiedziała? Czy to nie lepiej kochać się z każdym ładnym chłopcem, który w oko wpadnie, z silnym, ze zdrowym – jeździć po krajach, hulać, grać, włóczyć się, używać, ciągnąć za sobą blondynów i ogorzałych – niż siedzieć z jednym, który ci po dwóch latach obmierznie i któremu ty obmierzniesz, znosić jego fochy, nudy, choroby?… Zachodzić w ciążę i rodzić, rodzić?… Co, jak myślisz?

– To moja rzecz, jak ja myślę.

– No, oczywiście. Ja ci tam nic nie narzucam, oprócz siebie, rzecz prosta. Biorę od człowieka zawsze tylko to, co mi jest potrzebne, a z resztą rób sobie, człowiecze, co chcesz, i myśl sobie, co chcesz…

– E, to ty jesteś filantrop!

– Dziecko… – mruknął ponuro. – Nienawidzę bachorów! Po co ja mam cackać bachora? Nie mam czasu. A znowu wiem dobrze, co to jest życie bachora bez rodziców. Małe to, słabe, nie da jeszcze rady starym draniom. Nie poradzi nożem, nie dosięgnie. A bez noża – jakże człowiek wyżyje? Depce to każdy, kto ma nogi, bije każdy, kto ma ręce, klnie na nie każdy, kto rusza żuchwami. Ja mam zostawić po sobie bachora, drugą taką skopaną, poparzoną psinę, jaką byłem sam! Po co? Mało to tego mrowia ludzkiego? Zobacz Londyn, Chicago… Przecie człowiek – to odrażająca padlina. Ile tego jest! Zobacz na wojnie! Kadłuby bez łbów, wyrwane bebechy, potargane kikuty… Żeby tak mamusia zobaczyła – fiu!… – I prawda. Musi wojna trzebić toto armatami, boby się pozżerało!… I żeby choć pozżerało!… Ale się, sobacze, gniotą, duszą, zasmradzają jedni drugim miejsce i strawę, zarażają się chorobami – i dopiero, powiada, wszystko się odbywa według prawa. Socjologia, powiada, tak, socjologia owak… Takie prawo… Dam ja ci, sobaczy synu, prawo…

Ewa słuchała na pozór obojętnie… Ale w głębi drgnęła w niej dusza do tych słów, jak dzwon szarpnięty.

„Toż to jest prawda, co ten nikczemnik mówi… – myślała. – On ją uwalnia od win. On ją rozgrzeszył”.

Rzekła niedbale:

– Dobrze, dobrze, filozofie spod czarnej topoli. – Używać… A kiedy i używanie, włóczenie się i tam dalej – i to wszystko wreszcie się znudzi?

159Dans le véritable amour c'est l'âme, qui enveloppe le corps (fr.) – w prawdziwej miłości to dusza jest powłoką dla ciała. [przypis edytorski]
160coupé (fr.) – przedział. [przypis edytorski]
161Morte al nemico (wł.) – śmierć nieprzyjacielowi. [przypis edytorski]
162Vendetta Corsa (wł.) – korsykańska zemsta. [przypis edytorski]
163riding-coat (ang.) – płaszcz (tu: żakiet) do jazdy konnej. [przypis edytorski]
164Schaffner (niem.) – konduktor. [przypis edytorski]
165Stubenmädchen (niem.) – pokojówka. [przypis edytorski]