Kostenlos

Uwięziona

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Naraz, w ciszy nocnej uderzył mnie hałas, na pozór nieznaczący, ale który mnie przejął grozą, łoskot okna, które się otworzyło nagle w pokoju Albertyny. Kiedy już nic nie było słychać, zastanawiałem się, czemu mnie ten łoskot tak przestraszył. Sam w sobie nie miał nic tak niezwykłego, ale ja mu dawałem prawdopodobnie dwa znaczenia, które mnie porówni przerażały. Najpierw, było regułą w naszem domowem życiu, ponieważ bałem się przeciągów, aby nigdy nie otwierano okna w nocy. Wpojono to Albertynie, kiedy zamieszkała u nas; i mimo iż była przeświadczona, że to jest z mojej strony manja i to niezdrowa, przyrzekła nigdy nie naruszać tego zakazu. A była tak nieśmiała w tem co tyczyło moich życzeń, choćby je potępiała, że wiedziałem iż raczej spałaby w pokoju pełnym dymu, niżby miała otworzyć okno, tak samo jak dla najważniejszej sprawy nie kazałaby mnie obudzić rano. Była to jedna tylko z drobnych konwencyj naszego życia, ale z chwilą gdy Albertyna gwałciła tę konwencję nie wspomniawszy mi o tem, czyż nie znaczyło to, że nie ma już czego oszczędzać, że pogwałciłaby równie dobrze wszystkie. Następnie ten łoskot był gwałtowny, prawie impertynencki, tak jakby otwarła okno czerwona z gniewu, mówiąc: „Duszę się tu, wszystko mi jedno, chcę powietrza! Nie mówiłem sobie ściśle tego, ale nadal myślałem – niby o przepowiedni bardziej tajemniczej i złowrogiej niż krzyk puszczyka – o tym łoskocie, z jakim otwarła okno Albertyna. Pełen wzruszenia, jakiego może nie zaznałem od wieczoru w Combray, kiedy Swann był u nas na obiedzie, chodziłem długo po korytarzu, mając nadzieję że hałasem ściągnę uwagę Albertyny, że zlituje się nade mną i zawoła mnie; ale nie słyszałem żadnego szmeru. Pomału uczułem, że jest zapóźno. Musiała oddawna spać. Wróciłem, aby się położyć.

Nazajutrz, skoro się tylko obudziłem, ponieważ nigdy, cobądź by się stało, nie wchodzono do mnie bez wezwania, zadzwoniłem na Franciszkę. I równocześnie myślałem: „Pomówię z Albertyną o jachcie, który chcę dla niej zamówić”. Biorąc listy, rzekłem do Franciszki, nie patrząc na nią:

– Za chwilę będę chciał widzieć pannę Albertynę, czy już wstała?

– Tak, wstała wcześnie.

Uczułem że się we mnie zrywa, niby od uderzenia wichru, tysiąc niepokojów, których nie umiałem utrzymać w piersi. Huragan był taki że dech mi zapierało w piersiach jak w czasie burzy.

– A! ale gdzie jest teraz?

– Musi być u siebie.

– A, dobrze, dobrze, poproszę jej za chwilę.

Odetchnąłem, była tuż, wzruszenie moje opadło, Albertyna jest w domu, było mi niemal obojętne że jest. Zresztą, czyż nie byłoby niedorzeczne przypuszczać, że mogłoby jej nie być? Zasnąłem, ale mimo pewności że ona mnie nie opuści, sen mój był lekki i to lekki tylko w stosunku do niej. Bo hałasy sprawiane robotami w dziedzińcu mimo że je słyszałem mętnie przez sen, nie naruszały mego spokoju, podczas gdy najlżejszy szelest z pokoju Albertyny kiedy wychodziła lub wracała po cichu przyciskając tak lekko klamkę, wstrząsał mnie dreszczem, przebiegał mnie całego, przyprawiał mnie o bicie serca, mimo że go słyszałem w głębokiem uśpieniu, tak samo jak babka w ostatnich dniach przed śmiercią, pogrążona w bezwładzie, którego nic nie mąciło i który lekarze nazywali coma, zaczynała, jak mi powiedziano, drżeć przez chwilę jak liść, kiedy słyszała trzy dzwonki, któremi zwykłem był wzywać Franciszkę i których, nawet kiedy się starałem dzwonić najlżej aby nie mącić ciszy śmiertelnego pokoju, nikt (upewniała mnie Franciszka) nie mógł pomylić z innemi z powodu sposobu, w jaki, nie wiedząc o tem, naciskałem dzwonek. Czyż to ja sam byłem już w agonji, czy to była bliskość śmierci?

Tego dnia i nazajutrz wyszliśmy z Albertyną razem, wobec tego że nie chciała już wychodzić z Anną. Nie wspomniałem jej nawet o jachcie. Te spacery uspokoiły mnie zupełnie. Ale ona nadal całowała mnie wieczorem w ten nowy sposób, tak że byłem wściekły. Mogłem w tem już tylko widzieć chęć okazania że się dąsa na mnie, co mi się wydawało zbyt niedorzeczne po wszystkiem com wciąż robił dla niej. Toteż, nie mając z niej już nawet satysfakcyj fizycznych, na których mi zależało, znajdując ją brzydką kiedy była w złym humorze, tem żywiej odczułem wyrzeczenie się wszystkich kobiet oraz podróży, których żądzę obudziły we mnie pierwsze piękne dni. Z pewnością dzięki dorywczym wspomnieniom zapomnianych schadzek jeszcze z uczniowskich czasów, pod gęstą już zielonością, ta wiosna, w której podróż naszej wędrownej siedziby poprzez pory roku zatrzymała się od trzech dni pod łaskawem niebem i której wszystkie drogi uciekały ku śniadaniom na wsi, wiosłowaniu, wycieczkom i zabawom, zdawała mi się krainą kobiet, jak była krainą drzew, i krainą, gdzie zewsząd wabiąca rozkosz stawała się dozwolona moim wracającym siłom. Rezygnacja na lenistwo, rezygnacja na czystość, na to aby znać rozkosz jedynie z kobietą której nie kochałem, rezygnacja na to żeby siedzieć w pokoju, nie podróżować, wszystko to było możebne w Starym Świecie, gdzie byliśmy jeszcze wczoraj, w pustym świecie zimy, ale już nie w tym świecie nowym, zieleniącym się liśćmi, gdzie obudziłem się niby młody Adam, dla którego nastręcza się pierwszy raz problem istnienia, szczęścia, i nad którym nie ciąży spiętrzenie dawniejszych negatywnych rozwiązań.

Obecność Albertyny ciążyła mi; patrzałem na nią markotnie, odczuwając jako nieszczęście to, żeśmy nie zerwali z sobą. Chciałem jechać do Wenecji, chciałem tymczasem iść do Luwru oglądać obrazy weneckie i do Luxemburgu oglądać dwa obrazy Elstira, które, jak właśnie mówiono, księżna Gilbertowa sprzedała temu muzeum; te które tak podziwiałem, Rozkosze tańcaPortret rodziny X. Ale bałem się, żeby na pierwszym z nich pewne lubieżne pozy nie obudziły w Albertynie tęsknoty do uciech ludowych, podsuwając jej myśl, że może pewne życie, którego nie zaznała, rozkosze ogni sztucznych i podmiejskich gospód mają swoje powaby. Już z góry bałem się aby w dniu 14 lipca nie oświadczyła, że chce iść na bal ludowy i marzyłem o czemś niemożliwem coby udaremniło tę fetę. A także były również w tych Elstirach nagości kobiece, na tle bujnych krajobrazów Południa, zdolne obudzić w Albertynie myśl o pewnych rozkoszach, mimo iż Elstir sam (ale czy Albertyna nie ściągnęłaby dzieła w dół?) widział w tem tylko piękność posągową, aby rzec lepiej piękność białych posągów, jakiej nabierają ciała kobiet siedzących wśród zieleni. Toteż pogodziłem się z tem wyrzeczeniem się i zdecydowałem jechać do Wersalu.

Albertyna została w swoim pokoju, w szlafroczku Fortuny’ego, aby czytać. To było w niej urocze, że zawsze była gotowa na wszystko, może stąd że nawykła niegdyś spędzać pół życia u obcych. Tak samo jak się w dwie minuty zdecydowała jechać do Paryża, tak i teraz rzekła: „Mogę jechać jak jestem, nie będziemy wysiadali”. Zawahała się sekundę między dwoma płaszczami, aby ukryć swój szlafroczek – tak jakby się zawahała między towarzystwem dwóch przyjaciół – wzięła wspaniały ciemno niebieski płaszcz, przypięła kapelusz. Zanim zdążyłem wziąć palto, w minutę była gotowa, i pojechaliśmy do Wersalu. Sama ta szybkość, absolutna uległość, uspokoiły mnie tak, jakgdybym – mimo iż nie mając żadnego ścisłego powodu do niepokoju – w istocie potrzebował tego. „Bądź co bądź, nie mam się czego obawiać; robi wszystko o co poproszę, mimo łoskotu okna tamtej nocy. Z chwilą gdym zaproponował spacer, narzuciła płaszcz na peniuar i była gotowa; tego by nie zrobiła kobieta zbuntowana, osoba która by mnie już nie chciała” – powiadałem sobie w drodze do Wersalu. Zostaliśmy tam długo. Niebo było całe z owego promiennego, nieco bladego błękitu, jaki przechadzając się i leżąc w polu widzimy czasem nad głową; jest wówczas tak gładkie, tak głębokie, że czujemy iż błękitu, z którego je sporządzono, użyto bez żadnej domieszki, tak niewyczerpanie bogato, że możnaby zgłębiać coraz to więcej jego substancję, nie spotykając ani atomu czego innego niż ten właśnie błękit. Myślałem o babce, która w sztuce ludzkiej, w naturze, kochała wielkość i lubiła w tym samym błękicie oglądać wieżę św. Hilarego. Nagle uczułem na nowo nostalgję straconej wolności, słysząc hałas, którego nie poznałem zrazu a który babka byłaby również tak lubiła. Było to niby brzęczenie osy. „O, rzekła Albertyna: samolot, jest bardzo, bardzo wysoko”. Popatrzałem dokoła, ale widziałem jedynie nietkniętą bladość błękitu bez domieszki, bez żadnej czarnej plamy. Słyszałem mimo to wciąż brzęczenie skrzydeł, które nagle weszły w pole mojego widzenia. Wysoko, maleńkie, ciemne i błyszczące skrzydła marszczyły gładki błękit nieskażonego nieba. Mogłem wreszcie związać brzęczenie z jego przyczyną, z małym owadem, który drgał tam w górze, z pewnością na dobre dwa tysiące metrów; widziałem jak huczy. Może niegdyś, kiedy szybkość nie skróciła jeszcze odległości na ziemi jak dzisiaj, gwizd pociągu przechodzącego o dwa kilometry posiadał tę piękność, która teraz, na jakiś czas jeszcze, wzrusza nas w warczeniu samolotu o dwa tysiące metrów, przez myśl, że odległości przebiegane w tej pionowej podróży są te same co na ziemi i że w tym innym kierunku, gdzie miary wydają się nam inne, ponieważ dostęp do nich wydawał się nam nieosiągalny, samolot o dwa tysiące metrów jest nie dalej niż pociąg o dwa kilometry, jest nawet bliżej, gdyż identyczna droga odbywa się w środowisku czystszem, bez zapór między podróżnym a jego punktem wyjścia, tak jak na morzu lub na równinie, w spokojny czas, smuga dalekiego już okrętu lub powiew wiatru żłobią bruzdę w oceanie wód lub zboża.

– W gruncie nie chce się nam jeść, możnaby wstąpić do Verdurinów – rzekła Albertyna; to ich godzina i ich dzień.

– Ale skoro ty się gniewasz na nich?

– Och, narobili strasznie dużo plotek, ale w gruncie rzeczy nie są tacy źli. Pani Verdurin była zawsze bardzo miła dla mnie. A przytem nie można się wiecznie gniewać ze wszystkimi. Mają wady, ale któż ich nie ma.

– Nie jesteś ubrana, trzebaby wracać się przebrać, byłoby późno.

Dodałem, że mam ochotę wstąpić gdzie na podwieczorek.

 

– Tak, masz rację, zjedzmy poprostu podwieczorek – odparła Albertyna z tą cudowną uległością, która mnie zawsze zdumiewała. Zatrzymaliśmy się przed wielką cukiernią, położoną prawie za miastem i zażywającą w tej chwili pewniej renomy. Dama jakaś wychodziła i poprosiła kelnerki o swoje rzeczy. I skoro ta dama wyszła, Albertyna popatrzała na kilka zawodów na kelnerkę, tak jakby chciała ściągnąć jej uwagę, podczas gdy ta porządkowała filiżanki, talerzyki, ptifury, bo już było późno. Podchodziła jedynie wtedy, kiedy żądałem czegoś. I zdarzało się wówczas, że – kiedy kelnerka, zresztą bardzo wysoka, stała gotowa do obsłużenia nas, a Albertyna siedziała koło mnie – za każdym razem Albertyna, aby ściągnąć jej uwagę, zwracała ku niej pionowo jasne spojrzenie, zmuszona podnosić wysoko źrenice, ponieważ z powodu bliskości w jakiej stała młoda kobieta, niepodobna jej było zmniejszyć kąta spojrzenia. Musiała, nie zadzierając zbytnio głowy, sięgać wzrokiem na tę nadmierną wysokość, na której znajdowały się oczy dziewczyny. Przez uprzejmość dla mnie, Albertyna szybko spuszczała oczy, że zaś kelnerka nie zwróciła na nią uwagi, zaczynała na nowo. Tworzyło to istną serję daremnych błagalnych wzlotów ku niedostępnemu bóstwu. Potem kelnerce pozostał już tylko do sprzątnięcia sąsiedni stolik. Tam spojrzenie Albertyny mogło jej dosięgnąć swobodnie. Ale ani razu wzrok kelnerki nie spoczął na mojej przyjaciółce. To mnie nie dziwiło, bo wiedziałem, że ta kobieta, którą znałem troszkę, miała kochanków mimo iż zamężna, ale ukrywała doskonale swoje miłostki, co mnie dziwiło niepomiernie z powodu jej zdumiewającej głupoty. Patrzałem na tę kobietę, gdyśmy kończyli podwieczorek. Zajęta porządkowaniem, była prawie niegrzeczna dla Albertyny, nie znajdując dla niej ani jednego spojrzenia, mimo iż w zachowaniu się Albertyny nie było zresztą nic niestosownego. Tamta porządkowała, porządkowała bez końca, bez jednej dystrakcji. Gdyby ułożenie łyżeczek i nożyków do owoców powierzono nie dużej pięknej kobiecie, ale (przez oszczędność pracy ludzkiej) prostej machinie, i wówczas obojętność na zachowanie się Albertyny nie byłaby większa; a mimo to piękna kelnerka nie spuszczała oczu, nie zamyślała się, pozwalała błyszczeć swoim oczom, swoim wdziękom, pochłonięta jedynie pracą. Prawda iż, gdyby ta kelnerka nie była osobą szczególnie głupią (nietylko miała tę reputację, ale wiedziałem o tem z doświadczenia), obojętność ta byłaby może szczytem zręczności. I wiem, ze najgłupsza nawet istota, jeżeli jej pragnienie lub interes są w grze, może, w tym jednym wypadku, wśród nicości swego głupiego życia, dostosować się natychmiast do kółek najbardziej złożonego mechanizmu; mimo wszystko byłoby to jednak domniemanie zbyt subtelne dla kobiety równie głupiej jak ta kelnerka. Ta głupota przybierała nawet nieprawdopodobny charakter impertynencji! Ani razu nie spojrzała na Albertynę, której nie mogła przecież nie widzieć. Było to niezbyt uprzejme dla mojej towarzyszki, ale w gruncie byłem roszczęśliwiony, że Albertyna dostała tę małą lekcję i przekonała się, iż często kobiety nie zwracają na nią uwagi.

Opuściliśmy cukiernię, wsiedliśmy do powozu i ruszyliśmy do domu, kiedy naraz zacząłem żałować, że nie wziąłem na bok kelnerki i nie poprosiłem na wszelki wypadek, aby nie mówiła damie, która wyszła w chwili naszego przybycia, mego nazwiska i adresu, które kelnerka, z powodu moich częstych zamówień, musiała znać doskonale. Było w istocie zbyteczne, aby owa dama mogła w ten sposób uzyskać pośrednio adres Albertyny. Ale wydało mi się zbyt kłopotliwe wracać z drogi dla takiej drobnostki; pomyślałem że toby znaczyło nadawać temu za wiele wagi w oczach głupiej i kłamliwej kelnerki. Pomyślałem tylko, że trzeba będzie wstąpić tam na podwieczorek za jaki tydzień, żeby jej to powiedzieć; jakie to nudne, kiedy się ma zwyczaj zapominać połowy tego co się ma do załatwienia, musieć najprostsze rzeczy robić na kilka zawodów!

Kiedy się nad tem zastanawiam, trudno mi wprost opowiedzieć przy tej sposobności, jak dalece życie Albertyny było pokryte tajonemi, ulotnemi, sprzecznemi często pragnieniami. Bez wątpienia, kłamstwo komplikowało jeszcze to życie. Kiedy, nie przypominając już sobie dobrze naszych poprzednich rozmów, Albertyna powiedziała: „Och, to ładna dziewczyna, dobrze grała w golfa”, a ja spytałem o nazwisko owej dziewczyny, odpowiedziała owym obojętnym, ogólnikowym tonem wyższości, który zapewne zawsze jest do dyspozycji, bo każdy kłamca tego typu znajduje go na chwilę, ilekroć nie chce odpowiedzieć na jakieś pytanie: „Och! nie wiem (z żalem, że mnie nie może objaśnić), nigdy nie znałam jej nazwiska, widywałam ją na golfie, ale nie wiedziałam jak się nazywa”. I kiedy znów, w miesiąc później, rzekłem: „Albertyno, wiesz, ta ładna dziewczyna o której mówiłaś, co grała tak dobrze w golfa… – A, tak, odpowiadała bez zastanowienia, Emilja Daltier, nie wiem co się z nią stało”. I kłamstwo, niby fortyfikacja polowa, z obrony zdobytego obecnie nazwiska przeniosło się na możliwości odnalezienia tej osoby. „Ach, nie wiem, nie znałam nigdy jej adresu. Nie mam pojęcia, ktoby cię mógł objaśnić. Och, nie, Anna jej nie znała. Ona nie należała do naszej bandy, dziś tak rozprószonej. Innym razem kłamstwo było niby brzydkie wyznanie: „Och! gdybym miała trzysta tysięcy franków renty… Przygryzła wargi. „Cobyś zrobiła? – Poprosiłabym cię (rzekła ściskając mnie) o pozwolenie zostania tutaj. Gdzież mogłabym być szczęśliwsza? Ale, nawet biorąc w rachubę kłamstwa, niewiarygodne było do jakiego stopnia życie Albertyny było zmienne i jak ulotne były jej najżywsze pragnienia. Szalała za jakąś osobą, a za trzy dni nie zechciałaby jej widzieć. Nie mogła wyczekać ani godziny żebym jej kupił płótna i farby, chciała się zabrać z powrotem do malarstwa. Dwa dni niecierpliwiła się, płakała prawie rychło osychającemi łzami dziecka, któremu zabrano mamkę. I ta niestałość uczuć w stosunku do osób, rzeczy, zajęć, sztuk, krajów, była w niej tak powszechna, że jeżeli kochała pieniądze (czego nie przypuszczam) nie mogła ich kochać dłużej niż innych rzeczy. Kiedy mówiła: „Och! gdybym miała trzysta tysięcy renty!” nawet jeżeli wyrażała myśl złą ale nietrwałą, nie mogłaby jej zachować dłużej niż chęci wybrania się do Rochers, których widok ujrzała w wydaniu pani de Sévigné po babce, niż chęci odszukania przyjaciółki z golfa, podróży samolotem, spędzenia świąt Bożego Narodzenia u ciotki lub wzięcia się na nowo do malarstwa.

Wróciliśmy późno w ciemności, w której, tu i ówdzie, na skraju drogi, czerwone spodnie obok spódnicy zdradzały zakochaną parę. Powóz nasz minął porte Maillot. Miejsce gmachów paryskich zastąpił czysty, linearny, pozbawiony konsystencji rysunek gmachów paryskich, tak jakby ktoś odtwarzał obraz zniszczonego miasta. Ale na skraju tego obrazu wznosiła się z taką słodyczą blado niebieska listewka, od której obraz się odcinał, że spragnione oczy wszędzie szukały jeszcze trochę tego rozkosznego odcienia, który im odmierzono zbyt skąpo. Był księżyc, Albertyna zachwycała się nim. Nie śmiałem jej powiedzieć, że lepiejbym się nim cieszył, gdybym był sam, albo w pogoni za jakąś nieznajomą. Recytowałem wiersze lub ustępy prozą o blasku księżyca, zwracając uwagę Albertyny, jak ze srebrnego, jakim był niegdyś, stał się niebieski u Chateaubrianda, u Wiktora Hugo z Eviradnusa i z Fête chez Thérèse, aby się stać znowuż żółtym i metalicznym z Baudelairem i Leconte de Lisle’m. Potem, przypominając jej obraz, jaki tworzy sierp księżyca pod koniec Śpiącego Booza, wyrecytowałem cały utwór.

Wróciliśmy. Tej nocy piękny czas uczynił skok naprzód, jak termometr podnosi się od gorąca. W ciągu wcześnie wstających ranków wiosennych, które nadeszły, słyszałem tramwaje wędrujące poprzez zapachy – w powietrzu, które nasycało się coraz to więcej gorącem, aż to powietrze nabrało zwartości i gęstości południa. Kiedy tłuste powietrze skończyło werniksować i wyodrębniać zapach lavabo, zapach szafy, zapach kanapy, wówczas po samej wyrazistości, z jaką prostopadle stojące przedmioty grupowały się w równoległych i odrębnych transzach, w perłowym pół cieniu przydającym łagodniejszego glansu refleksowi firanek i niebieskich atłasowych foteli, widziałem się – nie przez prosty kaprys wyobraźni, ale dlatego że to było istotnie możliwe – idącym, w jakiejś nowej dzielnicy podmiejskiej, podobnej do tej w której Bloch mieszkał w Balbec, ulicami zalanemi słońcem, odnajdując tam nie mdłe sklepy rzeźnickie i biały kamień ciosowy, ale wiejską jadalnię, gdziebym mógł wejść zaraz i zapachy jakiebym zastał wchodząc, zapach klosza z wiśniami i brzoskwiniami, cydru, sera gruyère, zawieszone niejako w świetlnej galarecie cienia, który prążkowały delikatnie niby wnętrze agatu, podczas gdy szklane podpórki na noże iryzują tęcze lub rzucają pawie oczka na stół pokryty ceratą. Niby wiatr wzbierający coraz to silniej, z radością słyszałem pod oknami samochód. Czułem zapach benzyny. Ten zapach może być przykry dla ludzi delikatnych (zawsze materjalistów), którym psuje on wieś, i dla pewnych myślicieli (również materjalistów na swój sposób), którzy, uznając wagę faktu, wyobrażają sobie, że człowiek byłby szczęśliwszy i dostępny wyższej poezji, gdyby jego oczy zdolne były widzieć więcej kolorów, nozdrza znać więcej zapachów; – filozoficzna maskarada naiwnych pojęć u tych co myślą że życie było piękniejsze, kiedy, zamiast czarnego fraka, nosiło się bogate stroje. Ale dla mnie (tak samo jak przykry może sam w sobie zapach naftaliny i bagna unosiłby mnie, wracając mi błękitną czystość morza z pierwszego dnia w Balbec), ten zapach benzyny, który, wraz z dymem wydobywającym się z samochodu, tyle razy zamierał w bladym lazurze, w owe palące dnie, kiedy jechałem z Saint-Jean de la Haise do Gourville, tak jak mi towarzyszył na spacerach w ciągu owych letnich popołudni, kiedy Albertyna malowała, rozwijał teraz, dokoła mnie, mimo że siedziałem w ciemnym pokoju, bławatki, maki, szkarłatną koniczynę, upajał mnie wonią wsi, nie zapach określony i stały, jak ten który skupia się koło głogów i który, uwięziony przez swoje tłuste i gęste składniki, wisi dokoła żywopłotu, ale zapach, przed którym uciekały drogi, zmieniał się charakter gruntu, nadbiegały zamki, bladło niebo, zdziesięciokrotniały się siły, zapach będący niby symbolem skoku i mocy, odnawiający moje dawne pragnienie z Balbec, żeby wsiąść w klatkę z kryształu i stali, ale tym razem nie poto aby składać wizyty w znajomych domach z kobietą którą znałem zbyt dobrze, ale aby się kochać w nowych miejscach z kobietą nieznaną. Zapach, któremu towarzyszyły co chwila trąbki przejeżdżających automobilów, pod które podkładałem słowa niby pod pobudkę wojskową: „Paryżanie, wstawajcie, chodźcie śniadać na trawie, pływać łodzią po rzece, w cieniu pod drzewami, z piękną dziewczyną; wstawaj, wstawaj”. I wszystkie te marzenia były mi tak miłe, że winszowałem sobie „surowego prawa”, które sprawiało iż, dopóki nie zadzwonię, żaden „trwożny śmiertelnik”, nawet Franciszka, nawet Albertyna, nie ośmieliłby się niepokoić mnie „w głębi tego pałacu”, gdzie straszliwy majestat czyni mnie niewidzialnym oczom poddanych. Naraz dekoracja zmieniła się: wspomnienie nie już dawnych wrażeń, ale dawnego pragnienia, całkiem świeżo jeszcze obudzonego błękitno-złotą suknią Fortuny’ego, rozpostarło przedemną inną wiosnę, wiosnę już wcale nie spowitą w liście, ale przeciwnie odartą nagle z drzew i kwiatów przez nazwę którą szepnąłem: Wenecja, wiosna wyklarowana, sprowadzona do swojej esencji, stopniowe wydłużenie, rozgrzanie, rozkwit swoich dni tłumacząca postępującą fermentacją już nie nieczystej ziemi, ale dziewiczej i modrej wody; wiosenna choć bez kwiatów i mogąca odpowiadać majowi jedynie przez refleksy, kształtowana przez niego, zestrojona z nim ściśle w promiennej i stałej nagości ciemnego szafiru. Toteż jak pory roku nie zmieniają niekwitnących ramion morza, tak współczesne lata nie przynoszą zmian gotyckiemu miastu; wiedziałem o tem, nie mogłem sobie tego wyobrazić, ale oto co chciałem oglądać z tą samą namiętnością, która niegdyś, kiedym był dzieckiem, w gorączce wyjazdu, skruszyła we mnie siłę jechania; chciałem się znaleźć twarzą w twarz ze swemi weneckiemi rojeniami, widzieć jak to rozszczepione morze obejmuje swemi zakrętami, niby skręty rzeki Oceanu, miejską i wyrafinowaną cywilizację, która odcięła ich lazurową przepaskę, rozwinęła się odrębnie, miała swoje osobne szkoły malarstwa i architektury; chciałem podziwiać ten bajeczny ogród owoców i ptaków z kolorowego kamienia, kwitnący pośród morza, które skrapiało go swoją falą, które uderzało nią o słupy kolumn i na potężnych rzeźbach kapitelów, niby ciemne lazurowe oko czuwające w cieniu, kładło plamami wiekuiście drgające światło. Tak, trzeba było jechać, to był moment. Od czasu jak Albertyna nie robiła już wrażenia pogniewanej, posiadanie jej nie wydawało się już skarbem, w zamian za który gotowi jesteśmy oddać wszystko inne. Bo zrobilibyśmy to jedynie poto, żeby się pozbyć zgryzoty, lęku – obecnie uśmierzonych. Udało się nam przeskoczyć płócienną obręcz o której, myśleliśmy przez chwilę że jej nigdy nie zdołamy przebyć. Zażegnaliśmy burzę, sprowadziliśmy pogodę uśmiechu. Niepokojąca tajemnica nienawiści bez znanej przyczyny i może bez końca rozprószyła się. Z tą chwilą odnajdujemy się twarzą w twarz z chwilowo odsuniętym problemem szczęścia, o którem wiemy że jest niemożebne. Teraz, kiedy życie z Albertyną stało się znów możliwe, czułem, że mógłbym w niem znaleźć jedynie same nieszczęścia, skoro mnie ona nie kocha; lepiej było opuścić ją w słodyczy jej zgody, którą przedłużyłbym wspomnieniem. Tak, to był moment; trzeba się było dobrze poinformować kiedy Anna ma opuścić Paryż, wpłynąć energicznie na panią Bontemps, tak aby być całkiem pewnym, że w tej chwili Albertyna nie mogłaby się udać ani do Holandji ani do Montjouvain. Gdybyśmy lepiej umieli analizować swoje uczucia, okazałoby się, że często kobiety podobają nam się jedynie przez mężczyzn, którym musimy je wydzierać, choćbyśmy śmiertelnie cierpieli od tego, że musimy o nie walczyć; z chwilą zniknięcia przeciwwagi, urok kobiety pierzcha. Mamy tego bolesny i ostrzegawczy przykład w predylekcji mężczyzn do kobiet, które, zanim ich poznały, wiodły swobodne życie; do kobiet, dokoła których czują atmosferę niebezpieczeństwa, które trzeba im wciąż zdobywać na nowo; przykład przeciwnie ex post – i zgoła nie dramatyczny – w człowieku, który czując że słabnie jego skłonność do kochanej kobiety, samorzutnie stosuje odkryte przez siebie prawidła, i aby być pewnym że nie przestanie jej kochać, rzuca kobietę w niebezpieczne środowisko, gdzie trzeba mu jej bronić codzień. (Przeciwieństwo mężczyzn żądających aby kobieta wyrzekła się teatru, mimo iż dlatego właśnie ją pokochali że była w teatrze).

 

Kiedy w ten sposób rozstanie się z Albertyną nie groziłoby już niczem, trzebaby wybrać piękny, pogodny dzień jak dzisiejszy – miało być takich wiele – w którym byłaby mi obojętna, kiedyby mnie kusiło tysiąc pragnień; trzebaby jej pozwolić wyjść bez widzenia się z nią, potem, wstawszy i zebrawszy się szybko, zostawić jej słówko, i nie zobaczywszy się z nią, jechać do Wenecji, korzystając z tego że, ponieważ Albertyna nie może w tym czasie udać się do żadnego z miejsc które mnie niepokoiły, zdołałbym w czasie podróży nie wyobrażać sobie jej możebnych wybryków, które mi się zdawały w tej chwili zresztą bardzo obojętne.

Zadzwoniłem na Franciszkę, żeby mi kupiła przewodnik i rozkład jazdy, tak jak robiłem dzieckiem, kiedy już obmyślałem podróż do Wenecji – realizację pragnienia równie gwałtownego jak to któregom doświadczał w tej chwili; zapominałem, że od tego czasu było inne, którem osiągnął i to bez żadnej przyjemności: pragnienie Balbec; i że Wenecja, będąc również zjawiskiem widzialnem, nie mogłaby prawdopodobnie, tak samo jak Balbec, spełnić niewysłowionego marzenia, marzenia o czasach gotyckich, zaktualizowanych wiosennem morzem; marzenia, które na chwilę musnęło mój intelekt zaczarowanym, pieszczotliwym, nieuchwytnym, tajemniczym i mętnym obrazem. Usłyszawszy dzwonek, Franciszka weszła, dość niespokojna o to jak przyjmę jej słowa i jej postąpienie.

– Bardzom się trapiła – rzekła – że panicz tak późno dzwoni dzisiaj. Nie wiedziałam, co robić. Dziś rano o ósmej, panna Albertyna kazała sobie przynieść kufry, nie śmiałam się sprzeciwić, bałam się że mnie panicz zeklnie gdybym go obudziła. Darmo jej mówiłam, że chyba nie ma sumienia, żeby zaczekała choć godzinę, bo wciąż myślałam że panicz zadzwoni; nie chciała, zostawiła ten list dla panicza, i o dziewiątej pojechała.

Jak dalece człowiek nie może wiedzieć co w sobie kryje! Dopiero co byłem przeświadczony o swojej obojętności dla Albertyny! I w tej chwili straciłem oddech, przytrzymywałem serce obiema rękami zwilgłemi nagle od osobliwego potu, którego nie znałem od czasu zwierzeń uczynionych mi przez Albertynę w kolejce, a tyczących przyjaciółki panny Vinteuil. Ale nie mogłem powiedzieć nic więcej jak tylko:

– A! wybornie, oczywiście, dobrze Franciszka zrobiła że mnie nie budziła; niech mnie Franciszka teraz zostawi trochę, zadzwonię za chwilę.

Weitere Bücher von diesem Autor