Kostenlos

Don Kichot z La Manchy

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Księga ósma

Rozdział I

W którym opisano koniec panowania Sancho Pansy.

Nie masz nic stałego na świecie – woła Cyd Hamed, filozof mahometański. Pory roku niszczą się wzajemnie; noc następuje po dniu i ciemność po świetle. Wszystko jest wieczną zmianą i nieustającym zniszczeniem. Tylko życie człowieka wydziera się z tego chaosu i jeżeli nie teraz, to w przyszłości nie odmienia się nigdy. Ta uwaga moralna naszego autora, zdająca się nam określać granice wieczności, ma za cel jedynie uwiadomić nas, że nastąpi koniec panowania Sanchy, rozpoczętego pod tak szczęśliwą wróżbą. Wszystko jak sen zniknęło, rozwiało się jak mgły poranne.

Nasz gubernator, przeciw powszechnemu obyczajowi, bardziej utrudzony sprawami państwa i wydawaniem rozkazów, niż przesycony wyborową kuchnią, siódmej nocy rządów swoich położył się do łóżka i chcąc wzmocnić stargane siły, zamykał już oczy, gdy nagle usłyszał hałas straszliwy, krzyk i bicie we dzwony, jakby się wyspa zapadać miała. Usiadł na łóżku i nadstawił ucha, chcąc w różnorodnym gwarze schwytać przyczynę popłochu. Nowy odgłos trąb i bębnów, łącząc się z krzykami i dzwonów biciem, powiększył jego bojaźń i zdziwienie. Porwał się prędko i w koszuli tylko przybiegłszy do drzwi pokoju, ujrzał kilkadziesiąt osób z zapalonymi pochodniami i mieczami w ręku, krzyczących przeraźliwie: „do broni! do broni! Panie gubernatorze, nieprzyjaciele są na wyspie! Jesteśmy zgubieni, jeżeli twoje męstwo i roztropność nie ocalą nas”.

Tak krzycząc, otoczyli gubernatora i jeden z nich wyrzekł:

– Uzbrój się prędko wasza wysokość lub poginiemy wszyscy.

– A to na co – odpowie Sancho – alboż ja się znam na takich rzeczach? To należy do pana Don Kichota z Manchy, który jednym machnięciem ręki, wypędziłby wszystkich nieprzyjaciół, ale ja nic temu nie poradzę.

– Ach, panie gubernatorze – zawołali wszyscy – chcecież więc nas opuścić w tak ciężkiej potrzebie? Przynosimy wam zaczepną i odporną broń, uzbrój się i jako wódz stań na naszym czele.

– A więc uzbrójcie mnie! – rzecze Sancho.

Natychmiast włożono mu na koszulę dwie tarcze, jedną z przodu, drugą z tyłu, i związano je tak mocno sznurami, że biedny nasz Sancho nie mógł się ruszyć, ani zgiąć kolan nawet. Podano mu włócznię do ręki, na której opierać się musiał, aby idąc nie przewrócić się. Uzbroiwszy go w ten sposób, prosili, aby stanął na czele orszaku i wiódł ich na nieprzyjaciela, dodając, że z takim wodzem pewni są zwycięstwa.

– A jakżeż chcecie, u diabła, żebym szedł – zawołał Sancho – kiedy nie mogę zgiąć łydek między tymi dwoma stołami, w któreście mnie przystroili, wszystko, co uczynić mogę, każę się zanieść w jaki kącik, którego bronić będę włócznią i ciałem moim.

– Zacznij tylko maszerować, panie gubernatorze – rzecze jeden z tłumu – to strach raczej, nie uzbrojenie przeszkadza wam poruszać się, śpieszmy, bo niebezpieczeństwo wzmaga się coraz bardziej.

Zniewolony wyrzutami, biedny Sancho zaczął postępować, lecz zaledwie kilka kroków uczynił, upadł jak długi na ziemię i wyglądał jak żółw w skorupie albo jak łódka wyciągnięta na piasek. Widząc go w tym stanie, nielitościwi żartownisie zagasili wszystkie światła i udawali, że walczą z nieprzyjacielem, a szczękając orężem i uderzając mieczami po tarczach, deptali nieszczęśliwego gubernatora, który w śmiertelnej niespokojności prosił Boga, ażeby go raczył wybawić od śmierci i od gubernatorstwa zarazem. Jedni skakali po nim, drudzy przewracali się na niego, a jakiś złośliwiec, stanąwszy mu na brzuchu, wydawał stamtąd rozkazy, krzycząc przeraźliwie: zamykajcie drzwi, zepchnąć drabiny, prędzej! podawajcie wrzącego oleju; słowem, wydawał komendę, wymieniając wszystkie narzędzia wojenne, do obrony oblężonym służące.

Nieszczęśliwy gubernator, leżąc na ziemi, zdeptany, wpół martwy ze strachu, szeptał do siebie:

– Oby Pan Bóg sprawił, żeby już raz zdobyto wyspę! wolałbym raczej umrzeć, niż pozostawać w tej strasznej niespokojności. – Na koniec niebo ulitowało się nad jego cierpieniem i niespodziewanie wzniosły się okrzyki: „zwycięstwo! zwycięstwo! odwagi panie gubernatorze! nieprzyjaciel ucieka!”

– Cóż tu porabia wasza wysokość na ziemi? – zawołał jeden z żołnierzy – powstań, panie, dzielić z nami chwałę i łupy zwycięstwa.

– Podnieścież więc mnie – zawołał żałośnie Sancho – i gdy go postawiono na nogi – nie zabiłem żadnego człowieka – rzecze – rozdzielcie więc łupy między siebie, ja niczego nie żądam, lecz jeśli jest pomiędzy wami jaka dusza litościwa, niechajże mi poda kubek wina i obetrze pot ze mnie, bo cały mokry jestem.

Uczyniono zadość jego żądaniu i rozbroiwszy, posadzono go na łóżku, na które upadł zemdlony ze strachu i utrudzenia. Żartownisie, zdziwieni tym wypadkiem, zaczęli wyrzucać już sobie, że za daleko posunęli figiel, lecz uspokoili się wkrótce, widząc, że Sancho przychodzi do siebie.

Naprzód nasz giermek zapytał, która godzina, a gdy mu odpowiedziano, że dzień już świtać zaczął, milcząc, zaczął się skwapliwie ubierać, co mu z trudnością przychodziło, tak dalece był utrudzony. Ubrał się, nie przemówiwszy ani słowa, poszedł do stajni otoczony całym orszakiem z zadziwieniem nań patrzącym, zbliżył się do osła, uściskał go i rzekł ze łzami w oczach:

– Pójdź, mój drogi synu, wierny towarzyszu i pocieszycielu w moim nieszczęściu. Pókiśmy razem byli, myślałem tylko o twoim pożywieniu i byłem pełen radości i spokoju. Toteż od czasu rozłączenia naszego, gdy wstąpiłem na drabinę ambicji i dumy, nie miałem chwili pociechy i spoczynku.

Osiodławszy osła i wsiadłszy nań, Sancho obrócił się do intendenta, marszałka dworu, doktora Recio i wszystkich domowników, mówiąc:

– Żegnam was, panowie, każcie otworzyć mi bramę i pozwólcie wrócić do dawnej swobody. Nie jestem stworzony na gubernatora, nie umiem bronić wyspy przeciw napastnikom. Moim rzemiosłem jest uprawa ziemi, a nie obrona królestw i praw dyktowanie. Świętemu Piotrowi dobrze w Rzymie, a mnie w chacie mojej w dymie. To ma znaczyć: niech każdy siedzi, gdzie mu należy i nigdzie dalej nie bieży; niech strzeże swego powołania i chroni się górę sięgania. Mnie bardziej przystał sierp do ręki, niż królewskie berło, wolę też co dzień najeść się barszczu ze szperką, niż dać się zamorzyć doktorowi, który nim znajdzie dla mnie potrawę, brzuch mi pozielenieje z głodu. Żegnam was, panowie, raz jeszcze, powiedzcie ode mnie księciu, że nagi przyszedłem na świat i nago zeń wychodzę, to ma znaczyć, że objąłem rządy bez grosza i tłumoczka i bez grosza i tłumoczka z nich wychodzę, zupełnie przeciwnie, niż wszyscy gubernatorowie. Dzień dobry i dobranoc wam, panowie! Puśćcie mnie; muszę kazać się obandażować, bo dzięki nieprzyjaciołom, którzy potratowali mnie i więcej niż sto razy przespacerowali się po mnie, mam prawie wszystkie żebra popękane.

– Nie rób nam tej krzywdy, mości gubernatorze – rzecze Pedro Recio – zapiszę ci receptę taką, że natychmiast boleści twoje ukoi i odtąd pozwolę jeść wszystkie potrawy bez żadnego wyjątku.

– Musztarda po obiedzie, mości doktorze – rzecze Sancho – starego wróbla na plewę nie złapiesz, dwa razy mnie nie okpisz i prędzej czarnoksiężnikiem niż gubernatorem drugi raz zostanę. Oho! nie znacie Pansów, moi panowie; kiedy który z nich raz powie „nie” to już nie, i sam diabeł go nie przekona. Dalej, nie ma gadania. Zostawmy w tej stajni te mrówcze skrzydła, co mnie na to w powietrze wyniosły, żeby jaskółki ze mnie śniadanko sobie zrobiły. Naprzód więc! Wzięli diabli krowę, niech wezmą cielę, nos do tabaki, do worka kłaki! Niech każda owca szuka barana, a każda pani niech szuka pana. Upadam do nóżek panom moim, żegnam was na zawsze, bądźcie zdrowi i trzymajcie się ciepło.

– Panie gubernatorze – rzecze intendent – ponieważ żądasz tego koniecznie, mimo żalu, że utracamy187 tak dobrego rządcę, musimy zadość uczynić twoim chęciom, ale każdy gubernator odchodząc, musi zdawać rachunek ze swej administracji.

– Nikt nie ma prawa żądać ode mnie rachunków – przerwie Sancho – oprócz jednego księcia, chociaż nie rozumiem, dlaczego by człowiek, który goły wychodzi z urzędu, miał być podejrzany o łupiestwo.

– W samej rzeczy – odpowie mu na to Pedro Recio – pan Sancho ma słuszność, trzeba mu pozwolić odjechać. Książę z wielką radością powita go u siebie.

Wszyscy potwierdzili zdanie doktora, ofiarując się odprowadzić Sanchę z należnymi honorami, lecz eks-gubernator żądał tylko trochę owsa dla osła i kawałka chleba z serem na drogę dla siebie, mówiąc, że na tak krótką podróż niczego więcej nie potrzebuje. Wszyscy uściskali go i on ucałowawszy ze łzami wszystkich, odjechał, zostawiając żartownisiów zdumionych dobrocią jego serca i energią w postanowieniu.

Rozdział II

W którym zamykają się rzeczy, służące nie do innej, lecz do tej samej historii.

Oboje księstwo, chcąc zabawić się, postanowili doprowadzić do skutku wyzwanie Don Kichota, a chociaż oskarżony wieśniak we Flandrii się znajdował, dokąd wolał uciec, niż zostać zięciem damy Rodriguez, ułożyli, żeby zamiast niego, użyć lokaja Gaskończyka, Tosilos nazwanego, któremu udzielono poprzednio wszystkie instrukcje, jak ma rolę swoją odegrać.

Książę oświadczył Don Kichotowi, że przeciwnik jego za dwa dni przybędzie, a w oznaczonym czasie wystąpi w szranki, zarzucając kłamstwo oskarżycielce.

Była to wielka radość dla Don Kichota; widział on w tym sposobność okazania przed zgromadzeniem całej waleczności swojej. Pełen niecierpliwości oczekiwał oznaczonego czasu, a każdy dzień wiekiem dla niego być się zdawał. Teraz wróćmy do Sanchy i zobaczmy, co się stało z naszym eks-gubernatorem.

 

Wędrował sobie waleczny giermek, przejęty wpół smutnymi, wpół radosnymi myślami. Jednakże więcej go cieszyła jazda na wiernym siwoszku, niż zasmucała utrata gubernatorstwa. Zaledwie oddalił się od swojej wyspy, miasta, czy wioski, bo nigdy nie mógł zmiarkować na dobre, co to było naprawdę, zastąpiło mu drogę sześciu pielgrzymów z klasy tych, co to śpiewając po drogach, proszą o jałmużnę. Za zbliżeniem się Sanchy, otoczyli go dokoła, śpiewając w nieznanym języku wrzaskliwe jakieś pieśni. Sancho, domyśliwszy się, że proszą o wsparcie, a będąc z natury litościwego serca, oddał im swój chleb i ser, zaklinając się, że więcej nic a nic nie posiada. Pielgrzymi, wziąwszy tę lichą jałmużnę, zaczęli krzyczeć: „geld188! geld!”

– Nie rozumiem was, mili bracia – rzecze Sancho – i nie wiem, czego ode mnie chcecie.

Wówczas jeden z pielgrzymów dobył woreczek z zanadrza i potrząsnął nim przed oczyma Sanchy, okazując, że był pusty. Eks-gubernator, odgadłszy, o co chodzi, przyłożył wielki palec do nosa i rozpostarłszy w wachlarz resztę palców, przebierał nimi w powietrzu, dając znak przez to, że nie ma lub nie chce dać wymaganej przez nich jałmużny. Potem uderzywszy piętami osiołka, zamierzył oddalić się, lecz nagle jeden z pielgrzymów zatrzymał go i, obejmując wpół, zawołał po hiszpańsku:

– Ach, mój Boże! cóż to ja widzę, wszak ci to mój przyjaciel, mój dobry sąsiad Sancho Pansa?

Sancho zdziwiony, że jego nazwisko wymawiają, w milczeniu przypatrywał się pielgrzymowi, ale w żaden żywy sposób przypomnieć go sobie nie mógł. Pielgrzym, widząc zdumienie Sanchy, zawołał:

– Jak to, mój drogi przyjacielu, nie poznajesz więc Rikota Maurytanisza, kramarza z naszej wioski?

Sancho przypatrzył się mu raz jeszcze, potem uściskali się serdecznie, a nasz wędrowiec nie zsiadając z osła, w owym wzruszeniu wołał:

– A któż, u diabła, poznałby cię, Rikocie, w tym maskaradowym ubraniu! Jakże ty śmiałeś wrócić do Hiszpanii? No, no, jak cię poznają, ciepło ci będzie.

– Ty mnie przecież nie wydasz Sancho, a któż by inny mógł mnie poznać pod tym przebraniem? Ale zejdźmy z gościńca, w tym lasku towarzysze moi chcą wypocząć. Są to dzielne chłopaki! Zjesz z nami obiad, a przez ten czas opowiem ci wszystko, co mi się przytrafiło od czasu, gdy zmuszony byłem opuścić kraj z powodu tego przeklętego edyktu, o którym słyszałeś.

To rzekłszy, pielgrzym przemówił do swych towarzyszów i wszyscy udali się do lasu, dosyć oddalonego od gościńca. Stanąwszy na miejscu, pielgrzymi zrzucili płaszcze i ukazali się prawie nago zupełnie. Byli to po większej części wszystko młodzi ludzie, wyjąwszy jednego Rikota, który był już sobie sporo podtuptany. Każdy z nich miał tęgi worek, naładowany mięsiwem. Zasiedli na trawie, wyładowali swoje podróżne spiżarnie, a było tam mnóstwo chleba, soli, sera, mięsa i kiełbas, moc straszna oliwek, a co najważniejsza, każdziutki wydobył wielką flaszę wina, nie wyłączając poczciwego Rikota, którego butla była podwójnej miary. Zaczęli więc zajadać pospołu, popijając należycie, a Sancho, rozrzewniony panującą wśród nich zgodą, wziął butelkę Rikota i zapominając o świeżym jeszcze swoim dostojeństwie i o receptach doktora Recio, tak się gracko zawinął, że wypróżnił ją do szczętu.

Pielgrzymi zachwyceni byli towarzystwem Sanchy, Sancho nawzajem w towarzystwie ich zapomniałby o Bożym świecie nawet. Ale wino działać zaczęło i z wolna sen ogarnął całe towarzystwo, prócz Sanchy i Rikota, którzy mocniejszą mając głowę, pozostali sami, a na żądanie Sanchy towarzysz jego tak zaczął opowiadać swoje przygody:

– Wiesz dobrze, mój bracie, jak przestraszył nas rozkaz królewski, przeciw Maurom wydany. Ja widząc, że tu nie ma co robić, wziąłem nogi za pas, zostawiwszy rodzinę we wsi, a sam dalej w świat, aby gdzie przycupnąć i siedzieć sobie spokojnie. Wiedziałem bowiem, że to nie przelewki i znając nieprzyjazne usposobienie moich ziomków, czułem, że ten wyrok królewski nie czczą jest pogróżką, ale że się wezmą do egzekucji, jak Pan Bóg przykazał, i mówiąc między nami, co prawda, to nie grzech, słusznie zrobili, słusznie. Cierpieć tylu nieprzyjaciół wewnątrz kraju, a to kto widział, a to istnie żmiję sobie pakować za pazuchę. Jak nas wypędzili, gdzie kto poszedł, tam poszedł, a każdemu tęskno jakoś było do Hiszpanii. W Barbarii i Afryce krzywdzono nas i pogardzano nami. Z tęsknoty i smutku wielu naszych, co znali dobrze języki, popowracali do Hiszpanii, rzuciwszy żony i dzieci, jak gdyby ojczyzna droższą nad rodzinę być miała.

Włóczymy się po całym kraju wszerz i wzdłuż. W każdej wiosce zarobi się cokolwiek i tego się tak naciuła, że z końcem roku każdy z naładowanym dobrze workiem wydostaje się za granicę. Co do mnie, przybyłem tu głównie, żeby wydobyć pieniądze, które przed wygnaniem jeszcze zakopałem, zabrać z sobą żonę i córkę i powrócić do Niemiec, gdzie żyć będziemy w bojaźni Bożej, bo nie tylko moja żona i córka, lecz i ja sam dobrym chrześcijaninem jestem. To mnie tylko dziwi bardzo, że moja żona wolała udać się do Barbarii, niż do Francji, gdzie przecież po chrześcijańsku żyć by mogła.

– To nie od niej zależało, przyjacielu Rikote – rzecze Sancho. – Jan Tiopiejo, twój szwagier, zabrał ją z sobą. Lecz muszę ci powiedzieć, kochany Rikote, że na próżno będziesz szukał zakopanych pieniędzy i kosztowności, słyszeliśmy już dawniej, że szwagierek z żoną wydobyli jakieś perły i dużo pieniędzy i wywieźli je z sobą.

– To być bardzo może – odpowie Rikote – ale to swoją drogą, bo mój skarb nietknięty leży, za to ci ręczę; nie głupi byłem, nikomu nie powierzyłem tej jednej tajemnicy, więc jeżeli zechcesz pójść ze mną i dopomóc mi do wydobycia pieniędzy, przyrzekam ci dwieście sztuk złota, to ci zawsze trochę poprawi interesa189.

– Chętnie bym ci dopomógł – odpowie Sancho – lecz nie jestem chciwy, jakby to komu zdawać się mogło, bo gdybym lubił pieniądze, nie porzuciłbym dzisiejszego rana urzędu, na którym miałbym dom ze złotymi ścianami i w ciągu sześciu miesięcy jadałbym zupę ze srebrnej wazy. Z tego więc powodu, jak również uważając za zdradę przeciwko mojemu królowi, każdą pomoc daną nieprzyjaciołom jego, nie mogę pójść z tobą, chociażbyś zamiast dwustu obiecanych sztuk złota, czterysta gotówką mi wyliczył.

– Jakiż to urząd rzuciłeś? – zapyta Rikote.

– Zrzekłem się gubernatorstwa wyspy i to takiej, że na ćwierć mili wokoło podobnej nie znajdzie.

– A gdzież jest ta wyspa?

– Gdzie? o dwie mile stąd – odpowie Sancho – nazywa się wyspa Barataria.

– Co też ty pleciesz – rzecze Rikote – alboż na stałym lądzie znajdują się wyspy?

– Dlaczegóż by nie – odpowie Sancho – powiadam ci wyraźnie, mój przyjacielu, że wczoraj jeszcze rządziłem wszechwładnie moją wyspą i rzuciłem ją jedynie dlatego, że obowiązki gubernatora narażają na wielkie niebezpieczeństwo.

– Ileż zyskałeś z tych rządów? – zapyta Rikote.

– Co? – odpowie Sancho – jak mi Bóg miły, całego zysku dowiedziałem się tylko, że nie jestem zdatny na gubernatora i że za bogactwa, które się nabywa, rządząc krajem, płacić trzeba spokojnością, snem i apetytem nawet, bo trzeba ci wiedzieć, że na wyspach gubernatorzy to tylko jedzą, co im doktor pozwala.

– Co to jest? do stu piorunów! – zawoła Rikote – ty chyba zwariowałeś, mój przyjacielu? Dalibóg ci prawda! któż by tobie dał wyspę w zarząd? Alboż to brak zdatnych ludzi na świecie, żeby aż między chłopami szukano gubernatorów? Pójdź oto lepiej ze mną, dopomożesz mi odkopać skarb mój, dam ci dwieście sztuk złota, a to więcej warte, niż twoje, wie go tam diabeł jakie, gubernatorstwo.

– Powiedziałem ci już raz, że nie chcę – odpowie Sancho – i nie chcę; przyrzekam tylko nie zdradzić twojej tajemnicy. Bywaj zdrów, mój bracie, idź swoją drogą, a ja pójdę swoją, bo często pieniądze źle nabyte, gorzej bywają użyte, a maleparta idzie do czarta.

– Nie zatrzymuję cię więc dłużej – rzecze Rikote – powiedz mi tylko jeszcze, czy znajdowałeś się wówczas we wsi naszej, gdy szwagier wywoził stamtąd żonę i córkę moją?

– A jakże, byłem – odpowie Sancho – wszyscy osądzili twoją córkę za najpiękniejszą z dziewcząt w całej Hiszpanii. Biedne dziewczę z płaczem żegnało się ze swymi przyjaciółkami, prosząc wszystkich, aby modlili się za nią do Boga i Najświętszej Panny. Wszystkim aż straszno w sercu się robiło od jej pożegnań, a szczególniej też temu Pegro Gregorio, wiesz, młodemu chłopakowi, co jest najbogatszym ze wsi, a który zakochał się w niej na zabój i widać pojechał za nią, bo od tamtej pory do dziś dnia ani go widu, ani o nim słychu.

– Masz, do diabła! – rzecze Rikote – zawszem ja to sobie miarkował, że on cierpi coś do mojej córki, ale miałem w niej tyle ufności, że żartowałem sobie z nadskakiwań jego; wierz bowiem, Sancho, że Maurytanka nie da się tak łatwo zaślepić miłością, żeby aż pójść za chrześcijanina, i pewnie moja córka nie wiele dbała o tego szlachcica.

– Daj Boże – rzecze Sancho – gdyż nic mądrego stąd by nie wynikło. Bywaj zdrów, mój przyjacielu Rikocie! muszę ruszać dalej, chcę dziś jeszcze zobaczyć się z moim panem, Don Kichotem z Manchy.

– Więc bywaj zdrów – odpowie Rikote.

Uściskali się serdecznie i Sancho, wsiadłszy na osła, w dalszą pojechał drogę.

Rozdział III

W którym jest opisane to, co się zdarzyło Sanchy w czasie podróży.

Straciwszy dosyć czasu na rozmowie z Rikotem, Sancho nie zdążył przybyć za dnia do książęcego zamku. O pół mili spotkała go noc tak ciemna, że obawiając się jechać, postanowił zaczekać w lesie do rana, lecz zjechawszy z drogi dla wyszukania sobie dogodnego na nocleg miejsca, wpadł w jakiś dół głęboki; już rozumiał, że w bezdenną przepaść leci, i zaczął duszę polecać Bogu, ale skończyło się na niczym. Dół był głęboki na trzy sążnie tylko i szczęśliwym trafem Sancho nie potłukł się wcale. Obmacał się dokładnie, a widząc, że ma kości całe, zaczął szukać sposobu wydostania się na powierzchnię, lecz nie było żadnego wyjścia, a ściany dokoła były tak prostopadłe, że ani podobieństwo wdrapać się do góry. Wtem osiołek zaczął jęczeć boleśnie, spadając bowiem potłukł się srodze.

– O mój Boże! – zawołał, słysząc to, Sancho. – Jakież to straszne nieszczęścia spotykają ludzi na świecie! Któż by powiedział, że ten, który wczoraj jeszcze siedząc na tronie, rządził wyspą, dzisiaj będzie leżał w dole bez pomocy sług i wasali. Trzebaż, kochany mój burku, abyśmy tu umarli z głodu! Jednemu szczęście, drugiemu niedola na tym świecie, mój kochany synku, i my pewnie nie będziemy tak szczęśliwi, jak jego wielmożność Don Kichot, kiedy wstąpił do Montesinosa groty; on znalazł tam stół nakryty, podejmowano go jak we własnym domu, dano mu łóżko, na którym miał sny najprzyjemniejsze, a ja cóż znajdę tutaj, chyba węże i żaby? Dokądże zawiodła mnie nieubłagana fatalność? gdybyśmy chociaż umarli w naszej wiosce na łonie przyjaciół, zamknięto by nam oczy i pogrzebano uczciwie. O mój synku! drogi towarzyszu moich wypraw, jakże źle wynagrodzono twoje usługi! Lecz nie miej żalu do mnie, bo dalibóg, nie moja w tym wina. Błagaj losu z całego serca swego, aby nas wybawił z tej jaskini, a zobaczysz, jak serdecznie wdzięczny ci będę.

Sancho narzekał w ten sposób, lecz osioł słuchał go, nie odpowiadając ani słowa, tak dalece biedne zwierzę znękane było swoim upadkiem.

Gdy dzień nadszedł, Sancho przekonawszy się, że bez obcej pomocy niepodobna wyjść z dołu, zaczął narzekać żałośnie i krzyczeć ze wszystkich sił, przyzywając pomocy; widząc jednak, że woła na próżno, uwierzył w niechybną zgubę i śmiertelnie martwił się, patrząc na swego osła, który, zwiesiwszy uszy, leżał z miną najposępniejszą. Na próżno usiłował podnieść go, dobywając wreszcie kawał chleba z tłumoczka, podał mu, mówiąc:

– Masz, moje dziecko, z chlebem wszystkie bóle są dobre.

Gdy biedny giermek ze śmiertelną niespokojnością spoglądał na wszystkie strony, szukając ratunku, spostrzegł na dnie dołu otwór na grubość ciała ludzkiego. Na czworakach wsunął się do dziury i zobaczył, że przestrzeń rozszerzała się coraz bardziej, niknąc w oddaleniu i ciemności. Po takim odkryciu powrócił do dołu i rozszerzywszy otwór ostrymi kamieniami, przeprowadził przezeń swojego burka do odkrytej piwnicy. Tu zaczął postępować w ciemności. Niekiedy okazywało mu się niepewne światło, a widok ten strachem go przejmował.

 

– Mój Boże! – rzecze – czemuż ja nie mam choć troszkę odwagi; gdyby mój pan był w tym położeniu, cieszyłby się, nazywając to najpiękniejszą rycerską awanturą, a ja nędzny boję się co chwila, żeby się ziemia nade mną nie zapadła.

Tak narzekając, przeszedłszy z pół mili, zobaczył wreszcie zupełne światło i powziął nadzieję, że zdrów i cały na świat powróci.

Tu Benegeli zostawia Sanchę, by wrócić do Don Kichota.

Nasz dzielny rycerz z radością i niecierpliwie oczekiwał nadejścia chwili, w której z orężem w ręku pomści niesławę córki szanownej Rodriguez. To harcował na Rosynancie, chcąc go w zapale utrzymać, to ostrzył broń i czyścił zbroję, aby wszystko mieć w pogotowiu, gdy stanowcza nadejdzie godzina.

Pewnego dnia wyjechawszy z rana, gdy zawracał koniem, chcąc go usposobić do zwrotów wojennych, Rosynant stanął przednimi nogami nad samym brzegiem piwnicy i gdyby nie siła jeźdźca, który mocno ściągnąwszy wędzidło, na miejscu go osadził, wpadliby w dół obydwaj. Uniknąwszy niebezpieczeństwa, zbliżył się z niecierpliwością zobaczyć, co by to było. Nagle z głębi jaskini dał się słyszeć głos w te słowa przemawiający:

– Niestety! czyż nie znajdzie się jaka pobożna dusza albo rycerz litościwy, który by zmiłował się nad nieszczęsnym grzesznikiem, pogrzebanym za życia, nad biednym rządcą wyspy, który rządzić sobą nie umiał.

Zdawało się Don Kichotowi, że poznaje głos Sanchy i aby upewnić się o tym, krzyknął z całej siły:

– Kto tam się skarży w tym dole?

– A któż by – odpowiedziano – jeśli nie nieszczęśliwy Sancho Pansa, którego Bóg za grzechy gubernatorstwem na wyspie Barataria ukarał? To biedny Sancho, niegdyś giermek sławnego rycerza Don Kichota z Manchy.

Te słowa podwoiły zadziwienie Don Kichota i natchnęły go przekonaniem, że Sancho po śmierci odprawia tu pokutę.

– Zaklinam cię – krzyknął – przez wszystkie moce niebieskie, powiedz mi, kto jesteś, jeżeliś duszą pokutującą, powiedz czego żądasz, a przyniosę ci ulgę.

– To pan jesteś zapewne jego wielmożność Don Kichot z Manchy – odpowiedziano z jaskini – po głosie was poznałem.

– Tak! jestem Don Kichot – odpowie rycerz – ten sam, którego obowiązkiem jest wspierać żywych i umarłych, ty raczej powiedz mi, kto jesteś, i jeżeli zowiesz się Sancho, mój giermek, jeżeli umarłeś, a w mocy szatana nie jesteś, lecz ręką litościwego Boga do czyśćca wtrącony zostałeś, powiedz mi, kościół nasz ma środki wybawić cię z podobnej niedoli.

– Przysięgam na wszystko, co chcecie – odpowiedział niecierpliwie głos z dołu – że jestem Sancho Pansa, giermek pański, że dotąd jeszcze od urodzenia nie umarłem ani razu. Jest tu właśnie ze mną mój osioł, który poświadcza tożsamość mojej osoby.

Zdawało się, że osioł, usłyszawszy Sanchę, chciał zaświadczyć prawdziwość słów jego, gdyż zaczął beczeć tak silnie, że aż się dokoła rozlegało.

– Nie potrzebuję innego świadka – odpowie Don Kichot – ty jesteś Sancho – zaczekaj chwilę, mój przyjacielu – pojadę do zamku i przyprowadzę z sobą ludzi, którzy was natychmiast z dołu wyciągną.

– Jedź pan prędko, kochany panie – rzecze Sancho – a wracaj jeszcze prędzej, bo jestem w rozpaczy, widząc się pogrzebanym za życia.

Don Kichot pojechał opowiedzieć przypadek biednego Sanchy księciu i księżnie, którzy znali dobrze tę jaskinię, lecz zdziwili się bardzo, że nie odebrali wiadomości o zrzeczeniu się gubernatorstwa przez Sanchę. Udano się spiesznie z postronkami i drabinami i z pomocą wielu ludzi wydobyto Sanchę i burka, uszczęśliwionych widokiem światła bożego.

Jakiś młody student, obecny przy tym wypadku, widząc Sanchę, rzekł:

– Byłoby wybornie, gdyby źli gubernatorowie opuszczali swoje rządy w takim stanie, jak ten nieszczęśliwy, który wyłazi z jaskini blady, umierający z głodu i, jak mi się zdaje, z pustą kieszenią.

– Panie obmówco – rzecze Sancho – od ośmiu dni jak objąłem rządy wyspy, ani razu się nie najadłem. Prześladowany przez doktorów, zdeptany nogami nieprzyjaciół, nie zabrawszy nic nikomu, nie zasługuję, żebym wychodził przez otwór ten do bramy piekielnej. Ale chłop strzela, a Pan Bóg kule nosi, trzeba przyjąć, co przychodzi, nikt sam sobie rad nie szkodzi. Nie trza mówić, że to zrobię, bo się nie wie, czy podrapie, czy poskrobie. Często chwycisz powróz zamiast kiełbasy, a mierzwę zamiast okrasy, ale dość na tym, Pan Bóg mnie zna i moje sumienie.

– Nie gniewaj się, przyjacielu – rzecze Don Kichot – niech mówią, co chcą, byleś miał czyste sumienie. Jeżeli gubernator jest bogaty, powiadają, że kradł, jeżeli biedny, powiedzą, że głupiec i marnotrawca.

– Och, teraz mogą śmiało powiedzieć, żem głupiec, a będą mieli słuszność.

Tak mówiąc, otoczeni tłumem, przybyli do zamku. Książę i księżna oczekiwali ich w galerii. Sancho, zaprowadziwszy osiołka do stajni, przywitał oboje księstwo i rzekł, ugiąwszy kolano:

– Byłem gubernatorem wyspy Barataria, z rozkazu waszych wysokości wszedłem tam, nic nie mając i takim wychodzę. Rozpoznałem sprawy, osądziłem procesy i umierałem z głodu ustawicznie, dzięki doktorowi Pedro Recio, mordercy wyspy i gubernatorów. Ubiegłej nocy nieprzyjaciele napadli na miasto i wygniótłszy nas tęgo, uciekli sami, nie wiedząc przed kim. Rozmyśliłem się wreszcie, że ciężar rządu za ciężki jest na moje siły i że nie jestem z tego drzewa, z którego robią gubernatorów. Otóż pierwej niż rządy mnie, ja wolę rządy porzucić, i wczoraj rano, zostawiwszy wyspę w tym stanie, w jakim ją znalazłem, nie pożyczywszy pieniędzy od nikogo, w towarzystwie mego osła wyjechałem sobie. Wpadliśmy obydwaj w dół, ucierpiawszy nieco po całonocnym pochodzie, dopiero tego poranku przy pomocy pana Don Kichota, światło dzienne oglądam. Odtąd przysięgam waszym wysokościom, że nie tylko jedną wyspą, ale i światem całym rządzić nie chcę, dlatego całując nogi waszych wysokości, powrócę za pozwoleniem waszym w służbę do jego wielmożności Don Kichota, u którego przynajmniej mam kawał chleba, a dla mnie wszystko jedno, co zjem, abym głodny nie był.

Sancho skończył swoją perorę, z wielką pociechą Don Kichota, który obawiał się usłyszeć mnóstwo głupstw i przysłów. Książę uściskał serdecznie Sanchę, mówiąc, że jakkolwiek nieprzyjemnie mu jest, że tak dobry gubernator porzucił swój urząd, przecież znajdzie mu w swoim państwie inne miejsce, więcej korzyści, a mniej trudu przynoszące. Księżna uściskała go również i kazała nakarmić go doskonale, czym uszczęśliwiony Sancho oświadczył grzecznie, że więcej sobie ceni łaski jej wysokości, niż gubernatorstwo wszystkich wysp i trony całego świata.

187utracać – dziś popr.: tracić. [przypis edytorski]
188geld (niem. das Geld) – pieniądze. [przypis edytorski]
189interesa – dziś popr. B. lm.: interesy. [przypis edytorski]