Kostenlos

Dzieje grzechu

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Na końcu drogi snuły się przed oczyma jakoweś drzewa okryte przedziwnym kolorem – zarazem różem i błękitem. W uszach huczał nieustający grzmot karet, otwartych i zamkniętych powozów, powozików, dogeartów i fiakrów, zdążających na pola wyścigowe w Longchamps. W oczach snuł się wielki świat.

Tysiące kapeluszów damskich, strojów motylich, doskonałych sukien męskich, pyszne konie, olśniewające pojazdy, służba w bogatej liberii. To życie spokojnie huczne, bryzgające bogactwem w sposób tak objęty przepisami, że niemal skromny, życie pełne burzy, mieniące się mnóstwem barw, nęciło i oślepiało. Olbrzymi, ruchomy wąż barw i połysków, widzialny z daleka, urzekał. Ewa marzyła, patrząc nań. Chwilami porywała ją pasja nieprzeparta, żeby się dostać w ten szereg powozów i zająć swe miejsce.

Upajająca siła piękności, wykwitu kultury, przepychu sprawiała rozkosz, zasłaniającą wszystko. Jakże teraz śmiała się ze siebie, siedzącej w płatniczej budce cukierni w Warszawie, śmiała się dobrodusznie a nienasycenie. Na pół świadomie rozkrzewiała w sobie radosne i porywające uniesienie na widok blasku, połysku i barw.

Przybyła była do Paryża tej samej nocy, po dokonaniu „zemsty” nad Łukaszem. Sprawiło jej tajną, głuchą i złowieszczą radość zimne pożegnanie ze studentem, kiedy najbezwzględniej został zachwycony. Mówiła sobie: – Niech no troszeczkę potęskni – i to bez skutku… Niech się dowie, jak to się tęskni. Jak się to w ciemne noce szuka koło siebie konającymi z rozpaczy rękoma. Młody jest – to mu się przyda.

Przybywszy do Paryża (nie wiedzieć po co) chciała zagłuszeń, zamurowań owej „zemsty” nadlemańskiej. Czasami wybuchała w niej istna padlina wstydu. Nagle przychodziła rozpacz.

Przychodziła nie wiadomo kiedy, jak ów Złodziej z Apokalipsy, o którym „nikt nie wie, której godziny przychodzi”.

Wówczas zrywała się z miejsca i uciekała przed sobą – w kraj, w przestrzeń, w miasto. Chodziła i jeździła po najrozmaitszych norach, kabaretach, teatrach, cyrkach, zaułkowych budach. Błąkała się późnymi wieczorami w szumnych ulicach. Czuła w sobie jamę po wyrwaniu duszy. Było jej brak nadziei, jakby brak płuca. Tak długo żyła samą tylko nadzieją! Wszystko, co było z nią w Warszawie, w Nicei, na Korsyce, to była przecie tylko jakowaś doczesność. Główną sprawą życia, jego zasadą, było czekanie na Łukasza i marzenie o spowiedzi u jego kolan z dokonanych uczynków. Bo on przecie wygnał kapłanów i sam jeden został dla niej kapłanem. A teraz wszystkie owe wyniosłe męczarnie zagasły jak ogień zalany wodą „zemsty” nadlemańskiej.

W pustce po wyrwaniu duszy została jakoby para brudna i czarna. Ta para zwijała się w mętne kształty, a one przybierały postacie coraz nowych zagłuszeń, dziwacznych pomysłów i wciąż nowych poszukiwań zapomnienia, jakieś bezprzedmiotowe nienawiści, odrazy, awersje budziły się w piersiach jak Gorgony.

Chodziła i jeździła po tym obcym mieście szukając rozrywek, niezwykłych widoków, rzeczy nowych, uderzających, fenomenalnych. Wszystko jej nie zadawalniało151, choć wszystko było nowe i dziwne. Czasami jakiś szczegół najbardziej pospolity, ale dla niej nowy, budził całe światy pożądań.

Pojechać do Ameryki, wstąpić na medycynę w Lozannie, zostać szarytką, rzucić się w wir polityki i społecznictwa, pozować jako modelka Rodinowi, a nade wszystko żyć jakimś życiem ogromnym, huczącym, pełnym hałasu, rozgłosu i awantur. Wypadków nowych, nowych, wciąż nowych.

Teraz, gdy tak samotnie szła chodnikiem alei, ta natężona energia poczynała budzić się znowu. Przyszedł pomysł, żeby kupić sobie konia, świetną amazonkę i codziennie o tej samej godzinie jeździć po tamtej stronie Avenue. Marzenia runęły w tę stronę. Zatonęła w myślach, gdzie to i jak kupić takiego konia. Obliczała w myśli, ile też to mogłoby kosztować. Tysiąc, dwa tysiące franków?… Koń musi być kary, dzikus. Amazonka. Kapelusz dziwnego kroju, zupełnie, co do joty, jak na owej miniaturze „księżniczki” Vaughan. Właśnie taki! Otoczy go wualką pąsową (właśnie taką i tak związaną!). Każe kapelusz specjalnie takiego kształtu robić ad hoc u Reboux. Była tam już przecie! Widziała tłum pracownic. Blask elektrycznych lamp, olbrzymie, długie stoły. Schylone nad stołami twarze. Kwiaty, kwiaty sztuczne, miliony kwiatów! Od godziny ósmej rano do dziesiątej wieczorem wciąż w palcach kwiaty sztuczne, kwiaty, kwiaty. Przypatrywała się twarzom „tych dziewczyn” i uśmiechała się jadowitym uśmieszkiem przy wyborze kapelusza.

Patrzyła z satysfakcją, wywróconą na nice, na niewysłowioną, nieprzebraną, obfitą jak żywioł uprzejmość ładnej panny od przymierzania. Teraz pójdzie tam znowu, wezwie najgłówniejszego kierownika – och, zawoła tego psa! – i obstaluje sobie kapelusz-cylinderek zupełnie nieznanego kształtu. Każe tak go właśnie nazwać: „Vaughan”. Jeżeli nie zechcą robić, to przerzuca swą „klientelę” do Virota albo Loysa. Muszą, gałgany, wykonać!

Gdzie trzymać konia? W jakichś remizach w Longchamps czy w Auteuil? To daleko. Ale postanowiła tam jechać i czynić pierwsze kroki. „Oszukają. Och, oszukają na pewno – ale o to mniejsza. Przecież to poznać, czy koń jest piękny i silny. Na tyle ma rozumu. Zresztą w każdej chwili, gdy się znudzi, sprzeda go byle komu i za byle co”.

Poszła szybciej w kierunku lasu. Na zagięciu alei, wśród największego tłoku powozów, karet i pojazdów wszelkiego rodzaju, rzuciwszy okiem w tłum, ujrzała wlepione w siebie oczy. Wydała cichy okrzyk i na chwilę kroki wstrzymała.

– Szczerbic.

Siedział w otwartej karecie na przedniej ławce, tyłem do furmana, a naprzeciwko jakichś wiekowych a strojnych dam.

Rozmawiał z nimi wesoło i żywo, jednocześnie zatapiając oczy w Ewę. W pewnej chwili ukłonił się jej nisko i grzecznie.

Kareta posuwała się tak wolno w łańcuchu powozów, że Ewa mogła ją wyprzedzać. Czyniła to skwapliwie, żeby nie czuć na sobie wzroku Szczerbica. Czuła, że się rumieni i zdradza z tym, co było nad Lemanem. Ale już w owej chwili wiedziała także, że teraz stała się nowa rzecz w jej życiu. Doznała wrażenia, że teraz dopiero przypomniało jej się istnienie tego Szczerbica.

„Ach, prawda! Toż jest jeszcze na świecie Szczerbic. Miły komtuś… Jak to łamał rączki białe w Nicei, jak łkał, gdym wybiegła z rozmównicy…”.

Przyśpieszyła kroku i znowu poczuła, że jest czerwona.

„Ożeń się ze mną. Inaczej – nie!” – szepnęła przez zaciśnięte zęby. – „Pieniądze mi wpychał w ręce, a później: – »Zostań u mnie, mieszkam tutaj na górze«…”.

Kareta posunęła się szybciej i oczy Szczerbica znowu się rzuciły na Ewę. Czuła je na sobie znieruchomiałe i zastygłe.

Nie patrzyła w tę stronę. Szła ze źrenicami utkwionymi w dal, z twarzą surową. Ale już wówczas czuła konieczność rozmowy z nim. Zdziwiła się, że może być surową względem niego, względem Szczerbica. Jak to? Względem Szczerbica?

Dlaczegóż to być surową? Dlaczego? Jaki powód?

Wszakże już nie ma powodu surowości. Już nie ma powodu! Już Łukasz przestał istnieć i dusza jej, Łukaszowi zaprzedana, przestała istnieć.

Nagłe uderzenie boleści – jakby odwet za wszystko, co uczyniła – przebiło jej serce. Nie czuła, że idzie, nie wiedziała, że żyje. Stawiała kroki machinalnie…

Wtem – powiew przyjemności… Poczucie, że w tej chwili musi być śliczna… Idzie cudownie. Coś tygrysiego w sposobie stawiania kroków. Gibkość radosna. Szczerbic, ujrzawszy ją, musiał mieć wrażenie cudu. Prosty przypadek ujrzenia jej na ulicy – wiedziała to – był dlań nadzmysłowym zjawiskiem, wizją oszałamiającą. Jakoby dawne wspomnienie przesunęła się myśl, że Szczerbic to jedyna istota zrośnięta z jej nadziejami, że on jedyny w tym ogromnym mrowisku ludzkim zna jej imię i dolę. Podniosła oczy w jego stronę i uśmiechnęła się cichym, jasnym, pożądliwym uśmieszkiem. Stała się w owej minucie nieuchwytnie i niewysłowienie a bezmiernie piękną. Chwilą uroku, dziwności, porywu. Coś obcego przesunęło się i porwało ku sobie ciekawość.

On widział jej uśmiech, nie zmienił jednak swej pozy ani nie przerwał rozmowy z wykwintnymi pudłami w karecie. Ewa postanowiła wrócić – ale wnet zlękła się, że go straci z oczu i już nie odszuka w tym ogromnym Paryżu. Uczuła, że musiałaby go szukać, a nie znajdując, mogłaby popaść w kolejne tęsknoty, wypalone głęboko w duszy. Szukać nerwowo, budzić się z nagła w nocy i, jak rozkoszy, czekać świtu… Żadnych już tęsknot! Któż zasługuje na tęsknotę? Czy warto tęsknić? Dosyć się już natęskniła i z tak doskonałym skutkiem, że teraz – basta na zawsze!

„Więc co? – myślała. – Czekać, aż raczy wyleźć jaśnie wielmożnymi krokami z tego powozu? Nie może pewno wyleźć, bo to muszą być wysoce arystokratyczne pudła. Bogate ciocie – co? Nie może kompromitować się dla jakiejś tam, samotnie drepcącej do lasku. To siedź, gapo! Wiele sobie robię z twojego towarzystwa!”.

Uśmiechnęła się do siebie złym uśmiechem, który teraz coraz częściej gościł na jej twarzy, i myślała na wpół posępnie, na wpół z diabelstwem.

„Ten Szczerbic to jest moja ostatnia pamiątka po Łukaszu… Tak – tak! Warto by z nim poflirtować!… Komtuś! Właśnie poflirtować! Przyjemny musi być flirt z tymi, którzy się w nas niegdyś durzyli, a których teraz spotykamy na nowo. Tak już wszystko znajome, nie trzeba zachodów, poznawań, miłych kłamań przedwstępnych, krążeń i wybiegów…”.

Pojazd ze Szczerbicem gdzieś się oddalił i znikł z oczu. Ewa nieprzyjemnie zlękła się, gdy spostrzegła, że skamieniałe oczy już na nią nie patrzą. Szła ociężale w chwilowym, a bardzo głębokim rozczarowaniu. Była już w lasku i widziała stawy błyszczące w oddali. Miała zamiar wrócić raptownie i unieść ze sobą rozczarowanie, zamknąć je w ściśniętym sercu. Na przekór wszystkiemu postanowiła wrócić do poprzedniej myśli o karym koniu. Widziała go przed oczyma wysiłkiem woli, czuła odór potu, gdy będzie pod nią rwał się i skakał.

 

Każe sobie zrobić perski munsztuk i będzie panowała nad tym zwierzęciem. Do wysokich bucików każe przyprawić małe, ale nadzwyczaj rżnące ostrogi. Będzie się ogier miał z pyszna!

– Witam panią! – zabrzmiał tuż obok, zza ramienia, głos Szczerbica.

– Witam pana – odrzekła chłodno.

Teraz nie uczynił na niej żadnego wrażenia. Byłaby nawet zdolna przysiąc, że jest nierada z jego „przyczepki”.

– Pani tu sama?

– Jak pan widzi. Spostrzegłam pana jadącego w powozie. Teraz zjawił się pan skądś z boku czy z tyłu. Którędy pan?…

– Wyprawiłem te szanowne zwaliska, z którymi, jak pani widziała, jechałem.

– Ażeby nie spostrzegły, jak pan będzie lekkomyślnie rozmawiał… wprost na chodniku…

– Są to moje kuzyny. Pani się dziwi temu, że nie chciałbym, aby wiedziano o naszej znajomości. Byłoby to dla pani poniżające, gdybym musiał tłumaczyć… Bo przecie pani nie znają! Są pewne zwyczaje, których przełamać…

– Rozumiem. Panie, czy pan nie wie przypadkiem, gdzie tu można by kupić konia pod wierzch, ale siarczystego, dzikusa. Żeby to, wie pan, rżał, kopał doły kopytem, żeby był pyszny, z grzywą wzburzoną, rozbestwiony, z pianą u pyska. Musi być kary, kary jak noc, z aksamitną sierścią, z małym łebkiem. Oczy ma mieć koniecznie krwawe!…

– To dla pani taki potwór? – spytał Szczerbic ciekawie.

– Oczywiście.

– Ależ gotów jestem wyszukać!

– Nie prosiłam o wyszukiwanie. Prosiłam tylko o wskazówkę, dokąd się zwrócić.

– Czyż pani da sobie radę z załatwieniem takiej sprawy? Przyszlę pani człowieka, który wszystko…

– Zastrzegam, że dziękuję nawet za radę, jeżeli pan chce mi wyświadczyć usługi. Nie potrzeba mi wcale „człowieka”. Człowieka!

– Ależ!

– Nie mówmy już o tym. Pan długo jeszcze zostanie w tym Paryżu?

– Nie wiem. Zdaje mi się, że wyjadę. A pani, jeśli wolno zapytać?

– Zdaje mi się, że ja tu zostanę na stałe – tu lub gdzieś we Francji. A może w Lozannie… Jeszcze nie zdecydowałam.

– Doprawdy? A do Warszawy… już nie?

– Nie.

Szczerbic milczał przez czas dość długi. Nareszcie z wahaniem się zapytał:

– Przepraszam bardzo za natarczywość, ale tak chciałbym wiedzieć…

– Co takiego?

– Wszak spotkała już pani pana Niepołomskiego?

– Nie.

– Dotąd nie? To dziwne.

– Rzeczywiście dziwne.

– Dziwne dlatego, że był tu u mnie w Paryżu niejaki pan Horst…

– Horst? – zawołała w popłochu.

– Horst. Jeden z tych wielkich fabrykantów, bogaczów. Spotykałem ich dawniej w towarzystwie. Teraz koło tego właśnie jakoś jest dziwnie kuso i cienko. Zdziwiłem się, gdy mnie zaszczycił swymi odwiedzinami, bo nigdy go nie estymowałem, a tu tym bardziej, gdzie żyję na uboczu, w zupełnej ciszy…

– Cóż on mówił?

– Właśnie bardzo wiele mówił o pani.

– O mnie?

– Dopiero od niego dowiedziałem się, że jest to pani dobry znajomy. Rozpowiedział mi przede wszystkim, że Niepołomski był w Warszawie…

– Kiedy Niepołomski był w Warszawie?

– Zaraz po naszym wyjeździe, w marcu.

– Po naszym wyjeździe, w marcu… – powtórzyła cichym, struchlałym, jak gdyby rozsiekanym głosem.

– Był u rodziców pani. Wtedy widział się z nim ów Horst i, niech sobie pani wyobrazi mój gniew, nagadał Niepołomskiemu, że pani wyjechała no… ze mną jako… Pojmuje pani, co ten człowiek…

– Pojmuję.

– Wówczas Niepołomski, podobno, wpadł w straszną pasję rzucił się na niego. Zrobiła się burda. Zaraz następnego dnia Niepołomski znikł z Warszawy i już go tam więcej nie widziano.

– Ach, więc… to… tak… – suchy szloch-śmiech. – I już go więcej nie widziano…

– Ów pan Horst wybrał się wówczas do Paryża – mówił Szczerbic z szyderstwem – ażeby się osobiście i naocznie przekonać, czy prawdę powiedział Niepołomskiemu. Śledził mię, widać, długo, aż wreszcie strapiony przyszedł z zapytaniem o panią. Twierdził, że działa w imieniu rodziców. Nie umiałem mu nic powiedzieć, odkąd pani zniknęła mi z oczu w Nicei, a plotek nie powtórzyłem.

Ewa szła teraz w zamyśleniu. Głowa jej była podniesiona, niemal zadarta do góry. Oślepłe oczy z dołu patrzyły na szczyty drzew. Usta się uśmiechały cudacko. Zachichotała głośno, obrzydliwie i tak niemiło, że Szczerbic aż się nieco odsunął.

– Wracając do konia… – paplała pośpiesznie – pan mi pomoże! Przyszle pan takiego draba, który wskaże, gdzie to należy pójść…

– A dokąd mam przysłać?

– Dokąd? Hm! Place de la Nation 12. Trzecie piętro. A więc Łukasz Niepołomski był na naszym trzecim piętrze, w mieszkaniu, w Warszawie?

– Tak mówił Horst.

– A Horst gdzie jest teraz?

– Wrócił zapewne do Warszawy.

– Pan to na pewno słyszał, że Niepołomski był w Warszawie, u nas w mieszkaniu?

– Tak, pani, słyszałem – cicho odrzekł Szczerbic.

– Niepołomski był w naszym mieszkaniu w Warszawie i tam mu Horst powiedział, że ja zostałam pańską kochanką i że z panem puściłam się za granicę. No tak. To wszystko jest w porządku.

Poczęła cicho nucić:

 
Czarowna, cicha noc majowa
Przepojona wonią bzu…
 

Szczerbic mówił zająkliwie, głosem głębokim i współczującym:

– Niech się pani uspokoi!…

– A pan… na przykład… pan mógłby na to przysiąc, ale przed Bogiem, przed Panem naszym Jezusem Chrystusem, że Niepołomski był w Warszawie, i to teraz na wiosnę, kiedyśmy wyjechali – że Niepołomski był w naszym mieszkaniu i słyszał od Horsta, że ja zostałam pańską kochanką i razem z panem wyjechałam za granicę?

– Mogę na to przysiąc przed Bogiem, że powiedziałem pani szczerą prawdę, jakem ją słyszał, żem powiedział tak wszystko, jakem od tego Horsta słyszał. Niepołomski był w Warszawie, kiedy my stamtąd wyjechaliśmy. Horst mu powiedział, że pani wyjechała ze mną. Wówczas on znikł i już go tam więcej nie widziano.

– No! jak tak, to wszystko jest w porządku. O to przecie tylko chodzi. Czegóż się tu kłócić, spierać?

– Niech pani tak nie mówi!

– Ja nic. Jestem zupełnie, zupełnie spokojna. Bo przecież tutaj, prawa, panie? żadnego piśmiennego dowodu na to, co pan powiedział, być nie może. Jakiż tu może być dowód na piśmie? Skąd by tu wziąć taki dowód! Skąd wziąć, o Boże! Prawda, panie?

– O czym pani mówi?

– Mówię o tym, że i tak wszystko jest w porządku. O to tylko chodzi, czy rzeczywiście tak było. Bo skoro tak było, to o cóż się kłócić, spierać?

– Czy pani wróci teraz do siebie?

– Ja? A tak, oczywiście.

– Może bym mógł odwieźć panią do domu? Pani tak pobladła…

– Nie, nie, nie! Och, nie! Teraz nie chcę być w domu, w pokoju, w mieszkaniu! Teraz za nic, za nic nie chcę być w mieszkaniu! Troszeczkę się przejdę. Tak tu przyjemnie… Tyle mi pan naopowiadał! Ten Horst poczciwina… On tam mieszka u nas. I pan taki poczciwy! Widzi pan, przypomniałam sobie swój własny pokoik, tam u nas… Mój ojciec jest bardzo stary. Bezsilny, rozdeptany, stary człowiek. Tacy ludzie jak mój ojciec… Nietzsche mówi, że są tacy, którzy istnieją tylko gwoli służbie i pożytkowi ogólnemu i tylko po to istnieć powinni… Mój ojciec… I dopiero ten Niepołomski tam przyjechał! Nareszcie przyjechał. A tu mnie nie ma! I wtedy ten Horst poczciwina…

– Żałuję, żem to wszystko pani powtórzył…

– Och, nie! Wyświadczył mi pan wielką, wielką łaskę. Bo widzi pan, teraz się wykryła najważniejsza tajemnica. Teraz przynajmniej wiadomo, że Łukasz Niepołomski jest w porządku. Przynajmniej on jest w porządku! A o to tylko chodzi. Widzi pan: on zawsze był, jest i będzie w porządku!

Oczy jej zabłysły straszliwie, gdy szepnęła:

– Tylko ja jestem niezupełnie w porządku. Cha-cha!

W bliskości, a na uboczu od szlaków powozów była ławka między wielkimi drzewami. Tam usiedli. Ewa końcem parasolki rysowała na piasku jakieś ogromne znaki. Pisząc je, pochylała się całym ciałem.

– Zdawało mi się przed chwilą – rzekła w zamyśleniu, a jakoś bardzo poważnie – że jesteśmy w Łazienkach. Tak niedawno!

– Pani jeszcze pamięta to zdarzenie?

– Pamiętam. Ja mam dobrą pamięć. Właśnie przyszło mi na myśl jedno pytanie. Ale to zresztą…

– Co, co?

– Na to nie można po prostu dać odpowiedzi.

– Ja dam odpowiedź na każde pani pytanie!

– Nie, na to dać nie można.

– Niech pani spróbuje!

– Chciałabym dowiedzieć się bardzo prostej rzeczy: czy pan wcale nie wiedział o tym, że… dajmy na to… Ale to darmo pytać…

– Dlaczegóż… darmo pytać!

Uśmiech zapamiętały i drapieżny na jej ustach przemknął.

– Bo ja i tak panu nie uwierzę…

– Ale o co chodzi? Proszę!

– Czy pan wcale nie wiedział, że Łukasz Niepołomski ma przyjechać do Warszawy zaraz wówczas, w lutym, w marcu? Czy pan tego nie wiedział, gdy pan ze mną dobrotliwie rozmawiał w Łazienkach?

– Czy ja tego… Nie, nie wiedziałem! Daję na to moje nieskalane słowo honoru.

– A drugie pytanie…

– Odpowiedzi mojej również pani nie uwierzy.

– No, cóż tam… ja… Drugie pytanie: czy pan wówczas miał zamiar… Ech, co to zresztą warto! Minęło!

– Proszę na wszystko!

– Czy pan miał zamiar już wówczas powiedzieć mi to, co w Nicei? Zresztą – nie chcę już słyszeć odpowiedzi!

– Dlaczego pani taka rozdrażniona?

– Nie jestem rozdrażniona! A może zresztą i jestem. Jeżeli jestem, to przecie tym lepiej.

– Dla pani gorzej.

– Ale dla was lepiej.

– Dla was, to znaczy… nie wiem… Dla kogo lepiej?

– Dla was, dla paniczów, panów, panków.

– Jakoś to dla mnie zbyt tajemnicze. Nic nie rozumiem.

– Ech, rozumie pan! Tylko wewnętrznym rozumem, diabelstwem rozumu. Wie pan, że Niepołomski ożenił się drugi raz?

– Niepołomski… drugi raz! Co pani mówi!

– Tak, tak – i to bardzo dobrze, bardzo bogato. Uzyskał rozwód i ożenił się w Genewie. Bardzo dobry zrobił wybór, bardzo. To człowiek z głową. Teraz pojechał ze swą nową, można by powiedzieć, trzecią żoną na Ocean Indyjski, do Australii, na wyspy Borneo, Celebes, Jawa. Będzie prowadził studia naukowe. Pan wie, gdzie są właściwie wyspy Iles des Pins?

– Co prawda – to nie wiem…

– Niepołomski będzie na pewno na owych wyspach. Panują tam bowiem najdziwaczniejsze obyczaje, które wniwecz obracają nasze pojęcia towarzyskie. Na mieszkankach tych wysp będzie się mógł naocznie przekonać, czym jest moralność. A pan wie, czym jest moralność?

– Nie wiem. Ale teraz rozumiem rozdrażnienie pani.

– Moralność, widzi pan, jest to wynalazek, rodzaj postanowienia obowiązującego wszystkich, rodzaj uchwały gminnej, czasowo przestrzeganej z gminnym pietyzmem.

– To wszystko być może. Ale po cóż mamy o tym myśleć i takimi sprawami się trapić…

– Ja się też nie trapię niczym. Niczym!

– Gdybyż to tak było w istocie! Nie należy się trapić. Należy brać życie z jego strony świetlanej, słonecznej, jasnej. „Żyj – naśpisz się do syta w trumnie” – mówi mój ojciec. Cała mądrość życia, nie wiem jak tam dla kogo, ale dla mnie zawiera się w tej angielskiej piosence:

 
To-morrow the sun may
Be shining, although it is cloudy to-day152
 

– Nie rozumiem nie tylko mądrości, ale nawet jednego słowa.

– Jutro może nam słońce zaświecić… – mówił Szczerbic cicho, głosem, który się ledwie z jego ust wymykał. Tchu brakło.

Ewa spojrzała na niego z ukosa i spostrzegła wzruszenie. Sprawiło jej to satysfakcję. Uśmiechnęła się ohydnie. Śmiertelna nienawiść, jak zbrodniarz skradający się ku ofierze, chyłkiem prześlizgnęła się po jej twarzy. On znowu jął powtarzać swe angielskie przysłowie z pewnym upojeniem.

– Chodźmy stąd! – rzekła wstając porywczo z miejsca i idąc naprzód w głąb pustej, bocznej uliczki.

Szczerbic szedł obok w milczeniu. Gdy byli w głębi drzew i naokoło nie było widać nikogo, nieśmiało, trwożnie, prawie z rozpaczą usiłował pochwycić jej rękę. Wyrwała tę rękę natychmiast i zwróciła na niego piekielne, iście czartowskie oczy.

– Jeżeli pan ośmieli się… raz jeszcze!

Patrzyła mu prosto w oczy zezem odpychającym. Szczególniejsza przyjemność, rozrastająca się do rozmiarów radości, szerzyła się w niej, gdy widziała, jak jego gładkie, starannie wygolone, a w owej chwili pąsowe policzki drgają od ściskania szczęk, drgają boleśnie i wściekle, drgają raz w raz. Szukała w głowie sposobu, jak by postąpić, żeby te szczęki zaciskały się coraz szybciej i coraz szczelniej… Poszła znowu naprzód, jakby wcale nie wiedziała o tym, że on obok, nieco z tyłu idzie. Gdy zaczął mówić, zatrzymała się i zwróciła na niego bezlitosne oczy.

 

– Cóż pani chce zrobić ze mną? Znowu odejść? Znowu gdzieś uciec?

– Zrobię, co zechcę.

– Nie, nie!

– Cóż pana to obchodzi, co ja ze sobą zrobię?

– Jużem mówił… Jużem… tam w Nicei…

– Ach… na górę?! Cha-cha…

– Nie, nie! Tylko nie odchodź! Na samą myśl, że znowu znikniesz – szaleństwo! Teraz cię zobaczyłem i pomyślałem, że to Bóg mi cię zesłał.

– O, tak, Bóg panu sprzyja w zamiarach.

– Myślałem, że pojechałaś do Paryża, więc się tu przywlokłem. Ten Horst powiedział mi, że cię nie ma w Warszawie. Co chcesz, żebym zrobił? Powiedz! Niepołomski nikczemnie cię zdradził… Słuchaj… ożenił się z inną…

– Przede wszystkim – ja nie jestem wcale dla pana jakaś ty

– Jesteś dla mnie! Nie będę mówił inaczej… No, w tej chwili… Powiedz, co mam zrobić, żebyś mię nie opuściła. Zażądaj, czego tylko chcesz.

– Jestem wolna. Staraj się pan o moją rękę. Kto wie?

Szczerbic zachłysnął się.

– No – i jakże? – nastawała.

– Dobrze, dobrze, doskonale! Ale jedno pytanie…

– Tysiąc pytań!

– Czy mogłabyś pokochać mię tak jak Niepołomskiego? Odpowiedz! Mówisz zawsze prawdę, więc odpowiedz!

– Tego nie wiem.

– Tak, nie możesz powiedzieć, że mię pokochasz. Chciałabyś sprzedać mi się za najwyższą cenę. Dobrze – ja kupuję. Ale oddaj mi swoją miłość. Przysięgnij, że o nim zapomnisz.

– Nie zapomnę o nim nigdy, nigdy, przenigdy! I niech pan już do mnie nie mówi, bo pójdę!… Jeżeli pan ma zamiar jeszcze o tym…

– Muszę o tym mówić! Nie zapomnę nigdy twoich oczu, gdy przyszedłem do owej nory żydowskiej… tam w mieście, gdzieś mieszkała. Twoje oczy wówczas! Oczy patrzące z nieba. Oczy zabite. Taka miłość, jak twoja wtedy, gdym wspomniał o Niepołomskim.

– Niech pan już przestanie…

– Pomyśl, czy nie lepiej…

– Cóż takiego?

– Jeżelibyś została moją żoną… Trzeba by przełamywać milion trudności… A gdybyś nią wreszcie została, to okazałoby się, że nie możemy żyć razem, bo ty kochasz Niepołomskiego…

– No, więc rozejdźmy się teraz…

– Życie świata mojego jest to życie, którego nie znasz… – mówił cicho. – Nie mógłbym żyć poza tym światem. Muszę żyć w kraju. Tam mam ojca, który włada majątkiem całej naszej rodziny, więc i moim. Mogę żyć, jak chcę, i robić, co chcę, ale dopóki jestem nieżonaty, dopóki jestem cząstką rodziny. Ożenić się bez woli ojca nie mogę. Wydziedziczy mię albo ograniczy do minimum moją schedę. A pomyśl, czy mógłby się zgodzić na moje małżeństwo z tobą. Powiedz bez gniewu.

– Wygląda to tak, jakbym ja konkurowała o pana. Ja wcale o to nie stoję, żeby zostać pańską żoną.

– Jakie mój ojciec piastuje ideały, to ci scharakteryzują aforyzmy, które umiem na pamięć, bo je ciągle wygłasza i wypisuje w listach. Dobry to zresztą człowiek… „Chłop różni się od bydlęcia tylko tym, że ma dwie nogi”. „Tylko ludzie posiadający własność mogą czytać książki”. „Dbaj o siebie, mój synu, bo Bóg daleko, a złodziej blisko”. „Je suis seigneur et je serai seigneur153, a co przeciwko temu knuje hołota, to mię nic a nic nie obchodzi”… I tak bez końca.

– No – ale cóż to wszystko mnie obchodzić może? Niech pan słucha papy, a całość sama się złoży.

– Chcę powiedzieć, że ludzie stworzeni są do szczęścia. Wszyscy ludzie – więc ja i pani. – Szczęście można znaleźć tylko w związku wolnym. Kocham cię, więc jestem twoją. Kocham cię, więc jestem twoim. Przypomnij sobie tylko, co w twoim życiu sprawiło pragnienie małżeństwa. Łukasz został złodziejem, a ty zabiłaś dziecko. Jakże byliście słabi! Nie śmieliście rzucić światu rękawicy. „Należy raczej zdruzgotać małżeństwo, niż dać się jemu zdruzgotać”…

– Ach, jaki pan jest wymowny! I cytaty z filozofów… Każdy z was, kiedy chodzi o przekonanie kobiety, ma w głowie i ustach szeregi cytat. A ja panu powiem, że właśnie mam odrazę do filozofów i poetów. Natomiast w złości swej zacytuję panu doskonały aforyzm pańskiego papy: „Bóg daleko, a złodziej blisko”.

– Ja się na panią o to nie gniewam, choć to takie niegrzeczne i ordynarne.

– Niech mię pan nie oszczędza! Jestem zła, bardzo zła, smutna, nudna. Świat i życie wydają mi się jako objawy tylko złego. Wszystko jest podłe. Podłymi i wstrętnymi są wszystkie nasze uczucia, żądze, cele, ideały…

– Czy te drzewa, co już tyle przeżyły i tyle czasu tu stoją – także są podłe i wstrętne? Drzewa żyją wraz z człowiekiem. Są one podobne do jedynej sztuki, do muzyki. Budowle, obrazy, rzeźby, najcudniejsze objawy artyzmu żyją swym życiem własnym, być może życiem tych, kto je z nicości utworzył. Tylko drzewa żyją życiem powszechnym, w którym i nasze życie się mieści. Kiedy po latach witać się ze znajomymi drzewami, znajduje się w nich zmiany niemal takie same jak w sobie. Wzruszenia nasze są w ich kształcie, zmianach i szumie.

– Drzewa!… Przecie to już tyle razy było… Lato, zielone drzewa i trawniki. Ach, jakie zielone! I będą zielone, gdy ja zginę w dole. Żeby chociaż były dla odmiany niebieskie, fioletowe, karmazynowe. Trzeba by chyba udawać zachwyt, czyli wpaść w snobizm, a jak mówi Horst, w „kołtunizm”, żeby coś w tym całym świecie odnaleźć. Niech zgaśnie i nie wstaje słońce! Nie, panie! – Czuję się wolną od wszelkiej blagi, udanych uczuć, skłamanych i umyślnie pozmienianych wrażeniek. Nie znoszę obłudy i podnoszenia uczuć, które nie zasługują nawet na to, żeby ich nagość słowem okryć. Wie pan – Paryż mię już zmęczył.

– Wyjechać…

– Tak, trzeba będzie…

– Pani mi powie, dokąd.

Ewa milczała dość długo. Rzekła spokojnie, otrzepując z pyłu atłasowy rękaw sukni:

– Nie.

– Dlaczego?

– Pan mi na nic niepotrzebny. I ja panu nie jestem potrzebna. To jest – wycedziła przez zaciśnięte zęby – byłabym potrzebna, przydałabym się, ale ja nie myślę…

Szczerbic boleśnie westchnął.

– Widzi pan – prawiła z głębokim przeświadczeniem – wszystko oducza mię marzyć. Chwilami zdaje mi się, że nigdy marzyć nie umiałam. Marzyć o przyszłości… Co to jest? Ja marzyłam o przeszłości… Żyję jak pierwsze lepsze indywiduum na dwu nogach, o których tak stanowczo mówi ojciec pański. Trzeba by mi teraz jakiejś religii, która by mi powiedziała, jak tu dalej wierzyć w cokolwiek, jak tu dalej żyć, kiedy się nie ma wiary w nic, a nade wszystko, nade wszystko wiary w siebie. Cokolwiek tknąć w duszy własnej czy cudzej, to poza zasłonami tylko codzienna żądza i pospolity apetyt…

– Skąd takie myśli?

– Kto ma takie myśli jak ja, ten nie powinien by już żyć. Mam nieraz wrażenie, że względem ludzi czymś głęboko, głęboko zawiniłam i że należałoby ich prosić o przebaczenie. Ale jak to zrobić, gdzie, kiedy? Opanowuje mię to szczególniej, gdy mgła, deszcz, wicher. Wtulam się wówczas w pelerynę i siedzę, jak zawsze, bez żadnego zajęcia. Myśli lecą…

– To tam, na Place de la Nation?

– Tam. Ach nie, nie tam… Już nie mieszkam w tym miejscu. Wracajmy! Ja żartowałam. Tu taka pustka, taka pustka obmierzła…

*

W mieszkaniu swym na Place de la Nation Ewa przepędziła lato. Kilkakroć w najgorętszych tygodniach wyjeżdżała na wybrzeże bretońskie i rozbijała się w swych wykwintnych toaletach. Wszędzie za nią włóczył się Szczerbic – z dala, z dala.

Rzadko z nim rozmawiała, a progu jej mieszkania nie przekroczył ani razu. W jesieni po powrocie do Paryża bawiła się coraz wystawniej. Strwoniła już była w ciągu tego czasu około dziesięciu tysięcy franków. Miała pełne kufry sukien, stosy pudeł z kapeluszami, szuflady rękawiczek, najrozmaitsze kształty parasolek, walizy bielizny i fatałaszków modnisi.

Ginęła oczywiście w tym zbiorowisku elegantek, ale nie była zupełnie zapoznaną. Miała swój światek wielbicieli, którzy tracili na próżno czas i mienie, żeby dotrzeć do jej zacisza. Nade wszystko było dwu, którzy bardzo często, a niejednokrotnie z dnia na dzień, patrolowali w narożnej cukierni Becka, oczekując na jej wyjście. Skoro się ukazała, wlekli się za nią ordynarnie ulicami, dokądkolwiek szła. Jeżeli jechała omnibusem, jechali również. Gdy siadła do fiakra, zawsze przynajmniej jeden z nich towarzyszył jej jak detektyw. Byli nad morzem, dopóki tam była, i wrócili do Paryża, gdy tu przyjechała. Nie zwróciłoby to wszystko jej specjalnej uwagi, gdyż była przyzwyczajona do lowelasów i ich manewrów, jak myśliwiec do natury i obyczajów zwierza. Tymczasem twarz jednego z tych młodych panów uderzyła ją od pierwszej chwili, gdy go spostrzegła, i niepokoiła ją już stale.

Nie mogła sobie żadną miarą przypomnieć, gdzie ona tego człowieka widziała, ale żywiła w sobie bezwzględną pewność, że już raz doń przemawiała po polsku, i to w okolicznościach straszliwych. Nie wiedziała wcale, o czym z nim mówiła, ale tkwiło w jej pamięci wrażenie ohydne i groźne. Nieraz w nocy wynikały przed nią w ciemności oczy tego człowieka, oczy drapieżne, okrutne, srogie i, co do siły spojrzenia – jedyne. Był to przystojny, prawie piękny brunet o cerze smagłej, śniadej, z leciutkim wąsikiem nad rubinowymi wargami. Ewa przemierzała myślami wszystkie swoje dni i im bardziej wczuwała się we wrażenie rozmowy z tym człowiekiem, tym trudniej było cokolwiek przypomnieć. Gubiła się i gmatwała w domysłach i usiłowaniach. Doszła do jednego powzięcia, że to było w Polsce, na prowincji i w najgorszych chwilach życia. Wspomnienie owo po prostu cuchło154. Powiedziała sobie tedy, że to musiała być jakaś brutalna zaczepka w okresie ciąży, w dobie nieprzytomności. Na tym poprzestała, starając się (oczywiście na próżno) o tym nie myśleć.

151zadawalniać (daw.) – dziś popr.: zadowalać. [przypis edytorski]
152To-morrow the sun (…) to-day (ang.) – Jutro słońce zaświecić może, choć jest pochmurno dziś. [przypis edytorski]
153Je suis seigneur et je serai seigneur (fr.) – jestem panem i będę panem. [przypis edytorski]
154cuchło – dziś popr. forma: cuchnęło. [przypis edytorski]