Kostenlos

Dzieje grzechu

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Ten splot sennych, niewyrozumowanych konieczności otaczał jej wewnętrzne życie koroną niewiędnącą. Uśmiechnięta i żywa, wesoła i czynna, nosiła w sobie siły niewiadome – pełne obrazy boleści Łukasza, całkowite epopeje tego, co się stać może później, zdarzenia dokładnie znane i plastycznie widzialne. Nieraz myślała o sobie, że najoczywiściej już o Łukaszu zapomniała. Już on dla niej jest obcym człeczyną. Nikczemnik Niepołomski, który ją uwiódł. Toteż zabiła jego dziecko („bachora”) – i basta. Teraz jest wolną, swobodną, a nadto wiedzącą kobietą. Uczyni ze sobą, co zechce i jak zechce. Jest tu na wyspie „kochanką” poety Bandosa. A tak – „kochanką”! Ktoś o tym przecie musi zawieźć plotkę do Warszawy i puścić ją między ludzi. Może ten Niepołomski posłyszy plotkę. Może się nieco zaciekawi…

I oto znowu widziała go, jak staje za drzwiami, jak zagląda przez szparę, jak ukazuje się na progu w wyłamanych drzwiach ze swoją wszechmocną twarzą! Och, wtedy, marzyła, być w łóżku Jaśniacha! Leżeć obok niego!

Parę razy, ciężko znużona czuwaniem przy swym chorym, wyjeżdżała na kilka godzin w góry kolejką górską do Vizzavony lub Corte. Wracała zawsze na noc, żeby być na zawołanie. Te wycieczki w pustyni, gdy pociąg idzie krainą baśni cudownej, nad przepaściami, w tunelach – wyrywały ją z obecnego życia. Toteż polubiła je niesłychanie. Przepaście bez gruntu, obrosłe macchią, sprawiały wrażenie miękkich dolin rozkoszy. W głębi, jak smużka śniegu, wysnuwał się niedościgły prawie dla oczu, przecudny potok Golo. Skał nie było widać. Zbocza granitów utkane były cudną zielenią, jakby dlatego, by człowiek nieszczęśliwy, idący nad otchłaniami, nie poranił oczu, nie przeraził serca, nie skaleczył znużonej duszy. Monte d'Oro i Monte Rotondo, zanurzone w śniegach, wznosiły się jak dwie wieżyce niezmiernej świątyni z tych dolin niczyich, gdzie króluje wieczysta pustka i wonna, niezmącona cisza.

W połowie czerwca zaszła potrzeba przeniesienia się z Ajaccio w góry do Vizzavony, gdyż nad morzem było już zbyt gorąco. Dwa razy Ewa jeździła do ślicznej górskiej stacji (tak przypominającej Zakopane) w celu wynalezienia odpowiedniego pokoju. Trudno było znaleźć izbę, która by odpowiadała wszelkim warunkom neurastenika.

Za drugim pobytem w Vizzavonie, po zamówieniu pokoju najbardziej nadającego się na legowisko Jaśniacha, postanowiła darować sobie jednodniowe wakacje: pojechała na drugi kraniec wyspy do portu Bastia. Przenocowała tam w hotelu i cały ranek spędziła w porcie. Tyłem odwrócona do starego miasta i jego brudów, o jakich się nawet Żydowinom chęcińskim nie śniło, siedziała na skraju zapomnianego stosu cegieł.

Morze było ciche, błękitne, zadumane, a gładkie jak tafla zwierciadlana. W dali przed sobą Ewa widziała gołym okiem obłok gęstego błękitu zatopiony w nieruchomości morza. Dziwiła ją ta chmura, bytująca na fali, ale była obojętną duszy, jak wszystko. Pociągała oczy kolorem swoim i przykuwała je do siebie. Nie można było nie marzyć, patrząc na to błękitne zjawienie w błękicie, na fantastyczną dalekość kształtu sennego. Bezmyślna nazwa „Łukasz” wracała na usta. Wyraz ten oznaczał teraz tę gęstą chmurę, tę błękitną chmurę tak daleką, daleką, daleką…

Ale oto nad zatopionym obłokiem zawisła inna śnieżnie biała chmura i ciemniejszą barwę rzuciła na tamten błękit. Wtedy na sennym obłoku dały się widzieć lekkie rysy, skazy podłużne i poprzeczne.

– Toż to góry dalekie, toż to ziemia… – wyszeptała Ewa do siebie.

Gdy zapytała przechodzącego marynarza, co to widać, odpowiedział jej ze zbyt przesadną galanterią, że to jest właśnie wyspa Elba. Właśnie ona!

– Elba – powtórzyła Ewa.

Nie widziała od tej chwili mnóstwa żaglowców w tym porcie, które zwijały swe ciężkie, sczerniałe, schłostane od wichru płótna na ogromne reje – nie widziała pasażerów, zjeżdżających z miasta, żeby wsiąść na odchodzący parowiec do Livorno – nie widziała ruchu i nie słyszała gwaru. Oczy jej wciąż były przykute do ślicznej, sennej, dalekiej Elby.

Wstał z morza lekki wiatr. Oślepiająco płonęło słońce. Wody morskie były wciąż ciche, lecz tworzyły się po nich w matowych pianiach połyskliwe miedze, przedziwne dróżki i ścieżyny, jakoby polne szlaki, wygony i uwrocia między wiosennymi rolami. Były chwile, że całe morze stawało się kryształowe, były chwile, że gięło się w seledynowe przeguby – i znowu nieruchomiało. Wówczas wszystek ogrom wodny miał jedną barwę bez cieniów i odmian. Parowiec wydobył się z wolna z portu, wyszedł na pełne morze… Pomknął w kierunku wyspy Caprai, ciągnąc za sobą smugę białego dymu i dwa szerokie skrzydła na morskiej równinie… Znikł…

Ewa siedziała na tym samym miejscu wpatrzona w wyspę tajemniczą.

W pewnej chwili oczy jej zapłonęły gniewem, ogniem nieugaszonym, długotrwałym.

Szepnęła do siebie:

– Tak!

Rzekłszy ten wyraz, wstała z miejsca i jeszcze przez chwilę mierzyła wyspę oczyma. Wracała do miasta. Przechodząc obok wielkiego posągu Napoleona, spojrzała ku niemu, wzniosła oczy z uśmiechem zachwycenia. Zdało się jej, że ten posąg teraz dopiero ujrzała na placu.

– Hasło nasze – Elba! – wyszeptała z tym samym uśmiechem na ustach!

Pośpieszyła na dworzec i tegoż dnia wróciła do Ajaccio.

W kilka dni później przewiozła pieczołowicie i nad wyraz starannie chorego Jaśniacha do Vizzavony. Umieściła go w numerze z góry obranym. Zaopatrzyła we wszystko, co by mu tylko mogło być potrzebne.

Zostawiła mu nawet ze „wspólnych” pieniędzy, którymi, trzeba dodać, wyłącznie rozporządzała, pięć tysięcy franków. Resztę, to znaczy trzydzieści tysięcy z górą, umieściła w torebce zamszowej na szyi i w skórzanym ręcznym saku. Zapakowała rzeczy z pośpiechem i następnego ranka, nie mówiąc Jaśniachowi ani słowa, umknęła do Bastia. Tam wsiadła na statek odchodzący do Livorno. Z Livorno, nie zatrzymując się wcale, pojechała koleją do Genui, a stamtąd wprost do Genewy.

*

Siedziała w małym ogrodzie hotelu w Glion, w altanie zwróconej ku jezioru. Altana była szeroka, zastawiona kilkoma stolikami. Dziwny poranek zasłał jezioro półprzejrzystą śreżogą. Nie było chmur, ale nie było i słońca. Góry stały wyraźne, w lekkich obłokach. Na jeziorze leżał jeden złocisty pas, nikłe odbicie niewidzialnego blasku…

Ewa w milczeniu patrzyła na jezioro i mimo chęci słuchała rozmowy studentów z Lozanny, którzy przy sąsiednim stoliku raczyli się tanim winem i podejrzanymi konceptami. Rozmowy te bawiły ją i jakoś pociesznie nauczały – może dlatego, że prowadzono je w języku polskim i rosyjskim, a może dlatego, że były bezdennie młode. Tworzył się w mózgu taniec myśli czarnych i białych, ponurych i urwisowskich.

Młodzi jegomoście mówili o wszystkim, mówili także o Ewie, i to w sposób wysoce podkasany. Ponieważ nie zdradziła się od początku ani jednym poruszeniem powieki, musiała teraz siedzieć i słuchać wszystkiego. Nasłuchała się też słowiańskiego chamstwa, którego sobie nie skąpili. Rozprawiali już o jej włosach, oczach, czynili domysły, co też to może być za „ryba”, jakiej narodowości, sfery towarzyskiej, pochodzenia, konduity… Szczególniej jeden z tych młodzieńców, szczupły szatyn z długim nosem, przystojny bardzo i sympatyczny, gadał na jej temat dużo i śmiało, a oka nie spuszczał ani na chwilę. Żeby ich złudzić do reszty, wydobyła z torebki tom Karola Baudelaire'a, który była wzięła na drogę z podróżnej biblioteczki Jaśniacha – i pozornie zatopiła się w czytanie. Wówczas mówili jeszcze swobodniej. Było to dla niej przez pewien moment coś nawet uroczego w tej łobuzerskiej paplaninie, którą podsłuchiwała. Na tle błękitnej tafli jeziora, w obliczu śnieżnych ołtarzy, to ich bezczeszczenie ludzkiego życia miało smak odurzającej przyprawy. Ale znudziło się wkrótce.

Podparła głowę na ręku i zadumała się, patrząc w głębie dalekiego jeziora, na smugę tamtego brzegu, na odbicia gór zatopionych szczytami w głębiach. Zapomniała niemal o ucztującej studenterii.

Nagle jedno słowo przeszyło ją na wskroś, jak cios zadany ręką nożowca. Wymieniono nazwisko Niepołomskiego. Nie poruszywszy się, nie odwracając głowy, blada i przerażona, w śmiertelnej ciszy słuchała.

Jeden mówił:

– Możecie sobie zawiązać węzełek na czym wam się żywnie podoba, żeby pamiętać o tej najprostszej prawdzie. Jeżeli męty i szumowiny społeczne mają prawo zrzeszać się dla wykonywania swych strajków, to mają również prawo zrzeszać się posiadacze. Parobek strajkuje we żniwa, a właściciel wyrzuci parobka – w adwent – z mieszkania pospołu z progeniturą148. Wówczas ustanie.

– Jeden?

– Nie jeden – tylko wszyscy. Nie obawiaj się pan dobrodziej: szlachcic polski ma głowę na karku. Szlachta polska tak się zrzeszy paradnie do wyrzucenia parobków strajkujących we żniwa, jak tego nigdy nie potrafią wszystkie razem parobki. Bo, proszę osoby, wśród parobków wiele jest bydlaka i lizusa, a wśród szlachty filantropa i miłośnika parobków – bardzo wątpię…

– Chłopy polskie – to tchórze nad tchórzami! – rzecze inny w głupkowatym zapale.

– Polaczek w ogóle – to… Ech, co tam!

– Naprzeciw! – wtrącił jakiś głos północny – po mojemu Polaki… naprzeciw!

– Co pan tam! Łupić kasy, drzeć złotówki z monopolów – byle po ciemku i w zaułkach… Powiedz mi pan, kto teraz wytrzebi to bandyckie morowe powietrze?

– A przyjdzie przyszły porządek – tak on i wytrzebi

– Dam ja panu porządek!…

– Polaczek, jeżeli już do czego, to do ożenku z posażkiem – o tu dopiero! Niepołomek!

– Sypią teraz parowym stateczkiem w jednej kajucie na Nową Zelandię. Co? Jak pan sądzisz?

 

– Milady zzuje lakierowane pantofelki, omdlałymi palcami rozepnie gazowy staniczek! Wyobraź pan sobie, jakie ona musi mieć koszule, z jakiego jedwabiu haleczki, kiecuszki, jakie to tam pończochy!

– Szymek, napij się, bo zemdlejesz!

– Za taki milion mogła nakupić w Paryżu fatałaszków.

– No, milion…

– A mówię, że milion…

– Zawsze miałem awersję do tego Niepołoma. Więzień Chillonu! Arogant, deklamator, markiz!

– Każdy argument w dyskusji – to… Zaratustra.

– Dajcie mu pokój! Co się wściekacie, że sprzątnął Milady! Smarujcie go sobie na czarno, a on tymczasem wali w świat i drwi z was wszystkich.

– No, karierowicz, jakich tysiąc! I cóż nowego!

– Niezupełnie. Któryż by z was potrafił przejść taką aferę jak on tę w Rzymie i nie zginąć, nie złamać się na drzazgi, lecz znowu śmiało wejść między ludzi. Wejść po to, żeby się podnieść. I podnieść się rzeczywiście. Teraz zostanie, czym zechce. A to chłop z głową i może zajść daleko.

– No, już wy tam z tymi wielkościami gałganów!

– Są gałgaństwa wynikające ze zgnilizny i są upadki wypływające z nieszczęść. Ten Niepołomski nie jest przecie łotrem.

– A niech jego! Szkoda Milady… Taka dziewczyna – i takie pieniądze. Jak on ją podszedł?

Ewa usłyszała teraz po wtóre nazwisko i szczegóły. Skombinowała wszystko. Rozmowa młodych panów skoczyła na temat zupełnie inny. Kłócili się o coś pospolitego. Nadaremnie słuchała, tamując z całej siły bicie serca. Posłyszane wiadomości uderzyły ją w głowę jak kłonice pijanych chłopów. Teraz szybko ważyła i kombinowała to wszystko. Decydowała się już w chwili samej kombinacji. Jedno było pewne… Brzask jakiś w oczach… Kilkakroć zakasłała się nerwowo i nie mogła powstrzymać tego kaszlu. Czuła, że może za chwilę rzucić się na ziemię, że za chwilę może nie wiedzieć o tym i rwać włosy, skowyczeć z rozpaczy… Chciała tedy wstać i iść… Iść! Lecz nie mogła udźwignąć z krzesła swego ciała. Wszystko jeszcze krążyło w oczach i w głowie: białe lody gór, jezioro, drzewa, miasteczko Chillon, ci ludzie spokojnie rozmawiający. Nieopisane uczucie duszności…

Pojęła to jedno, że tylko od tych ludzi może dowiedzieć się wszystkiego. Ale cóż zrobić? Jak się dowiedzieć? Wspomniała, jak po przebudzeniu wspomina się sen, że jeden z tych drabów ścigał ją i napastował oczyma. Trzeba tedy z tego wydobyć wiadomość. Ale w tej chwili… rozmawiać… uśmiechnąć się… Wstała z ławki i zapłaciła kelnerowi za śniadanie. Gdy jej wydawał resztę, poszukała oczyma długonosego szatyna i wycisnęła na swe usta uśmiech, jakby krew wyciskała z rany.

Potem wyszła wolno z ogródka i skierowała się ku jezioru. Szła po równej, białej szosie, łagodnymi sunącej skrętami. Nie oglądała się. Czuła na głowie ciężar, jakby miała na włosach olbrzymią czarną przyłbicę. Toteż głowa chwiała się w tył i naprzód. Spod przyłbicy włosy zdawały się rosnąć w górę, w olbrzymie zwoje. Niosła w piersiach strach i zimno. Nic już nie wiedziała, co teraz będzie. Jakieś w oczach krwawe obrazy. Widoki sceny zrodzone z wyrazów przed chwilą słyszanych. Te widoki gonią, tłoczą, spychają z Tarpejskiej Skały…

Na jednym ze skrętów drogi obejrzała się. Student ów biegł na przełaj ogromnymi krokami. Spojrzała na niego zalotnie… znowu zalotniej… i jeszcze raz, jak ulicznica. Wówczas właśnie przechodził obok. Miał minę nieskończenie głupiego zwycięzcy. Szedł to przed Ewą, to za nią, to blisko, to z daleka. W zachwyceniu rozpaczliwym nie widziała go znowu. Dopiero znalazłszy się na samym brzegu jeziora, w przystani łódek, spostrzegła stojącego w pobliżu. Usiadła na kamiennej ławce i podniosła oczy. Zbliżał się po cichutku drapieżnymi kroczkami, melancholijnie kiwając laseczką. Uczuła do niego odrazę straszliwą aż do żądzy wydarcia mu ślepiów, a zarazem potrzebę wywiedzenia się wszystkiego. Rzekła po polsku:

– A pan umie może i wiosłować?

– Umiem… – wybełkotał kiwając idiotycznie oszołomioną głową.

– No, to wsiądźmy w tę łódź, ale bez przewoźnika.

Młody człowiek skoczył w łódkę z takim impetem, że o mały włos nie wpadł w wodę i o mały włos nie wyrzucił przewoźnika. Po chwili – skontraktowany przezeń właściciel łodzi wysiadł na brzeg, a Ewa zajęła jego miejsce. Odbili od brzegu. Student wiosłował z wzorowym zapałem i odbijał od lądu szybko nad wyraz, szybciej, niż mógłby to uczynić najbardziej zawołany wilk morski. Ewa milczała. Nareszcie zdołał przemówić:

– Jakie to szczęście słyszeć mowę ojczystą w ustach…

– Dobrze, dobrze… z mową ojczystą… Niech pan wiosłuje.

Nowe rzuty wioseł, tak zapalczywe, że łódź pomknęła jak rumak wyścigowy. Gdy byli już dość daleko od brzegu, rzekła:

– Pan studiuje w Genewie?

– W Lozannie, pani…

– Czy dawno?

– Już czwarty rok.

– Ach, tak…

– A pani? Jeżeli wolno zapytać…

– Ja nie studiuję ani w Genewie, ani w Lozannie…

– Jakże się cieszę! Typ naszej studentki…

– Właśnie mam zamiar zapisać się na uniwersytet… Nie wiem tylko, gdzie…

– O, w Lozannie! Naturalnie, że tylko… Ja pani dam szczegółowe wskazówki.

– Dziękuję panu. A czy kolonia polska w Genewie dosyć jest teraz duża?

– Kolonia kobieca, jak zwykle, ogromna.

– A mężczyzn, jak zwykle, mało?

– Ledwie paru.

– Zapewne wszyscy panowie, których widziałam tam, na górce – to kompania genewska?

– Tak jest. Zgadła pani. Niedawno było ich więcej, ale kolonia zmniejszyła się.

– Ktoś, jak słyszałam, wyjechał.

– Słyszała pani całą naszą rozmowę! To skandal… Muszę panią jak najsolidniej przeprosić we własnym i kolegów…

– O, panie! Ci, co wyjechali, to jak słyszałam, młode małżeństwo?

– Tak jest, świeżo upieczone i polukrowane stadło.

– Przepraszam, jak nazwisko nowożeńca, bo niedobrze słyszałam, choć panowie dosyć głośno krzyczeli.

Młody człowiek zastanowił się, nim dał odpowiedź. Przypatrywał się Ewie spod oka, jakby badał, czy nie ma przed sobą osoby niepotrzebnie ciekawej. Ewa nie wyglądała widocznie na figurę sprawującą urząd, gdyż powiedział:

– Nowożeniec – to niejaki pan Łukasz Niepołomski, antropolog, dość nawet obiecujący.

– A oblubienica?

– Oblubienica? (Jakież to śliczne słowo!) Oblubienica to tak zwana Milady, spadkobierczyni pewnego wściekłego bogacza z Kaukazu, panna Rylska.

– Panna Rylska… Rosjanka?

– Nie można powiedzieć żeby Rosjanka, ale trudno twierdzić, żeby tak znowu koniecznie Polka. Matkę miała Rosjankę, ale ojciec „korzenny” Polak, wychował ją na Polkę. Był to sławny przedsiębiorca, dyrektor najrozmaitszych fabryk, wynalazca, twórca trustów, nawet tutaj w Europie, właściciel domów handlowych i bankierskich w Petersburgu, Moskwie, Warszawie, Wiedniu. Musiała pani słyszeć.

– Może i słyszałam.

– Tknięty czymś tam, przeniósł się do lepszego trustu, zostawiając jedynaczce studnię pieniędzy. Usamowolniona sierota, bo matka umarła dawno, przyjechała tutaj na studia. W głowie tej najrozmaitsze pomysły uszczęśliwienia świata – bardzo oryginalne nawet… Pełno też dzikich marzeń, samodzielnych, do niczego niepodobnych planów.

– I ów pan Niepołomski zdołał wydrzeć panom taki kąsek?

– A widzi pani! I w dodatku – nie wiem, jak on to zrobił. Bo czas był krótki. Ledwie przyjechał.

– A czy ładna?

– Niebrzydka, wcale sobie nawet… Choć mówić o tym w tym miejscu, wobec…

– Jakże się to stało? Niech mi pan opowie, bo pasjami lubię takie historie. To wygląda jak w romansie.

– A czy tylko pani nie przybywa do nas również z jakimi krociami?

– Bardzo być może! Kto to wie? Ale nie o to przecież chodzi, skąd ja jestem i jaka, tylko o to, jakim sposobem odbywają się w Genewie mariaże. Kto jest ów świeżo upieczony mąż? Mówi pan, że niedawno przyjechał? Jakże mu było?

– Łukasz Niepołomski.

– Łukasz Niepołomski…

– Przybył do nas z kraju… Ale co my, proszę pani, będziemy sobie psuć humory cudzymi mężami albo, na przykład, cudzymi żonami? Czy nie lepiej…

– A nie, nie lepiej. Ja jestem systematyczna. Jeżeli pan wszystko systematycznie i grzecznie opowie, to…

– To co, pani?

– To później poprawimy nasze humory. Lubię ploteczki.

– No, dobrze, będę plotkował, ale pani mi á conto, w kształcie zadatku powie…

– Nic nie powiem, dopóki mi pan nie wyłuszczy prawdy o tamtym…

– No, więc cóż? Przybył – to znaczy, przyjechał koleją. Zamieszkał. Chodził do biblioteki publicznej. Czytał zawzięcie. Milczał, był z daleka. Znowu czytał. Co to jeszcze? A tak… Parę razy widziałem go w towarzystwie naszym, polskim. Jakieś ciemne wersje zaczęły obijać się o kolonie á propos tego pana. Wszyscy, a szczególniej wszystkie zainteresowały się nim nadzwyczaj. Wreszcie, ponieważ był zapisany do towarzystwa, na jednym z zebrań zadano mu pytanie, czy to prawda, że siedział w więzieniu za kradzież? Nie byłem wówczas obecny, znam to ze słyszenia…

– A to ciekawe! Cóż ten pan odpowiedział?

– On wówczas odpowiedział… Cóż to on wówczas odpowiedział? Przepraszam bardzo… pani zna tego pana?

– Nie. Ale proszę… mówić!…

– Odpowiedział, że rzeczywiście siedział w jakimś mamertyńskim kryminale. Wyznał nawet, za co. Oto za kradzież jakichś dokumentów w Rzymie. Czy jeszcze plotkować?

– Jeszcze!

– No, wobec tego, chciało go, wie pani, zjednoczone panieństwo cokolwieczek wylać z towarzystwa. Głosowano. Wówczas to jako młode lwię wystąpiła w obronie byłego kryminalisty owa Milady. Spiorunowała towarzystwo „pryncypialnymi” tyradami…

– Pan to już słyszał na własne uszy, prawiła?

– Nie, ja to znam ze słyszenia. Ale wobec tego, że kwestia jest prawie wyczerpana, może byśmy przeszli do porządku dziennego…

– Zaraz. I ślub wkrótce nastąpił?

– A jakoś wkrótce. Bo to zwykle tak bywa: miłość, a zaraz potem… tak jakoś wkrótce – ślub.

– Czy są w Genewie?

– O, nie! Natychmiast wyjechali! Wyjechali na Nową Zelandię. Będzie temu ze dwa miesiące… z górą jakoś. Będą tam pono prowadzić studia antropologiczne w dzikich archipelagach, gdzie to – Borneo, Celebes, Jawa, Sumatra – pani wie? – u dołu mapy.

– Pan był na ślubie?

– Byłem.

– W kościele katolickim?

– W katolickim… Widzę, że to wszystko panią nad miarę interesuje…

– Nie. Już dosyć. No – więc co? Co mi pan chciał powiedzieć? Niech pan teraz mówi!

– Ja istotnie chciałem powiedzieć… Chciałem to pani już dawno powiedzieć, że ja… to jest, że gdybym mógł pani powiedzieć… Ale gdzież to! Takich oczu, jak pani, jeszcze żadna kobieta na ziemi, jak świat światem, nie miała i nie będzie miała! Przysięgam! Pani ma tak cudne włosy, tak cudne włosy, że to jest po prostu… skandal! Ale pani ma, oprócz tego, usteczka. Jednym słowem… Co ja zresztą mogę o tym powiedzieć? Pani wie, pani to sama wie doskonale, lepiej ode mnie. Ale cóż z tego?

– Tak, z tego nic. Pan mieszka stale w Genewie?

– W Lozannie, pani, Rue Fribourg 32… Stanisław Liwicki… Rue Fribourg 32. Tu zaś na wzgórku hotel Cigne, ale dépendance… – dodał melancholijnie, zatapiając oczy w oczach słuchaczki.

– Niech się pan tak bardzo nie wzrusza, bo to panu może zaszkodzić. Ja pana zapytywałam o adres dlatego, żeby się dowiedzieć, gdzie pan zamierza wysiąść. Bo co do mnie, to wracam już do Montreux.

– A czy mnie nie byłoby danym to szczęście, żeby wrócić tam z panią?

– Wolałabym, żeby pan wysiadł tutaj.

– Tutaj, to jest niby… żebym wysiadł w jezioro?

– Jak pan uważa.

– Ja uważam, że tutaj naokoło jest jezioro.

– Ach, to nie do zniesienia!

– Więc pani znajduje, że w ubraniu?

– Nie jestem spragniona widoków helleńskich.

– Rozumiem. A gdybym też, dajmy na to, utonął?

– Nie przypuszczam, żeby aż do tego doszło. Zresztą gotowa jestem złożyć wieniec za 25 franków na pańskiej świeżej mogile i iść za karawanem w czarnej sukni. Mam wcale ładną czarną suknię.

– Ale z żalem w sercu, czy chociaż z odrobiną żalu?

– Z odrobiną żalu na obliczu. Kolegom pańskim to wystarczy. A i panu chyba? Przecie pan, oczywiście, nie wierzy w nieśmiertelność?

– Nie wierzę, pani. Ale jakaż materialna może mię czekać nagroda? Jaka? Bo gdyby mię czekała materialna nagroda, na przykład, w tej chwili… A w takim razie… Gotów jestem po jej uzyskaniu natychmiast skoczyć w wodę i notorycznie, eksperymentalnie utonąć w oczach pani.

Ewa śmiała się głośno, głośno, patrząc w niebo. Łódź niesterowana i niepopchnięta od dawna wiosłem, kołysała się na drobnych falach, idących w stronę brzegu. Ocknąwszy się ze swoich śmiechów, Ewa rzecze:

– Pan skłamał, panie Lwicki!

– Liwicki – do usług.

– Panie do usług, pan skłamał, twierdząc, że Łukasz Niepołomski ożenił się z panną Rylską.

– Nie mam zwyczaju kłamać w razach, kiedy nie zachodzi po temu nieodwołalna potrzeba – dumnie „odparł” Liwicki.

 

– Widocznie zachodziła potrzeba. Tego pan nie wie, że Niepołomski jest żonaty!

– Da liegt der Hund begraben149! Pani! ów przeklęty Niepołomski dostał rozwód już wówczas, kiedy tu na moje dzisiejsze utrapienie przyjechał, a może nawet później. Dostał rozwód dzięki pieniężnemu poparciu, którego nie szczędziła Milady. Słowem, że dostał rozwód, bo za pieniądze można, proszę pani, dostać dwa rozwody, a nawet trzy. Przysięgam, że byłem na jego ślubie! – krzyczał machając prawą ręką.

– Czy może mi pan dać jakiś dowód, że ślub ten odbył się? Jakiś dowód… niezbity? Pańskie słowo… tak… Ale dowód, dowód! Ja muszę pokazać to osobie…

– Mogę pani dać dowód… Mogę przynieść kopię aktu ślubnego. Przyniosę to pani do mieszkania, tylko kwestia – kiedy? Wie pani – przyniosę jeszcze dziś – dobrze?

– Dobrze, przynieś pan! Koniecznie!

– Ale gdzież go mam przynieść?

– Hotel Grammont. Nazywam się Ewa Pobratyńska.

– Więc nie – Niepołomska?

– Nie, nie Niepołomska! – chichotała. – Ba! jakże pan to może wydostać dziś? Jakim sposobem?

– Pojadę do Genewy… Za godzinę odchodzi pociąg. Wrócę wieczorem.

– Ale teraz, panie! Teraz!

– Co teraz?

– Czy pan jest rzeczywiście człowiekiem dobrego wychowania?

– Pochlebiam sobie!

– A więc… Cóż mam robić? Chciałabym być natychmiast sama, i to tutaj, w tej łodzi!

– W tej łodzi! Znowu – w tej łodzi!

– Czy nie zechciałby pan opuścić mię? Do brzegu nie jest tak znowu bardzo daleko. Niech pan to zrobi! Albo – ja sama skoczę! Nie mogę!

Student spostrzegł jej ruch. Twarz jego wyciągnęła się i sposępniała. Siedział obojętnie, z wytrzeszczonymi oczami.

– Czymś panią do żywego dotknąłem… Ale czym – przez Bóg żywy! Przepraszam… Gdybym mógł był wiedzieć!

– Nic, nic! Muszę być sama, panie! – krzyknęła.

Bielmo rozpaczy zasłaniało jej źrenice. Dłonie splatały się i załamywały konwulsyjnie. Zęby były wyszczerzone, twarz strasznie blada. Student siedział osowiały, ze zwieszoną głową. Myślał głęboko. Wyszeptał:

– Gdybym mógł być przez jedną sekundę tak przez panią kochany! Przez jedną sekundę!

– Precz, precz! – jęknęła.

– A to opera!…

Stanął z wolna w łodzi, rozkraczywszy nogi na burtach. Spojrzał na odległy brzeg i mruknął z fanfaronadą:

– Skoro jesteśmy niemili damie, należy usunąć się. Rozumiem. Ale jeśli te gałgany patrzą z brzegu na moje dzieje i zobaczą finał, toż to bydło pochoruje się ze śmiechu.

Zebrał się w sobie i od jednego susa skoczył w wodę. Przez chwilę zanurzył się głęboko – wychynął – i, przebierając raz jedną, drugi raz drugą ręką, począł systematycznie i szybko płynąć w kierunku brzegu, ku białym domom Montreux.

Ewa odetchnęła. Rzuciła się na spód łodzi, twarzą na dół. Poczęła rwać na sobie suknie, targać włosy i łkać głośno, głośno, co w piersiach tchu. Łódź, niesterowana, kołysała się na wodzie to tu, to tam. Wiosła, przytwierdzone do burtów, drgały bezsilnie…

*

Nazajutrz Ewa ocknęła się ze snu bardzo późno. Wbrew wczorajszemu oczekiwaniu spała długo i twardo. Kładąc się do łóżka, sądziła, że zstąpi na nią bezsenność Jaśniachowa. Pamiętała jeszcze, że złożyła głowę na poduszce, drżąc na całym ciele i płacząc bez przerwy. Tymczasem usnęła zaraz i bez przebudzenia leżała na tym samym boku niemal do południa. Była spokojna, obojętna, zimna. Cieszyła się świadomością, że wczoraj przetrwała już wszystko i że wszystko tam na jeziorze wypadło już z jej serca, jak potworna, jak ciężka ropa z rany.

Och, wczoraj. Na jeziorze!

Siedziała teraz przed lustrem i przyglądała się sobie.

Z lekka, niepostrzeżenie dotykała myślami tej sprawy, że już jej nic nie łączy, nic nie łączy z Łukaszem Niepołomskim. Nic a nic! Wspomnienie pewnej pieszczoty, której sama nauczyła była Łukasza i którą sama wynalazła, szybko jak cios noża wbiło się w serce. Nic już nie łączy… Tylko tego wspomnienia nic i nikt nie wydrze! Łukaszek teraz (w taki sam sposób) całuje, pieści i posiada inną. Ta inna – to dla niego taka sama kobieta. Może brzydsza, a może nawet piękniejsza… A każdy mężczyzna – toć taki sam Łukasz, tylko może piękniejszy (na przykład – Szczerbic, na przykład – student Liwicki). Było, przeszło, przeminęło. A teraz nie ma śladu. Gdyby zaś było się chowało, gdyby żyło?

Czyż nie lepiej, że jest gdzieś na polu nawozem albo że je psy rozwlekły po rowach z kałem? Nie ma rzeczy złych na tym świecie…

Żeby to było wiedzieć dawniej – dumała z głową opartą na ręce – to po cóż było rzucać Jaśniaszka. Już pewno zmarło mu się, biednemu, i leży sobie zapewne teraz gdzieś tam, na cmentarzyku, otoczonym szarymi ściany w górach Korsyki. Wszystko jest przypadkowe – ziewnęła – jakoweś przelotne i cudze. Wszystko jest bezład i zaduch cmentarny. O niczym nic nie wiemy i wszystko ktoś robi za nas.

Znowu dreszcz przeszył serce, dreszcz niezwalczony. Wspomnienie owej pieszczoty i pewnik, że już przenigdy! Nagle dusza straciła nad sobą władzę, stała się racą, która z ciała wybuchła, wydarła się z jego więzów. Wężem strzelistym poszybowała w wyżynę, rozprysła się w pył i nicość…

Na szczęście ktoś zastukał we drzwi. Schroniła się za kotarę niszy, która jej służyła za sypialnię, i stamtąd zawołała niemal radośnie:

– Entrez150!

Uchyliły się drzwi i z ostrożnością wszedł ów studencina wczorajszy. Rozejrzał się uważnie po numerze i, aczkolwiek nikogo w nim nie zobaczył, na wszystkie cztery strony pokazywał meblom, szafom, fotelom i firankom jakiś papier.

Ewa widziała tego człowieka w przedziale między połowami kotary. Domyśliła się, że on tak demonstruje kopię aktu ślubnego. Wyciągnęła zza kotary rękę i kazała podać sobie papier. Liwicki zbliżył się na paluszkach i wręczył jej dokument ozdobiony pieczęciami. Chciał, kłaniając się i krygując, unieść cokolwiek kotary, ale skarcony surowo, cofnął się i pokornie zasiadł w foteliku przy drzwiach w grzecznej pozie petenta. Ewa przytuliła się na sofie i czytała uważnie ową kopię aktu. Nie było żadnej wątpliwości: odwróciła się ostatnia karta.

Zmięła ów arkusz i rzuciła go do pudełka z drobiazgami. Rozparła się później w krześle i zarzuciwszy ręce pod głowę patrzyła przed siebie. Ujrzała teraz, jakby po raz pierwszy, tę niszę i pokój sąsiedni. Spostrzegła, że tu i tam posadzka wysłana jest grubym suknem miłego koloru. U okien firanki z pąsowego aksamitu, które można przesuwać na grubym metalowym walcu. Szerokie łóżko żelazne ze srebrzonymi gałkami, marmurowa umywalnia, sztych z reprodukcją obrazu Corregia w szerokich ramach.

Jak czysto! Przez jasne szyby widać jezioro, spoczywające w leciuchnej, złotawej mgle. Nieruchome. Smugi w nim i pola jakoweś o barwie lodu. W jednym miejscu lśni słońce jak rozpryśnięta gwiazda. Dalekie łańcuchy gór za Lemanem, płaskowzgórze zasypane śniegiem. Smuga lasu pnie się w góry skaliste, jak strzęp odzieży tytana. A tam góry stają się małowiele wyraźniejsze od obłoków. Białe, śnieżyście białe smugi chmur otaczają pasmem ów kraj. W pewnej chwili te smugi poruszyły się, popłynęły…

Ewa została wobec odsłoniętych gór bez jakiegokolwiek uczucia, w pustce zupełnej. Uczucie głuchego żalu do nieruchomego jeziora utonęło w dziwnym huku pod czaszką.

– Uwolnił mię od siebie… – wyszeptała cicho, żeby przypadkiem nie usłyszał tamten, siedzący przy drzwiach.

– Uwolnił mię – powtórzyła raz jeszcze.

Wstała ze swego miejsca i bezwiednie podeszła do lustra, wprawionego we drzwi szafy. Spojrzała w siebie z nienawiścią; zmierzyła się oczami od stóp do głów i szepnęła idiotycznie:

– Jestem zupełnie wolna.

W lustrze tym zobaczyła, że portiera się rozsuwa i że Liwicki stanął w jej sypialni. Widziała jego surową, pobladłą twarz i zmrużone oczy. Oczy te były zmrużone od rzeczywistego męstwa. Był szczególnie silny, naiwnie dziki, rozkazujący, gotowy do skoku w przebiegłym zaczajeniu się u portiery. Milczała patrząc, jak tam stał na tle czerwonej zasłony. Widząc jego nienasycone spojrzenie i ręce-szpony, wsunięte w kieszenie, uczuła od jednego zamachu doli, że musi – albo oddać się natychmiast temu człowiekowi, albo natychmiast umrzeć. Trzeciego wyjścia nie było.

– Jestem przecież wolna… – szepnęła z czarownym, bezbrzeżnie niewinnym uśmieszkiem, rozciągając kokardy, na które zapinał się przód jej szlafroka.

Na poły obnażona, z uśmiechem zwróciła się do niego i wyciągnęła ramiona. Porwał ją z pomrukiem i zamknął w swych barach. Nie wiedziała, kiedy i jak uniósł ją niby piórko i rzucił na posłanie łoża.

*

Szła już długo, bardzo długo, a jednak nie czuła najlżejszego znużenia. Przeciwnie, była coraz bardziej podniecona. Coraz pełniej oddychała. Gotowa była iść tak bez końca, pomimo upału i kurzu. Ta lewa aleja dla pieszych Avenue du Bois-de-Boulogne wciągnęła ją w siebie i wabiła dalej, wciąż dalej.

148progenitura – potomstwo. [przypis edytorski]
149Da liegt der Hund begraben (niem.) – tu leży pies pogrzebany. [przypis edytorski]
150entrez (fr.) – tu: proszę wejść. [przypis edytorski]