Бесплатно

Przygody Tomka Sawyera

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział XXIII

Tomek wstąpił do nowego stowarzyszenia – „Wyznawców Wstrzemięźliwości”, czyli młodych abstynentów, bo urzekł go ich wspaniały mundur. Ślubował, że jako członek organizacji nie będzie palił, pił, żuł tytoniu i używał brzydkich słów. Przy okazji zrobił odkrycie, że wystarczyło tylko przyrzec, że nie będzie czegoś robił, a natychmiast strasznie mu się zachciało robić wszystkie te zabronione rzeczy. Cierpiał straszliwe męczarnie już na samą myśl o wyrzeczeniu się przeklinania i palenia. Pragnienie powrotu do dawnych przyzwyczajeń urosło do takich rozmiarów, że od wystąpienia ze związku powstrzymywała go tylko możliwość paradowania ze wspaniałą czerwoną szarfą towarzystwa. Zbliżał się czwarty lipca5, ale zanim jeszcze minęły dwa dni od chwili wstąpienia do organizacji, Tomek zrezygnował z oczekiwania na to święto narodowe i całą swą nadzieję położył w starym panu Frazerze, sędzim pokoju, który podobno był już umierający. Jako wysokiemu urzędnikowi miejskiemu niewątpliwie sprawią mu okazały pogrzeb i będzie okazja do wystąpienia w czerwonej szarfie. Przez trzy dni Tomek bardzo interesował się stanem zdrowia sędziego i zbierał o nim wszelkie informacje. Czasami sędzia rokował takie nadzieje, że Tomek już wyciągał swój wspaniały organizacyjny mundur i przymierzał go przed lustrem. Ale sędzia tak kaprysił, że aż wstyd. Wreszcie rozeszła się wieść, że mu się polepszyło i wkrótce wróci do zdrowia. Tomek obraził się na całego, uważał, że jest poszkodowany. Zgłosił więc swoją rezygnację z członkostwa w „Wyznawcach Wstrzemięźliwości”, a tej samej nocy sędzia dostał ataku i zmarł. Tomek postanowił już nigdy więcej nie ufać żadnemu sędziemu.

Pogrzeb był olśniewający. Młodzi abstynenci wystąpili z taką paradą, że były członek tej organizacji omal nie pękł z zazdrości.

Ale za to był wolny, a to też było coś warte. Mógł teraz palić i kląć, jednak ku swemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegł, że wcale nie ma na to ochoty. Jak tylko te rzeczy przestały być zabronione, od razu prysł cały ich urok.

Ze zdumieniem też Tomek zrobił odkrycie, że tak upragnione wakacje zaczęły mu jakoś ciążyć.

Próbował pisać pamiętnik, gdy jednak w ciągu trzech dni nic się nie wydarzyło, zaprzestał.

Pierwszym ciekawszym zdarzeniem był przyjazd grupy murzyńskich śpiewaków. Ich występ wywołał duże wrażenie. Tomek i Joe Harper natychmiast utworzyli trupę aktorską i byli szczęśliwi przez całe dwa dni.

Nawet wielkie święto Czwartego Lipca nie udało się, bo lał deszcz, wobec czego nie było pochodu, a największy, według Tomka, człowiek na świecie, pan Benton, prawdziwy senator Stanów Zjednoczonych, sprawił mu rozczarowanie, gdyż wcale nie miał dwóch metrów wysokości i nawet daleko mu było do tego.

Przyjechał cyrk. Chłopcy także urządzili cyrk w namiotach z podartych dywanów i przez trzy dni dawali przedstawienia za opłatą trzech szpilek od chłopca, a dwóch od dziewczyny. Ale i ta zabawa szybko ich znudziła.

Potem zjawił się magnetyzer6, po nim frenolog7 – i pojechali, a w miasteczku zrobiło się jeszcze bardziej nudno i pusto niż przedtem.

Odbyło się kilka zabaw dziecięcych, ale były tak rzadkie i tak piękne, że nuda między jedną a drugą była jeszcze trudniejsza do zniesienia.

Becky Thatcher na czas wakacji wyjechała z rodzicami do swojego domu w Konstantynopolu – życie przestało być piękne.

Straszna tajemnica mordu gnębiła Tomka bez przerwy. Była to chroniczna choroba, bolesna i nieuleczalna.

Potem przyszła odra.

Przez dwa długie tygodnie Tomek leżał przykuty do łóżka, umarły dla świata i jego wydarzeń. Był bardzo chory i nic go nie interesowało. Gdy wreszcie stanął na nogach i chwiejnym krokiem poszedł na spacer do miasta, spostrzegł, że wszyscy ludzie ulegli jakiejś zatrważającej przemianie. Przyszło mianowicie „religijne odrodzenie” i każdy stał się ogromnie pobożny, nie tylko dorośli, ale nawet i dzieci. Tomek wałęsał się po ulicach, nie tracąc nadziei, że może uda mu się spotkać choć jedną wesołą grzeszną duszę, którą powitałby z bezgraniczną wdzięcznością, ale czekały go same rozczarowania. Joego zastał nad studiowaniem Pisma Świętego i uciekł przygnębiony tym ponurym widokiem. Do Bena Rogersa przyszedł w chwili, gdy ten akurat wybierał się w odwiedziny do ubogich, z koszykiem pełnym poczęstunków i pobożnych lektur. Potem wytropił Jima Hollisa i dowiedział się od niego, że swoją odrę powinien uważać za dobrodziejstwo i palec Opatrzności. Każdy napotkany chłopak dokładał nowy kamień do ciężaru, który Tomek nosił w sercu. A kiedy wreszcie w ostatniej rozpaczy udał się po pociechę do Hucka Finna i został przez niego przywitany cytatem z Biblii, załamał się zupełnie. Dowlókł się do domu i poszedł do łóżka, przekonany, że on jeden w całym mieście jest zgubiony i potępiony na wieki.

Tej nocy rozpętała się straszliwa burza z ogłuszającymi piorunami, oślepiającymi błyskawicami i ulewnym deszczem. Tomek nakrył głowę kołdrą i umierając ze strachu, czekał na swoje przeznaczenie, bo nie miał cienia wątpliwości, że cała ta awantura była z jego powodu. Był pewny, że nadwerężył cierpliwość potęg niebieskich – i oto są tego skutki.

Nareszcie burza się przesiliła i ucichła, nie wykonawszy swego zadania. Pierwszym odruchem Tomka było podziękować Bogu i poprawić się; drugim – jeszcze z tym zaczekać, bo druga taka burza na pewno nieprędko nadejdzie.

Następnego dnia trzeba było wezwać lekarza, bo choroba wróciła. Trzy tygodnie, spędzone w łóżku, wydały mu się całym wiekiem.

Gdy wreszcie wolno mu było wstać, wcale się nie ucieszył, że los go oszczędził. Uświadomił sobie, jak bardzo jest samotny i opuszczony przez przyjaciół. Wałęsając się bez celu po ulicach, natknął się na Jima Hollisa, który wraz z innymi chłopcami zasiadał w trybunale sądowym, oskarżając kota o zabójstwo ptaszka. Dalej, w bocznej uliczce odkrył Joego i Hucka, zajadających ukradziony melon. Biedacy, cierpieli podobnie jak Tomek.

Rozdział XXIV

Wreszcie miasteczko zostało przebudzone z letargu i to w sposób bardzo gwałtowny. Rozpoczęła się rozprawa sądowa w sprawie zabójstwa doktora. Całe miasto mówiło tylko o tej sprawie. Tomek nie wiedział, gdzie się schować. Każda wzmianka o morderstwie przenikała go zimnym dreszczem, bo udręczone sumienie i strach podpowiadały mu, że każda taka uwaga jest specjalnie zastawioną na niego pułapką. Nie miał wprawdzie pojęcia, jakim sposobem mogłoby na niego paść podejrzenie, że coś wie o mordercy, ale mimo to przy każdej takiej rozmowie czuł się bardzo nieswojo. Zaciągnął Hucka w ustronne miejsce, aby porozmawiać z nim na ten temat. Miał nadzieję, że dozna pewnej ulgi, jeśli będzie mógł się porządnie wygadać i podzielić swoim niepokojem z drugim towarzyszem niedoli. Przy okazji chciał się upewnić, czy Huck rzeczywiście nie zdradził ich tajemnicy.

– Huck, mówiłeś komuś o tym?

– O czym?

– No… wiesz przecież.

– Aha… jasne, że nikomu nic nie mówiłem.

– Ani słowa?

– Ani słóweczka, słowo daję. A czemu pytasz?

– Trochę się bałem…

– No wiesz co! Przecież gdyby to się wydało, w ciągu dwóch dni byłoby już po nas!

Tomek uspokoił się nieco. Ale po chwili znowu zapytał:

– Czy na pewno nikomu się z tego nie wygadasz?

– Co? Wiesz, jak będę chciał, żeby ten przeklęty mieszaniec mnie załatwił, to wtedy się wygadam. Inaczej nigdy!

– No, to wszystko w porządku. Ja też uważam, że póki trzymamy język za zębami, nic nam nie grozi. Ale wiesz co, przysięgnijmy dla większej pewności jeszcze raz.

– Dobra.

Ponownie złożyli przysięgę z zachowaniem straszliwego i skomplikowanego ceremoniału.

– Co ludzie gadają, Huck? Bo ja słyszałem różne rzeczy.

– Co gadają? Ciągle tylko Muff Potter i Muff Potter. Ile razy to słyszę, to aż mnie pot oblewa i najchętniej wlazłbym w mysią dziurę.

– Ja to samo. Pottera chyba powieszą. Żal ci go?

– Bardzo… bardzo. Może on nie jest wiele wart, ale to chodząca poczciwość. Nigdy nikomu nie zrobił nic złego. Nałowi trochę ryb, weźmie za to parę groszy i idzie pić. Potem włóczy się za miastem. Ale, mój Boże, nikt nie jest święty… no, może pastor… Potter to porządny chłop. Raz dał mi pół ryby, choć sam drugą połówką wcale się nie najadł, i często mi pomagał, gdy byłem w biedzie.

– A mnie naprawiał latawce i przywiązywał haczyki do wędki. Ech! Gdybyśmy mogli wydostać go z więzienia!

– To niemożliwe, Tomku. Zresztą i tak by go zaraz złapali.

– To prawda. Ale nie mogę słuchać, jak ludzie wyklinają go niczym ostatniego diabła, a przecież on tego nie zrobił!

– Ja też nie mogę tego słuchać. Boże, ludzie gadają, że takiego drania jeszcze nie widzieli, i że dawno już powinien wisieć.

 

– A ja słyszałem, jak się zmawiali, żeby go zlinczować8, gdyby mu się teraz upiekło.

– I na pewno to zrobią!

Długo jeszcze tak rozmawiali, ale nie przyniosło im to żadnej ulgi. Gdy zapadł zmrok, nogi same poniosły ich pod stojący na uboczu budynek więzienny. Kręcili się tam w nieokreślonej nadziei, że stanie się coś takiego, co zdejmie im ciężar z serca. Ale nic się nie stało. Widocznie los nieszczęsnego więźnia nie interesował ani aniołów, ani innych dobrych duchów.

Chłopcy zrobili to, co już często robili przedtem: podeszli do okratowanego okna więziennego i podali Potterowi trochę tytoniu i zapałki. Siedział w celi na parterze i nikt go nie pilnował.

Jego bezgraniczna wdzięczność za ich dary już wcześniej raniła im serca – a teraz sprawiała im istną mękę. Poczuli się najpodlejszymi tchórzami i zdrajcami na świecie, gdy Potter powiedział:

– Byliście dla mnie bardzo dobrzy, moi chłopcy, lepsi niż ktokolwiek inny. Nie zapomnę wam tego nigdy! Nieraz mówiłem do siebie: „Naprawiałem chłopcom w mieście latawce i zabawki, pokazywałem im najlepsze miejsca do łowienia ryb i byłem ich przyjacielem, a oni wszyscy zapomnieli o starym Potterze, gdy znalazł się w biedzie, tylko Tomek nie zapomniał i Huck nie zapomniał, i ja o nich również nie zapomnę”. Tak, chłopcy, popełniłem straszną rzecz. Byłem zupełnie pijany i widocznie szał mnie ogarnął. Tylko tak mogę sobie to wytłumaczyć. A teraz będę za to wisiał, trudno. To mi się należy i może tak będzie najlepiej… Na pewno. Ale nie mówmy o tym. Nie chcę, żebyście byli smutni, bo byliście moimi przyjaciółmi. Ale jedno wam powiem: nigdy nie pijcie wódki, jeśli nie chcecie skończyć tak jak ja. Podejdźcie trochę bliżej, tak. Co to za pociecha widzieć życzliwe twarze, gdy człowiek tak nisko upadł i nikt, prócz was, nie chce mnie znać. Tylko wy ode mnie nie uciekacie! Dobre, kochane buzie… Niech jeden wejdzie drugiemu na plecy, chciałbym was pogłaskać. Tak. Teraz podajcie mi wasze ręce. Wasze przejdą przez kraty, ale moje są za duże. Małe rączki, słabiutkie, a przecież to one tak pomogły Muffowi Potterowi i zrobiłyby jeszcze więcej, gdyby tylko mogły.

Tomek wrócił do domu kompletnie załamany. W nocy męczyły go koszmarne sny.

Przez następne dwa dni ciągle kręcił się w pobliżu sądu. Jakaś nieodparta moc pchała go do środka i musiał zbierać wszystkie siły, żeby się jej oprzeć. To samo działo się z Huckiem. Obaj unikali się jednak starannie. Co pewien czas oddalali się od budynku, ale ta sama nieprzezwyciężona siła przyciągała ich z powrotem. Tomek nadstawiał uszu, gdy publiczność wychodziła z kolejnych rozpraw, ale słyszał same niepocieszające wieści. Pętla coraz mocniej zaciskała się wokół szyi biednego Pottera. Pod koniec drugiego dnia opowiadano w mieście, że dowody przeciwko niemu są niezbite, zeznania pół-Indianina Joego pewne, a więc nie ma najmniejszych wątpliwości, jaki będzie wyrok ławy przysięgłych.

Tego dnia Tomek wrócił do domu bardzo późno w nocy. Wszedł przez okno. Był strasznie wzburzony. Zasnął dopiero po upływie kilku godzin.

Nazajutrz rozpoczął się ostatni etap procesu Pottera. Sala była nabita ludźmi do granic wytrzymałości. Po długim czekaniu weszli przysięgli i zajęli swoje miejsca. Zaraz potem wprowadzono zakutego w kajdany Pottera. Był blady, wynędzniały, przerażony i przybity. Wiedział, że znikąd nie może się spodziewać ratunku. Posadzono go tak, by każdy ciekawy mógł go sobie dokładnie obejrzeć. Nie mniejszą uwagę zwracał na siebie pół-Indianin Joe – z twarzą obojętną jak zwykle. W chwilę po przysięgłych wszedł sędzia. Rozpoczęło się posiedzenie. Za stołem sędziowskim nastąpiły zwykłe szepty i zbieranie akt. Te szczegóły i przedłużające się oczekiwanie wytworzyły specyficzny nastrój napięcia.

Wezwano pierwszego świadka, który zeznał, że w dniu wykrycia zbrodni, widział nad ranem Muffa Pottera, jak mył się w potoku, i że ten uciekł na widok nadchodzącego człowieka. Prokurator zadał mu kilka pytań, po czym zwrócił się do obrońcy:

– Czy obrona ma pytania do świadka?

Więzień podniósł na chwilę oczy, ale zaraz je spuścił, gdy jego obrońca oświadczył:

– Nie mam pytań.

Następny świadek zeznał, że przy zamordowanym znalazł nóż. Prokurator zapytał:

– Czy są pytania do świadka?

Obrońca znowu nie miał pytań.

Trzeci świadek zeznał pod przysięgą, że znaleziony przy ofierze nóż często widywał u Pottera.

– Czy są pytania?

– Nie mam pytań – odparł obrońca Pottera.

Na twarzach publiczności poczęło malować się zaniepokojenie. Czy ten adwokat w ogóle nie ma zamiaru bronić swojego klienta?

Dalsi świadkowie opisywali zachowanie Pottera po przyprowadzeniu go na miejsce zbrodni; zachowanie to wyraźnie świadczyło o jego winie. I oni odeszli bez pytań ze strony obrońcy.

Wiarygodni świadkowie potwierdzili każdy obciążający oskarżonego szczegół z owego pamiętnego dla wszystkich poranka. Do żadnego z nich obrońca Pottera nie miał pytań. Zdumienie i niezadowolenie publiczności wyraziło się pomrukami na sali. Sędzia musiał przywołać audytorium do porządku.

Następnie głos zabrał prokurator:

– Złożone pod przysięgą zeznania wiarygodnych osób w sposób nie budzący wątpliwości wykazują winę oskarżonego. Wobec powyższego należy uznać go winnym popełnionej zbrodni. Dochodzenie skończone.

Straszne westchnienie wydarło się z piersi Pottera. Pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Na sali panowała głucha cisza. Niejeden mężczyzna był wzruszony i niejednej kobiecie łzy spływały po policzkach. Wówczas obrońca wstał i powiedział:

– Wysoki Sądzie! Na początku rozprawy zapowiedziałem przeprowadzenie dowodu, że mój klient popełnił ten straszny czyn w stanie niepoczytalności wywołanym po spożyciu alkoholu. Obecnie zmieniłem zdanie. Nie będę powoływał się na ten argument.

Tu obrońca zwrócił się do woźnego:

– Proszę wprowadzić Tomasza Sawyera!

Zdumienie i osłupienie odmalowało się na wszystkich twarzach, nie wyłączając Pottera. Wszyscy z najwyższym zaciekawieniem wbili wzrok w Tomka, gdy stanął przed sądem. Widać było, że chłopiec jest zmieszany i wystraszony.

Złożył obowiązkową przysięgę.

– Tomaszu Sawyer, gdzie byłeś siedemnastego czerwca o północy?

Tomek rzucił okiem na kamienną twarz pół-Indianina i język odmówił mu posłuszeństwa. Publiczność słuchała z zapartym oddechem, ale żadne słowo nie mogło wydostać się z ust chłopca. Po chwili jednak zebrał się w sobie i szepnął:

– Na cmentarzu.

– Proszę nieco głośniej. Nie bój się. Byłeś więc…

– Na cmentarzu!

Pogardliwy grymas przemknął po twarzy Indianina.

– Czy byłeś może w pobliżu grobu Hossego Williamsa?

– Tak jest.

– Jeszcze troszkę głośniej. Jak blisko byłeś?

– Tak jak stąd do pana obrońcy.

– Byłeś ukryty czy nie?

– Byłem ukryty.

– Gdzie?

– Za wiązami, które rosną tuż nad grobem…

Pół-Indianin drgnął nieznacznie.

– Czy był jeszcze ktoś z tobą?

– Tak, proszę pana. Byłem z…

– Zaraz, zaraz. Nie wymieniaj na razie swojego towarzysza. Wezwiemy go w odpowiednim czasie. Czy miałeś coś ze sobą?

Tomek zawahał się, mocno zakłopotany.

– Mów śmiało, chłopcze. Nic się nie bój. Prawda jest zawsze godna szacunku. A więc co tam miałeś ze sobą?

– Tylko… tylko… zdechłego kota…

Po sali przeleciał lekki śmiech, natychmiast poskromiony przez sąd.

– Złożymy później szkielet tego kota jako dowód. A teraz, chłopcze, opowiedz nam wszystko, co widziałeś. Mów po swojemu, niczego nie opuszczaj i niczego się nie bój.

Tomek zaczął opowiadać – najpierw niepewnie, zająkliwie, ale potem, gdy się rozkręcił, słowa płynęły mu coraz swobodniej. Po chwili na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał i słychać było tylko głos Tomka. Wszystkie oczy wpatrywały się w niego z napięciem. Z otwartymi ustami i zapartym tchem łowiono każde jego słowo. Wszystkich porwała niesamowita groza opowiadania Tomka. Napięcie słuchaczy doszło do szczytu, gdy powiedział:

– A kiedy doktor zamachnął się wiekiem trumny, Muff Potter przewrócił się nieprzytomny, wtedy pół-Indianin Joe doskoczył z nożem i…

Brzęk! Mieszaniec z błyskawiczną szybkością rzucił się ku oknu, roztrącił stojących mu na drodze ludzi i – zniknął.

Rozdział XXV

Tomek znowu chodził w aureoli sławy bohatera, był ulubieńcem dorosłych i przedmiotem straszliwej zazdrości młodzieży. Jego nazwisko zostało nawet uwiecznione drukiem, bo miejscowy dziennik szeroko rozpisywał się o jego czynie. Było kilku takich, którzy przepowiadali, że z pewnością zostanie kiedyś prezydentem, jeżeli tylko przedtem go nie powieszą.

Jak to zwykle bywa, zmienny i bezmyślny świat przytulił teraz Muffa Pottera do swych piersi i tak samo obficie obsypywał go pochwałami, jak przedtem obelgami. Ale taki jest już porządek na tym świecie.

Dni Tomka były pełne radości i chwały, lecz noce napełniały go trwogą i przerażeniem. Pół-Indian Joe zatruwał mu wszystkie sny; w jego spojrzeniu zapisana była Tomkowi śmierć. Po zapadnięciu zmroku żadna siła nie wyciągnęłaby chłopca z domu.

Huck znajdował się w takim samym stanie. W nocy, przed ostatnim, decydującym dniem procesu, Tomek opowiedział adwokatowi Pottera całą ich przygodę na cmentarzu i teraz Huck żył w śmiertelnym strachu, że jego udział w tej sprawie również wyjdzie na jaw, chociaż ucieczka Joego ocaliła go przed męką publicznego składania zeznań. Wprawdzie biedak wymógł na obrońcy przyrzeczenie zachowania jego udziału w tajemnicy, ale co z tego? Od czasu, gdy udręczone sumienie zaprowadziło Tomka w nocy do mieszkania adwokata i kazało mu wyznać straszną tajemnicę, którą chroniły przecież najgroźniejsze i najpotężniejsze przysięgi wieczystego milczenia, Huck stracił zaufanie do ludzi.

Wdzięczność Muffa Pottera napełniała Tomka radością, że wszystko powiedział, ale tylko w dzień. W nocy żałował, że jednak nie trzymał języka za zębami. Z jednej strony bał się, że Indianina nigdy nie złapią, a z drugiej był przerażony, że go w końcu schwytają. Jednego tylko był pewny: nie zaśnie spokojnie dopóki ten straszny człowiek nie stanie się martwy, i dopóki on na własne oczy nie ujrzy jego trupa.

Wyznaczono nagrody za złapanie uciekiniera, przeszukano całą okolicę, ale po pół-Indianinie wszelki ślad zaginął. Z miasta St. Louis przyjechał detektyw, jeden z tych fenomenów, co to od razu wszystko wiedzą. Węszył w okolicach miasteczka, mądrze kręcił głową, robił tajemnicze miny i wreszcie osiągnął zdumiewające rezultaty, do których zawsze dochodzą ludzie tego kalibru, mianowicie – wpadł na trop. Ale „tropu” nie można powiesić zamiast mordercy. Toteż, gdy detektyw po tym olśniewającym sukcesie odjechał, niepokój Tomka pozostał taki sam, jak przedtem.

Dni upływały wolno jeden za drugim, a każdy z nich zabierał ze sobą trochę tego ciężaru, który przygniatał serce Tomka.

Rozdział XXVI

Na każdego normalnie rozwijającego się chłopca przychodzi w życiu taki czas, kiedy budzi się w nim gwałtowne pragnienie poszukiwania ukrytych skarbów. To pragnienie pewnego pięknego dnia opanowało również Tomka. Od razu poleciał do Joego Harpera, ale nie zastał go w domu. Potem szukał Bena Rogersa, lecz ten poszedł na ryby. Naraz natknął się na Hucka Finna. Huck doskonale nadawał się do tego przedsięwzięcia. Tomek zaprowadził go w ustronne miejsce i w zaufaniu powiedział mu, o co chodzi. Huck nie miał nic przeciwko temu. Zawsze gotów był na udział w każdej zabawie, która obiecywała rozrywkę, a nie wymagała kapitału, bo rozporządzał wprost kłopotliwym nadmiarem wolnego czasu.

– Gdzie będziemy kopać? – zapytał Huck.

– Och, gdziekolwiek.

– Jak to, czy wszędzie ukryte są skarby?

– Oczywiście, że nie. Są zakopane w różnych osobliwych miejscach, czasem na wyspach, czasem w starych skrzyniach między korzeniami olbrzymich drzew, najczęściej tam, gdzie o północy pada cień księżyca, a czasem pod progiem domów, w których straszy.

– A kto je zakopuje?

– No, zbójcy… A co, myślałeś, że pastor?

– Skąd mam wiedzieć? Ja jakbym miał taki skarb, to na pewno bym go nie zakopał. Wydawałbym pieniądze i żyłbym sobie szczęśliwie.

– Ja tak samo. Ale zbójcy tak nie robią. Zakopują skarb i zostawiają.

– I nie przychodzą, żeby go zabrać?

– Nie. Wprawdzie mają zamiar kiedyś go zabrać, ale albo zapominają, jakie zrobili znaki orientacyjne, albo wcześniej umierają. A skarb leży i leży, tak długo aż ktoś wreszcie znajdzie stary, pożółkły papier, na którym narysowana jest mapa i szyfr. Nad takim papierem trzeba nieraz ślęczeć cały tydzień, zanim się go odcyfruje, bo ten szyfr najczęściej napisany jest hieroglifami.

 

– Hiero… co?

– Hieroglifami… a może hieroplitami… no, w każdym razie takimi obrazkami i tak dalej, które wyglądają tak, jakby nic nie znaczyły.

– A ty masz taki papier?

– Nie.

– To jak chcesz znaleźć skarb bez mapy?

– A na co mi mapa? Oni zawsze zakopują pod jakimś domem, gdzie straszy, albo na wyspie, albo pod uschniętym drzewem z wystającym korzeniem. Próbowaliśmy już trochę na Wyspie Jacksona, a teraz możemy spróbować tutaj. Mamy przecież w okolicy ten stary nawiedzony dom nad potokiem Cichego Domu, a tam jest cała masa uschniętych drzew.

– Czy skarb jest pod każdym takim drzewem?

– No coś ty! Jasne, że nie!

– To skąd będziesz wiedział, do którego się zabrać?

– Musimy kopać pod wszystkimi.

– Zwariowałeś, Tomek?! Przecież to nam zajmie cały rok!

– No i co z tego? Ale za to wyobraź sobie, że znajdujesz stary zaśniedziały garnek, a w nim sto błyszczących dolarów, albo skrzynkę z diamentami? Co?

Huckowi zaświeciły się oczy.

– To byłoby super! Wiesz co, daj mi te sto dolarów, a diamenty możesz sobie zabrać!

– W porządku. Ręczę ci, że nie pogardzę diamentami. Czasami jeden taki kamyk warty jest dwadzieścia dolarów, a nie ma ani jednego, za którego nie dostałbyś przynajmniej pół dolara.

– Serio?!

– Jasne! Każdy ci to może potwierdzić. Czy ty nigdy nie widziałeś diamentu, Huck?

– Raczej nie.

– To pomyśl sobie, że królowie mają ich na pęczki, dosłownie całe worki.

– No tak, ale ja nie znam żadnego króla.

– Ja myślę! Za to jakbyś pojechał do Europy, to byś zobaczył, ilu ich tam gania po ulicach.

– Poważnie? Ganiają po ulicach?

– Zwariowałeś? Jasne, że nie ganiają!

– No to czemu mówisz, że ganiają?

– O rany! Chciałem tylko powiedzieć, że jest ich tam cała masa, rozumiesz? I że w ogóle mógłbyś ich zobaczyć; na przykład takiego starego garbatego Ryszarda…

– Ryszarda? A jak on ma na nazwisko?

– On wcale nie ma nazwiska. Królowie nie mają nazwisk, tylko imiona.

– E tam! Nie mają nazwisk?

– Nie mają, a co?

– Nic. Niech sobie nie mają, jak im się tak podoba. Ale ja nie chciałbym być królem i mieć tylko imię, jak Murzyn. Słuchaj, Tomek, a gdzie ty właściwie chcesz zacząć kopać?

– Jeszcze nie wiem. Może zabierzemy się do tego starego, uschniętego drzewa na wzgórzu, po drugiej stronie potoku Cichego Domu?

– Dobra!

Wytrzasnęli jakąś starą, kulawą motykę oraz pogiętą łopatę i ruszyli za miasto. Mieli przed sobą trzy kilometry drogi. Przyszli na miejsce zgrzani i zziajani. Rzucili się na ziemię w cieniu pobliskiego wiązu, by odpocząć i zapalić fajki.

– Podoba mi się to – oświadczył Tomek.

– Mnie też.

– Powiedz, Huck, jeżeli znajdziemy tutaj skarb, to co zrobisz ze swoją częścią?

– Codziennie będę sobie kupował kawałek tortu i szklankę wody sodowej i będę chodził do każdego cyrku, który do nas przyjedzie. To dopiero będzie życie!

– I nic nie będziesz odkładał na przyszłość?

– A po co mam odkładać?

– No, żebyś miał później z czego żyć.

– To by się na nic nie zdało, bo kiedy pewnego dnia mój stary wróci do naszego miasta, to zaraz położy łapę na wszystkich pieniądzach, których nie zdążę wydać. Gwarantuję ci, że on by się szybko uporał z moim skarbem. A ty, Tomek, co zrobisz ze swoją połową?

– Kupię sobie nowy bęben, prawdziwy miecz, czerwony krawat i małego buldoga, a potem się ożenię.

– Ożenisz się?

– Aha!

– Tomek! Czyś ty zwariował?!

– Poczekaj tylko, a sam zobaczysz.

– Człowieku, przecież to jest najgorsze głupstwo, jakie można zrobić! Popatrz na moich starych. Nic, tylko się bili. Tłukli się dosłownie bez przerwy. Dobrze to pamiętam!

– I co z tego? Dziewczyna, z którą ja się ożenię, nie będzie się biła.

– Daj spokój, Tomek! One wszystkie są takie same. Ty się lepiej poważnie zastanów. A jak się nazywa ta twoja dziewucha?

– To nie dziewucha, tylko dziewczyna.

– Wszystko jedno. I tak wychodzi na to samo. No więc jak ona się nazywa?

– Powiem ci kiedyś, ale jeszcze nie teraz.

– Jak chcesz, nie pali się. Tylko, że jak ty się ożenisz, to ja już zostanę zupełnie sam na świecie.

– Coś ty! Będziesz mieszkał razem z nami! No, ale teraz trzeba wstać i zabrać się do kopania.

Przez pół godziny pracowali w pocie czoła. Bez rezultatu. Męczyli się następne pół godziny – znowu nic. Pierwszy nie wytrzymał Huck:

– Czy oni zawsze tak głęboko zakopują? – wysapał.

– Czasami, ale nie zawsze. Na ogół nie. Chyba wybraliśmy złe miejsce.

Wybrali więc inne i zaczęli kopać na nowo. Szło im ciężko, ale praca posuwała się naprzód. Jakiś czas kopali w milczeniu. Wreszcie Huck oparł się na łopacie, otarł rękawem pot z czoła i zapytał:

– Gdzie chcesz kopać potem, gdy tu skończymy?

– Może zabierzemy się do tego starego drzewa na wzgórzu Cardiff, za domem wdowy Douglas?

– Zdaje się, że to będzie dobre miejsce. Ale czy wdowa nie odbierze nam skarbu? Przecież to jest jej ziemia.

– Ha! Niech tylko spróbuje zabrać! Zakopany skarb należy do tego, kto go znalazł. Nieważne, na czyim był terenie.

To uspokoiło Hucka. Znowu podjęli pracę. Po pewnym czasie Huck powiedział:

– Do licha! Chyba znowu kopiemy w złym miejscu. Jak myślisz?

– Wiesz, Huck, to jest bardzo podejrzane. Nie rozumiem, dlaczego tym razem nie trafiliśmy na właściwe miejsce. Czasami przeszkadzają czarownice. Zdaje się, że to któraś z nich weszła nam w drogę.

– Bzdura! Przecież w dzień czarownice nie mają żadnej mocy!

– Prawda, nie przyszło mi to do głowy… Już wiem! Wiem, co jest grane! Ale z nas osły! Przecież najpierw trzeba sprawdzić, gdzie pada cień drzewa o północy, a dopiero potem kopać w tym miejscu!

– O kurczę, rzeczywiście! A myśmy się tu pocili jak dwa barany! Niech to diabli! Nie ma co, musimy tu przyjść w nocy. Taki kawał drogi. Będziesz mógł wyjść z domu?

– No pewnie! Musimy tu przyjść jeszcze dzisiaj, bo jak ktoś zobaczy te dziury, to zaraz zorientuje się, co jest grane i sprzątnie nam skarb sprzed nosa.

– W takim razie przyjdę dziś w nocy pod twój dom i będę miauczał.

– Dobrze. A teraz schowajmy te narzędzia w krzakach.

Krótko przed północą chłopcy dotarli do umówionego miejsca. Siedzieli pod drzewem i czekali. Miejsce było odludne, a nocna, tradycyjna godzina duchów – groźna i uroczysta. Słychać było jakieś tajemnicze szepty wśród drzew; w mrocznych zakątkach czaiły się widma, w oddali głucho wył pies, grobowym głosem sekundował mu puchacz. Na chłopców powiało grozą. Milczeli, trwożnie rozglądając się wokół. Wreszcie uznali, że północ już nadeszła. Zaznaczyli miejsce, gdzie padał cień od księżyca i zaczęli kopać. Nadzieje ich rosły; z zapałem odrzucali kolejne warstwy ziemi. Dół był coraz głębszy, ale ilekroć łopata uderzała o coś twardego, a im serca zamierały z radosnego oczekiwania, spotykało ich nowe, bolesne rozczarowanie – był to tylko kamień albo korzeń. Wreszcie Tomek odezwał się:

– To nie ma sensu, Huck. Znowu kopiemy w złym miejscu.

– To niemożliwe. Przecież dokładnie odmierzyliśmy cień.

– Wiem, ale coś tu jest nie tak.

– Co może być nie tak?

– Nie zgadliśmy, kiedy była północ. Odmierzyliśmy cień za wcześnie albo za późno.

Huck upuścił łopatę.

– Racja! – chwycił się za głowę. – Oczywiście! Nie ma co dalej kopać. Nigdy nie będziemy dokładnie wiedzieli, kiedy jest północ. A poza tym tutaj jest tak strasznie w nocy. Na pewno roi się tu od czarownic i duchów. Ciągle mi się zdaje, że coś stoi za mną, ale boję się odwrócić, bo może przede mną też czai się jakieś licho, które tylko czeka, żebym się odwrócił… Aż mnie ciarki przechodzą, jak o tym myślę.

– Ja też mam stracha. A w dodatku muszę ci powiedzieć, że jak zbójcy zakopują skarb, to zawsze kładą na nim nieboszczyka, żeby go pilnował…

– Jezus Maria!

– To prawda. Tysiąc razy o tym słyszałem.

– Tomek, ja nie chcę mieć do czynienia z nieboszczykami. Z nimi nie ma żartów. Zawsze sprowadzają jakieś kłopoty.

– Ja też nie chcę z nimi zaczynać. Jeszcze by ten, co tu leży, wystawił nagle czaszkę i zagadał do nas…

– Tomek! Proszę cię, daj spokój! To jest straszne!

– No chyba. Ja też się boję.

– Słuchaj, zostawmy to miejsce w spokoju i spróbujmy gdzie indziej.

– Dobra. Tak będzie najlepiej.

– Tylko gdzie?

Tomek myślał chwilę i powiedział:

– Nawiedzony dom! Tylko tam!

– Dziękuję bardzo! Nie lubię takich domów. Duchy są jeszcze gorsze od nieboszczyków. Taki truposz może wprawdzie coś powiedzieć, ale przynajmniej nie plącze się koło ciebie w całunie, nie wygląda ci nagle przez ramię i nie zgrzyta zębami, jak to robią duchy. Tomek, tego bym nie wytrzymał… tego by nikt nie wytrzymał.

– No tak, ale duchy chodzą tylko w nocy, a jeśli będziemy kopali w dzień, to nic nam nie zrobią.

– Dobra, dobra. Sam wiesz, że do tego domu nikt nie odważa się wejść nawet w biały dzień.

– To tylko dlatego, że w tym domu został ktoś zamordowany. Ale przecież nikomu nie pokazał się tam żaden duch. Najwyżej widziano w oknach jakieś niebieskawe światełka…

– Możesz być pewien, Tomku, że gdzie się pokażą takie niebieskawe światełka, tam i duch jest blisko. Tylko duchy używają takich światełek.

– Wiem, ale w końcu pokazują się w dzień, a nie w nocy, więc czego tu się bać?

– W porządku, niech ci będzie. Zabierzemy się do tego nawiedzonego domu, chociaż to dosyć ryzykowna sprawa.

Tak rozmawiając, powoli schodzili ze wzgórza. Przed nimi, w oświetlonej księżycem dolinie, stał samotnie nawiedzony dom. Płot wokół niego dawno się już zawalił, bujne zielsko porastało próg, komin sypał się w gruzy, otwory okien ziały pustką po szybach i ramach, dach opadł z jednej strony niemal do ziemi. Chłopcy pilnie patrzyli w okna, czy nie błyśnie w nich przypadkiem niebieskie światełko. Mówili do siebie szeptem, jak tego wymagała pora i okoliczności. Potem okrążyli dom wielkim łukiem i puścili się do domu przez gęsty las, porastający drugą stronę wzgórza Cardiff.

5czwarty lipca – Dzień Niepodległości Stanów Zjednoczonych. [przypis edytorski]
6magnetyzer – tu: sztukmistrz, w swoich pokazach posługujący się zjawiskiem hipnozy. [przypis edytorski]
7frenolog – specjalista od frenologii, pseudonauki poszukującej związku między budową mózgu i czaszki a zdolnościami i charakterem człowieka. [przypis edytorski]
8zlinczować – bez sądu zabić człowieka podejrzanego o popełnienie przestępstwa. [przypis edytorski]