Бесплатно

Latawica

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Ha, to jedźmy na te Chranczówki. Siadaj!

– Jedźcie, jedźcie. Ja polecę przodem, pokażę drogę koniowi.

Ruszyliśmy tedy. Droga była nierówna, koła co chwila uderzały o kamienie, wózek trząsł niemiłosiernie i podskakiwał, że trzeba było trzymać się drabinek obiema rękami, żeby nie wylecieć. Woźnica biegł koło konia, świstał biczem i pogwizdywał, a góralka wyprzedziła wózek, pędząc naprzód; czasami ginęła z oczów wśród zmroku, to znowu zatrzymywała się i podpierała wózek w przykrzejszych miejscach.

Pomimo, że starałem się uchodzić za odważnego, choćby dlatego, żeby nie kompromitować mego rewolweru, jednak muszę się przyznać, że niebardzo dużo tej odwagi zostało we mnie, skoro minęliśmy wieś i znalazłem się w szczerem polu. Nigdzie koło drogi nie było mieszkań ludzkich, okolica była pusta i niemiła; wśród ciemnych pól bieliły się kamienne łożyska potoków, po których woda spadała z dzikim szumem. Przed nami czernił się las, który wnet nastrojona opowiadaniem górali wyobraźnia różnemi niebezpieczeństwami napełniła. Nawet wózek księżyca, co po granatowem niebie przesuwał się jak łódka koło skał Giewontu, wydawał mi się, jakby się skradał zdradliwie za mną i był w zmowie ze złymi ludźmi z Chranczówki. I ja, co bywało nieraz, przesyłałem mu z zaufaniem moje miłosne cierpienia, w tej chwili taiłem się przed nim z brakiem odwagi, w obawie, by mnie nie wydał przed tymi, którzy z tegoby skorzystać chcieli.

Ale jakoś szczęśliwie minęliśmy ów niebezpieczny las; minęliśmy jakąś małą karczemkę, w której już ciemno było i wyjechaliśmy na otwartsze miejsce. Na tle nieba dojrzałem ciemną postać góralki, stojącą na kupie kamieni.

– O! patrzcie, tam mieszkamy. Prosto byłoby najbliżej, ale woda za duża, toby się wózek może przefyrtnął. Trzeba będzie jechać na młyn.

– Jakto, gdzie mieszkacie? Ja tu żadnych mieszkań nie widzę – odezwałem się, usiłując napróżno coś dostrzec w ciemnej przestrzeni przed sobą.

– Tam – rzekła – o! tam na dole. Nie widzicie światła?

Spojrzałem na dół i dopiero teraz zobaczyłem tuż prawie pod nogami ale głęboko w dole parę światełek.

– To chyba w kopalni jakiej mieszkacie?

Wybuchnęła głośnym śmiechem:

– Tak wam się widzi po nocy. Zobaczycie jutro. Tu ładniejszy kraj, jak tam koło kościoła. I strach was ominie, jak się za dnia rozpatrzycie u nas.

I znowu się zaśmiała. Mnie jednak wcale na śmiech się nie zbierało i zły byłem na siebie, że mimo perswazyj górali dałem się wywieźć w te wertepy odludne. Ale wracać było niepodobieństwem i w milczeniu poddałem się konieczności.

Głośny szum wody objaśnił mnie, że się zbliżamy do mostu. Niezadługo, wózek zjechał gdzieś w dół, koła zadudniły po moście.

W progu młyna na tle oświetlonej sieni stał chłop jakiś barczysty i odezwał się, gdyśmy nadjechali:

– A wy dokąd?

– To ja – to ja z nimi – powiedziała góralka.

– Czy to ty, Hanka?

– Haj11!

– Kogóż tam wiedziesz?

– Ano, namówiłam sobie gościa na Chranczówki.

– Czy go dasz Jadzarzowi?

– Ba, jeszcze czego – tłusty połeć smarować. My go weźmiemy do siebie.

Rozmowa ta robiła na mnie takie wrażenie, jakbym był baranem i słyszał rzeźników rozmawiających. Tymczasem góral mówił dalej:

– Ale, ale, wiesz, Sobek wrócił, pytał się o ciebie.

– Może?

– Dostaniesz swoje papierki, bo pono z grubemi pieniędzmi wrócił.

– O!

– Chłopisko będzie mogło teraz o żeniaczce pomyśleć.

– Ba, coby nie.

– No, jedźmy – zawołałem zniecierpliwiony.

– Zaraz, zaraz. No, ostańcie z Bogiem.

Kiwnęła młynarzowi, potem zbliżyła się do wózka i rzekła do woźnicy:

– Dajcie no, ja wam tu sama konia poprowadzę, bo wy nieświadomy miejsca, wnetbyście wywrócili.

Skręciła koniem na lewo; wózek poszedł po miękkiej trawie jak po dywanie i wnet stanęliśmy przed jakąś chatą. Jedna połowa jej była zupełnie ciemna, w drugiej, w małych szybkach był blask od ognia, co płonął na kominku. Przez uchylone do sieni drzwi wylatywały powikłane tony skrzypców.

– No, to tutaj – odezwała się Hanka. – Widzicie, będziecie mieli wesoło, bo brat mój muzykant, jak się patrzy. Grywa po weselach. – Hej! Jędrek, Jędrek!

Granie nie ustawało; tylko jakaś nieduża kobieta wyszła do sieni i ofuknęła moją przewodniczkę:

– Cicho, pałubo jakaś – pobudzisz mi dzieci. Czego się drzesz?

– Przywiozłam wam gościa

– Gościa? A gdzie go podziejesz?

– Ano w tamtej izbie.

– A tatuś?

– Ba, nie mogą to oni leżeć w szopie? Dobre i nam parę papierków zarobić.

– Hm, nie wiem, co Jędrek…

– To go się spytam – rzekła Hanka i pobiegła do izby.

Tymczasem ta, co wyszła z chaty, podeszła do wózka, obeszła naokoło jak kotka, potem stanęła przy mnie i przypatrzyła się bystro. Przy świetle padającem przez okno dojrzałem, że miała oczy sprytne, profil wcale ładny, a włosy, co się wydobywały kosmykami z pod chustki, miały jasno-złotawy kolor i kręciły się nad czołem. Widok tej twarzyczki zmodyfikował nieco moje złe wyobrażenia o mieszkańcach Chranczówki.

Wtem wyszło dwóch górali przed dom.

– No, cóż – spytała góralka – dasz izbę?

– Hanka już ją onaczy12 – rzekł do żony, a do mnie, uchylając kapelusza, powiedział:

– Witajcie!

– Więc można wysiąść? – spytałem.

– Zaraziczki będzie izba wymieciona ochędożnie.

– A tymczasem może spoczniecie w piekarni – dodała żona i wprowadziła mnie do izby, gdzie gorzał ogień, otarła ławkę i podsunęła. Usiadłem. Górale także weszli za mną. Jeden z nich, widocznie gospodarz, dzierżył w ręku skrzypki i pobrzękiwał na strunach palcem. Drugi miał ubranie delikatniejsze, czystsze, niż inni górale, a w ruchach i w mowie przebijała pewna pretensjonalność do elegancji i szyku. Był to, jak się później dowiedziałem, brat owej zgrabnej żonki gospodarza, Tereski, dandys zakopiański. Liznął trochę nauki i miejskich obyczajów i imponował tem we wsi. Chłopi się śmiali z niedouczonego głuptaka, ale dziewczętom podobała się jego gładka gęba, porcelanowe oczy, a że do tego miał zostać profesorem wielkiego i małego abecadła w pobliskiej wiosce, więc nic dziwnego, że nawet córki bogatszych gazdów chętnie zerkały na niego w karczmie i pod kościołem. Ale Sobek był wybredny i szukał gotówki. Nie taił się z tem wcale, że ta, coby chciała wydać się za niego, musiałaby mieć oprócz gruntu najmniej z pięćset papierków. Tak wysoko cenił Sobek nie tyle swoją urodę, ile inteligencję. Ukończył bowiem aż dwie klasy gimnazjalne, z czem mi się sam zaraz pochwalił, kontent, że znalazł sposobność popisania się kilkoma łacińskiemi słowami i różnemi wiadomościami połapanemi w szkole. A że zasób tych prędko się wyczerpał, więc z kolei zaczął popisywać się tańcem.

Jest to najsłabsza strona każdego górala; są na tym punkcie niesłychanie próżni, i taniec ich nie służy do wspólnej zabawy, ale do popisu pojedyńczych. Prawda, że wymaga wiele zręczności, ale też góral popisuje się z tą zręcznością do znudzenia, jak nieraz nasze miejskie galopedy i fikacze, w rolach mazurowych. Jeżeli trafi na kogo, co go podziwia, to czasem pół godziny bez odpoczynku drepta i podskakuje i wywija nogami na jednem miejscu, a tancerka jak fryga kręci się koło niego, dopóki mu nie przyjdzie ochota chwycić ją pół, zakręci się z nią wtedy parę razy w hołupcu – i znowu zaczyna solo – i tak bez końca. Tak też i tu było.

Zaledwie zaczął tańczyć Sobek, wnet wsunęła się do izby Hanka i poczęła boczkować koło niego.

Sobek zobaczywszy to, ustał tańczyć i rzekł pogardliwie:

– Ja nie pytam takiej tanecznicy – i mignął na Tereskę. Ta odeszła od garnków, w których warzyła wieczerzę, i puściła się wkoło, a Hanka zawstydzona przysiadła cicho w kącie.

Nie podobał mi się ten pan Sobek ze swoją elegancją, dumą i pretensjami, a że tańczył do tego bez upamiętania i choć pot lał się już z niego, nie myślał wcale kończyć tego choreograficznego popisu, więc wyniosłem się, nie czekając końca i poszedłem do przygotowanej dla mnie izby, na drugą stronę.

Była to tak zwana świetlica. Piec w niej tylko był bielony, ściany zaś gładko heblowane robiły ją podobną do wnętrza skrzynki. Górą na jednej ścianie wprost drzwi szła galeryjka rzeźbiona, na której stały bokiem talerze i miski kolorowe; niżej wisiały obrazy kupowane na odpustach, a między temi dzbanki różnej formy i wielkości, sprawiane nie tyle dla potrzeby, ile dla parady. Toż samo nad łóżkiem na żerdzi wisiały kożuchy, pierzyny, poduszki, w które każdy zamożny góral chętnie ubiera swoje mieszkanie, bo to daje miarę jego zamożności.

– No, czy wam tu będzie źle? – spytała Hanka, która weszła za mną. Nieprędkobyście gdzie taką porządną izbę znaleźli.

– A ile u was taka izba kosztuje dziennie?

– Tego nie wiem. To wam Jędrek powie, bo on tu gazda. Ale mnie, to osobno dacie za to, com was wodziła po wsi.

Niemile drasnęło mnie to natrętne przypomnienie, więc by się prędzej uwolnić od natrętnej góralki, sięgnąłem do kieszeni i dałem jej kilkanaście krajcarów. Chwyciła je żywo i policzyła zaraz, a oczy świeciły się jej z radości.

11haj (gw.) – tak. [przypis autorski]
12onaczyć (gw.) – czyścić. [przypis autorski]

Другие книги автора