Kostenlos

Niespokojni

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Milczał chwilę.

– A jednak nawet za królestwo niebieskie nie oddałbym jednej chwili pełnej świadomości. Świadomość może – tak mi się wydaje – wyostrzać się i przedłużać (pomyślał o swoim ojcu i o filozofie Joachimie), aż dojdzie do… do wierzchołka, z którego wszystko widać, nawet własną śmierć, która nie wyda się straszna.

Zawahał się i zamilkł. A potem bardzo powoli:

– Istotom mniej świadomym jest łatwiej umierać, nie zdają sobie sprawy z tego, że umierają. Może więc bardzo wysoki i zupełnie niski stopień świadomości dają tu ten sam wynik? Może…

Ale chcę się cofnąć. Cierpienie i absolutna samotność wobec wielkiego cierpienia, twarzą w twarz z cierpieniem, nie można pomóc, chociażby się było najbliżej, chociażby najbardziej się chciało, „każdy jest zamknięty we własnej nocy, sam”. I błądzenie po nocy, gdzie widać tylko kontury zamazane, czasem światło, jak błyskawicę, potem ciemność – jeszcze większa niż przedtem, uwikłany w snach jest człowiek, w ciemnym pokoju jest człowiek, obija się o meble, przewraca, pełza, aby wiecznie…

Ona usiadła mu na kolanach i całując go z zamkniętymi oczami, z niesłychanie skupionym wyrazem, przechyliła się razem z nim na tapczan (ten, który kupili), i wyglądała jak dziecko, które się boi otworzyć oczy, żeby nie ujrzeć czegoś strasznego, i jej wargi przycisnęły się do jego warg, tak jakby chciała wypić z niego życie, tak jakby prosiła o wybaczenie, tak jakby się chciała opić zapomnieniem o tym, co mówił, jak pijawka, bez ruchu, bez zmiany pozycji warg, jakby mu (nieświadomie) chciała zamknąć usta – dobry kwadrans.

Po kwadransie była wyleczona. Przez ten kwadrans odczuł, że pierwszy raz, odkąd się poznali, jest trochę „na górze”. Ale ta przewaga nad nią wydała mu się nieuczciwie zdobyta.

– Stara historia… Apollo, chcąc objąć Daphne143 – objął krzew laurowy. Ze mną jest tak samo. Ja, mówiąc o życiu, obejmuję teorię życia.

– Dlaczego ty wszystko psujesz? Obejmujesz samo życie. Obejmujesz mnie.

– Czemu się bałaś?

– Dlatego.

On siedział, jej głowa leżała na jego kolanach. Miała oczy zamknięte już nie tak kurczowo.

– Boisz się siebie samej?

– Tak.

– Ja ci powiem, czego się boisz:

Boisz się stężenia, śmierci – jak wosk tężeje. (Skinięcie głową). Boisz się obłąkania. (Skinięcie głową). Trudno ci jest iść pomiędzy tymi drogami. Jest wieczne napięcie pomiędzy tymi drogami: obłąkanie – normalność. Ja myślę – potrafisz. Boisz się ciemności. Nie takiej fizycznej ciemności. Boisz się, że w pewnym momencie nie będziesz wiedziała, gdzie się znajdujesz.

Zatkała mu usta ręką. Uśmiechnęła się.

– Oto jest twoja myśl o śmierci.

Pozornego rozwiązania nastroju (rozwiązanie akordu) niepodobna odróżnić od prawdziwego. Zresztą – czy wiadomo, które jest prawdziwe? Tak on pokazał jej, jak na tacy rozłożone, jej obawę, jej strach. Czy to było prawdziwe? Może, ale uśmiechnęła się.

Ona prowadziła go w miejsca swojego niepokoju, gdzie chodziła zwykle sama, nad morze, pod zwisającą skałę, nad rzekę, nad opuszczony kanał, nad rzekę, gdzie spotkali się po raz pierwszy, pod most kolejowy (czekała zawsze, aż pociąg przejedzie im ponad głowami), oprowadzała go tak, jak się oprowadza po kryptach średniowiecznych. Oprowadzała go po miejscach, które były stosunkowo zwykłe, a on próbował na to patrzeć jej oczami. Ona pytała: – Skąd się tu bierzesz? – i nie mogła tego zrozumieć.

Wydawało jej się dziwne to, co z innego punktu widzenia było zwykłe: była wielopostaciowa, wielokolorowa jak kameleon.

Miejsca te miały swoją historię, której nie było z początku widać, która wyłaniała się stopniowo, jak skały w czasie odpływu.

Wychodzili na ulicę, przy której mieszkała, i ta ulica była ulicą, przy której mieszka Ewa, ze swoimi brudami i tajemnicami. Ale co się stawało stopniowo z ulicą? Z początku widziana jak gdyby z boku, tak że musiała się dziwić i szukać domu, w którym mieszka. Potem rozwierały jej się chrapy, jak psu, co wietrzy: idzie powoli, powoli, rozglądając się po nieznanej okolicy, chociaż wczoraj była jej jeszcze dobrze znana, domy są obce (przypominają budy z filmu Ludzie za mgłą144) i czuje, czuje (na szczęście jest Emil), że za chwilę nie potrafi sama wrócić do domu, zgubiona w nieznanym mieście, że w ogóle nie ma domu, że jedynym znanym jej miejscem jest skała zwisająca nad morzem, z której wydobywa się, jak opar, historia jej dzieciństwa, parują jej lata małej dziewczynki, z mchu wciśniętego…

I pytała:

– Skąd się tu wziąłeś? Co mamy wspólnego?

I pytała:

– Czego chcesz ode mnie?

A gdy on próbował coś odpowiedzieć żartem:

– Jakim prawem pan mnie zaczepia?

Tak głęboko weszła w swój trans. I czym on bardziej próbował ją ściągnąć na inną płaszczyznę, tym ona się bardziej robiła obca, prawie nawiedzona, tak że on musiał się bardzo opanowywać, żeby nie zacząć krzyczeć.

A potem całowała go na ulicy, mówiła:

– Nigdy bym sobie nie pozwoliła zajść tak daleko, gdybym nie wiedziała, że ty tu jesteś.

A potem, gdy był mróz i zimno, czekał na nią i czekał, gdzie tylko mógł, i ona mu raz powiedziała, że jej ojcu wydają się podejrzane gwizdki, którymi ją wołał, że wobec tego musi przestać gwizdać (początek Sonaty B-mol145). Czekał i czekał fantastycznie długo, na mrozie, dwie i trzy godziny, aby ją złapać (gdy nie byli umówieni).

Czasem, gdy czekał, wieczorem, wychodził z niego praczłowiek, wychodził grzać się do światła i był zdziwiony, że tak mało ciepła na niego spływa.

Zostawał tylko jeden środek, telefon, którego należało używać nieczęsto (telefon był w sklepie jej ojca). Prosił wszystkie koleżanki, jakie miał, aby telefonowały, przejeżdżał na drugi koniec miasta, aby je prosić.

Gdy pewnego razu przyszedł ze spotkania, ze skurczem płaczu w gardle, i tak niesłychanie wydawało mu się, że jeszcze jej coś musi powiedzieć, „wytłumaczyć”, zdecydował się w rozpaczy poprosić o to matkę. Matka była chora i wkrótce miała być operowana, i poza tym ignorowała Ewę, bo słyszała coś o jej rodzinie, bo twierdziła, że jest bezczelna (nie kłaniała jej się nigdy na ulicy), jednym słowem – dość powodów. I mama miała dzwonić jako koleżanka.

Mama powiedziała: – Dobrze – ani jednego słowa uwagi, i zatelefonowała. To mu zaimponowało.

Niesłychanie męczące jego i ją dyskusje w zimnie, na mrozie, podczas których ona się potrafiła zawsze jakoś obrazić, pogniewać, a on nie mógł odejść, kiedy się ona gniewała.

Więc:

– Przeproś się, przeproś, proszę cię – i grzązł coraz głębiej, bo ona coraz bardziej marzła. – Dlaczego ziewasz, gdy ja się męczę?

– Ja męczę się też i nie mogę już ustać na nogach.

– To proszę cię, powiedz mi, że się przeprosiłaś.

– Nie mogę tak powiedzieć, bo to nie jest prawda.

I tak w kółko.

I ona zacinała się coraz więcej (nieświadomie), on był coraz bardziej zrozpaczony, ona zaczynała płakać: ani jednej łzy, twarz rzeźbiona w kamieniu i nieuchwytna.

– Daj mi odejść, daj mi odejść – prosiła go. – Jeszcze mam zrobić cztery zadania matematyczne. Kręci mi się w głowie, już nic nie wiem, co chciałam, a czego nie, nic już nie wiem.

On nie spał pół nocy, a ona uspokajała się przy matematyce. On przemawiał do siebie:

– Emil, uspokój się, głaskam cię po włosach.

Gdy ryczał odjeżdżający okręt, Ewa myślała, robiąc matematykę:

– Ktoś odjeżdża.

Widma sylwestrowe

Śnieg padał. Znaleźli duży balon sylwestrowy na środku pustej jezdni. Usiedli po obu stronach balonu i pocałowali się ponad nim. Balon chodził za nimi jak pies.

Była druga w nocy. Szli łagodnie i lekko pijani. I balon za nimi jak pies. Biegł za nimi również hałas kawiarni, lecz oni byli poza nim. Znajdowali się we własnym oszołomieniu: ty i ja. Nie było między nimi napięcia, on trzymał ją pod rękę, a raczej trzymał futro, które było przyjemne w dotyku.

Coraz to bardziej oddalali się od śródmieścia. Zamknięte są bramy domów i zgaszone światła. On mówi:

– Gdy napiszę opowieść, która mi teraz dojrzała w głowie, zrobię ci z niej prezent sylwestrowy.

Podarował jej piżamę, która się jemu podobała, kajdanki-bransoletkę, która się jemu podobała, mały kwiat z kości słoniowej. Ona jemu – swoją fotografię.

Więc padał śnieg. Nad wszystkimi wirował śnieg i ostre, podobne do cięcia, wrażenie: nigdy więcej. Nigdy więcej. Never more146.

 

– Co do mnie mówisz? – pyta. – Co „nigdy więcej”?

Ona myśli:

– Jechać. Dżonki147 chińskie. Samoloty. Dom publiczny. Widzi go ze wszystkimi szczegółami. Z salonem lustrzanym, przypominającym wejście dużego hotelu, z barierą, oddzielającą prostytutki od gości, i w każdej wybranej widzi siebie i czuje za nią. I potem dziesiątki wejść i wyjść. I małych chłopców na ulicy, zapraszających do odwiedzin. Potem nagle biały jacht…

On:

– Co „nigdy więcej”?

Tego nie zobaczysz. I tych bram, i domów. I tego śniegu.

Nagle cofnął się za siebie, poza siebie, i zobaczył: że tego już nigdy nie zobaczy. W końcu uświadomił sobie, że to wydobywa się z niego.

Ona myśli:

– Wieś. Godz. 19.03 przejeżdża ekspres. Nie zatrzymuje się na stacji. Stacja jest domkiem z małym ogródkiem. Codziennie 19.03 stoi naczelnik stacji w czerwonej czapce i salutuje pociąg. Codziennie 19.03 na stacji spotyka się elita miasteczka-wsi. Ona jest córką ekonoma i kocha naczelnika stacji. Naczelnik ma dalekie, niebieskie oczy. Te oczy codziennie, z nowym niepokojem, wypatrują ekspresu 19.03, jakby od niego miały zależeć losy świata. Może zależą?

Tyle możliwych żywotów, tyle różnorodnych. Dławi ją to, że jest ich tyle, TYLE. Tak, jak on mówi, że jest tyle książek na ograniczony temat, że jego to dławi. Jej to też zatyka oddech, że nie można żyć wielu żywotami naraz.

I wtedy zaczęła powstawać przepaść między nimi. Chociaż oni tego nie zauważają. Wciąż jeszcze sądzą, że myślą to samo.

Ale Ewa znajduje się już w tym czasie w stanie, który zbliża się do okrągłości kuli, kiedy wszystko dobre czy złe pochłania z jednakową żarłocznością, kiedy jej jest wszystko jedno, czy ją się kocha, czy nie, czy ją się zdradza, czy nie, bo wszystko jest życiem i wszystkiego należy zaznać, i tak jak kula – toczyć się dalej; jest nienasycona.

„Jakkolwiek bądź ludzie się do mnie zbliżają, tak ich przyjmuję, albowiem wszystkie drogi są moje”148 – można było o niej powiedzieć. „Ja jestem tym wszystkim” – można było o niej powiedzieć.

Wtem staję przed ulicą, która jest szeroka, ciemna i długa, nie widać jej końca, która wygląda jak step, pokryty śniegiem nienaruszonym – biała przestrzeń. Stanęli przed nią i zawahali się. Śnieg był czysty, nietknięty. Zawahali się chwilę i potem poszli dalej, zostawiając głębokie ślady.

Nad nimi wiruje i unosi się „nigdy” i śnieg. Nad nią – „jechać”. Ona popatrzyła na jego twarz i przestraszyła się: była tak zmieniona, upiorna. On popatrzył na nią i przestraszył się: wrażenia, jakie wywołała jego twarz. Przycisnął jej ramię do siebie i wydało mu się, że trzyma za ramię NIKOGO.

Wtedy ona zamknęła się w sposób, który znał, jak kwiaty, które zamykają się na noc, jak jeż. Została tylko opancerzona powierzchnia. I wtedy wypuściła, jak rakiety, czerwone, zielone, swoje pragnienia: tyle możliwych żyć.

Ich kucharka Marysia. Młoda dziewczyna. Patelnia. Życie jest od niedzieli do niedzieli. Życie składa się z samych niedziel. A ile życie ma niedziel?

Jak przez mgłę, przeniknął do niej jego głos:

– Ja też chciałem być i chcę chwilę – żebrakiem, leżąc na ulicy, i kulisem chińskim, i prostytutką, wiesz, jak miałem siedemnaście lat, to długo wmawiałem sobie, że chcę być przez pewien okres kobietą, i śniło mi się raz, że mam miesiączkę. Włazić w skórę innych. Mówić o sobie „robiłam, spacerowałam”. Czym bardziej jestem w skórze innych, tym wyżej wznosi się moje „ja”. Dlatego wybrałem ten zawód. Nie myśl, że zgubię się w innych. Nie mówiąc już o rozkoszy, którą mi to daje.

Potem smutno:

– Ja wcale nie mam własnej duszy. Istnieję tylko dzięki innym, których rozumiem. Jestem jak woda, która przylega do ścian naczynia.

I po przerwie:

– To, co ostatnio powiedziałem, jest też prawdą, ale nie tylko. Jak zwykle. Na szczęście istnieję. Wprawdzie nie tak intensywnie, jak ty…

Powoli przeciekały słowa do niej, jak światło przez liście, i to, odgadł jej myśli – co zresztą nie było trudne – zaczęło powoli zasklepiać przepaść, która się utworzyła między nimi. Poczuła ciepło (nie fizyczne). Była wdzięczna, że z nią współczuje (nie: jej współczuje – tego by nie zniosła), i powoli rozkurczyła się, otworzyła.

Dla niego każdy przedmiot nabierał nieprzewidzianego znaczenia: bramy domów, zdechły pies, latarnia uliczna, płatki śniegu na kołnierzu. Wszystko oglądał na nowo, jakby dawno nie widziane, jakby na nowo odkrył. Wszystko uderzało jego oczy, jak reflektory. Coś z uczucia żegnania. I duch jego unosił się ponad śniegiem i miastem. I duch jego unosił się samotny i cierpiał z powodu swojej samotności.

Gdy wrócił wreszcie do niego:

– Chodźmy na klinikę chirurgiczną. Tam mnie znają.

Klinika stała w głębi ogrodu, jodły były pełne śniegu, stary portier o dużych wąsach był nieco zdziwiony. W dyżurce siedziała siostra Marysia, nieco za otyła, o granatowych oczach, opuszczała i podnosiła długie rzęsy.

– Zawadzki operuje appendicitis z peritonitem149.

Emil poprosił o dwa fartuchy i powiedział do Ewy:

– Mogłabyś zostać siostrą. Ładnie wyglądasz.

Do Marysi:

– Profesora chyba nie ma w Sylwestra.

Marysia skinęła rzęsami, tak jakby kto inny skinął głową.

W operacyjnej paliło się niebiesko-białe światło. Pacjent miał już otworzony brzuch, w którym było widać tylko żółto-białą masę. Jelita miał wyciągnięte na wierzch, ropa śmierdziała, Zawadzki był czerwony, sapał przez maskę, grzebał w jelitach, mruczał coś do instrumentariuszki. Ponieważ instrumentariuszka została przyzwyczajona przez profesora do dosłownego powtarzania podczas operacji jego wszystkich poleceń personelowi, powiedziała:

– Idź pan do cholery do Es, niech mi znajdzie wyrostek.

„Es” był pierwszym asystentem i miał dyżur tej nocy. Emil zobaczył go, jak spał. Miał bladą twarz satyra ze spiczastymi uszami i wąskie ceglaste usta. Ujął go pod ramię i potrząsnął. S. otworzył oczy i spytał półśpiąco i spokojnie:

– Co się stało?

– Proszą pana do operacyjnej.

Chwiejąc się, poszedł szerokim korytarzem. Po drodze mrużył oczy, które wydawały się jak wprawione. W przedpokoju operacyjnej mył ręce z zamkniętymi oczami. Wyciągnął jedną i powiedział niedosłyszalnie:

– Rękawiczka.

Wszedł na salę operacyjną bez słowa, jakby jeszcze spał. Podszedł do stołu i – nie patrząc na pole operacyjne – ujął delikatnie jelita. Wyciągnął wyrostek i szepnął do Zawadzkiego:

– Ma pan.

Potem pomału ściągnął rękawiczkę i wyszedł, chwiejąc się.

– Chcę stąd iść – powiedziała Ewa.

Na korytarzu z cichym sykiem jechał wózek, taki, na jakim do salonu wjeżdża herbata; tylko o wiele dłuższy. Pchał go sanitariusz. Leżała na nim młoda kobieta z zakrytą twarzą, i jej włosy ciągnęły się aż do ziemi. Była mało ubrana: trup.

– Stój pan – szepnął Emil.

Zdziwiony sanitariusz stanął.

– Podejdź.

Ewa podeszła jak lunatyczka. Stali we troje, ale tylko Emil patrzył na trupa.

– Popatrz.

Wskazał na wewnętrzną stronę ud, prawie u wejścia pochwy: „Ja kocham Emila” – było tu wytatuowane.

– Jedź pan – powiedział, ale sanitariusz nie odjeżdżał. Patrzał na wskazany napis.

Wyszli. Zostali wciągnięci w wiatr, który ciął w wirujące płatki śniegu.

Myślała:

– Życie jest rozwarte przy latach piętnaście, szesnaście, siedemnaście. Jest pełne możliwości. Możesz być tym i tym, albo tam i tam. Potem zaczyna się zwężać jak stożek. (Niedawno właśnie uczyła się o stożku). Zostaje coraz mniej możliwości, szans. W końcu zostaje tylko jedna.

– Dziwny przypadek – powiedział poprzez wiatr Emil.

– Ja tak się boję śmierci, że chyba popełnię samobójstwo – powiedziała poprzez wiatr Ewa.

– Ja tak kocham życie, że…

I powiedział:

– Mała.

– To mi nie pomaga.

– Dziewczynko.

– To też nie.

– To ty pomóż mnie.

– W czym?

– W tym, że czuję się bardzo sam, gdy myślę, że pewnego dnia może się to wszystko skończyć.

Ona, która go zrozumiała zbyt wąsko:

– Ooo, tak. Ja czuję, że pewnego dnia wyrwę się stąd. Ile – myślisz – mogłabym zarabiać jako prostytutka? Żeby zarobić na podróż dokądkolwiek.

– Jesteś dziecko.

Jego duch unosił się znów ponad wichurą i miastem, a jego ciało szło, potykając się, po śniegu, i oddalało się od ciała Ewy.

Wtem krzyknęła:

– Dokąd idziesz?

I:

– Co ci jest?

Wtedy jego duch runął z wysokości i ona całowała go ponad balonem, który chodził za nimi jak pies. (Przed kliniką czekał i marzł).

Całowała go na tle umierającej nocy.

Joanna III

„………………………………………………………………..

Tęsknię za P. Przysyłał mi przez 3 mies. forsę, a teraz nie przysyła, tylko pisze listy. Nie chce mi się z nikim wychodzić ani tańczyć, ani spacerować. W łóżku pracować mi zbrzydło.

Dziwna rzecz, ta Ewa. Zaczyna być kimś. Jak była mała, to nie dostrzegałam tych cech, które teraz widzę. Zaczyna żyć jak ciotka-tancerka, tylko łukiem o wiele wyższym i innym. Zobaczymy, czy nagle nie runie. Aha, posłałam P. moje fotosy. Dałam się pomacać trochę fotografowi z przeciwka i zdjęcia już są. To była wstawka. Dalej o Ewie. Te jej dziwne cechy… A może to tylko robi zwariowane zachowanie się Emila przy niej. »Nikogo nie widzi poza nią« – to nie jest tylko powiedzenie.

On naprawdę nie widział mnie, jak myśmy we trójkę szli odwiedzić ciocię Felę, która ma znów okres wariactwa. Ona ma to okresowo. Nim ją zabiorą, to Ewa ma za swoje jaki miesiąc. Piekło w domu.

Najpierw przechodziliśmy koło pawilonów, w których były okna otwarte. Zapamiętałam jakąś chorą, która wołała omdlewającym głosem: »Oficerze, oficerze mój« i tak w kółko. A potem, gdy widziała, że my już ją mijamy, zaczęła dużo ordynarniej na ch. i k. Ale to jest szczeniak wobec cioci Feli. Ja, ostatecznie, znam dużo ordynarnych wyrażeń, ale było dużo takich, których nie znałam wcale, albo w okropnie długich i skomplikowanych kombinacjach. »Nieoczekiwane zestawienia« i »potworna wyobraźnia«, tak mówił Emil. Notował sobie niektóre. To była jedyna rzecz, oprócz Ewy, na którą zwrócił uwagę.

Pozbędę się tego darmowego Janka, nie mówiąc już o tym, że on mnie chce się pozbyć. Jeszcze o cioci Feli: muszę ją krępować, bo cały dzień chce gonić, mówić, jest b. seksualnie podniecona itd. Jedno mnie intryguje, skąd ciocia F. zna takie wyrażenia?

Poza tym oburza mnie postępowanie Janka. Poniżył moją godność zawodową przez to, że sobie znalazł, jak myślę, taką, która mu będzie wyczyniać te wszystkie rzeczy lepiej ode mnie. Przypomniałam sobie: ciocia F. była w młodości jeszcze lepszym numerem ode mnie, nie, nie ode mnie, od wszystkich numerów, jakie znam.

……………………………………………………………”

Komentarz: To, że monologi cioci Feli nie zostały tu powtórzone zawdzięczać należy jedynie skromności Joanny.

Na dnie

Gwiazdy pływały jak lilie na wodzie i drgały lekko; niebo było jak jezioro. Księżyc wchodził pomału, jak aktor na scenę.

 

Wiedział, że przyjdzie za pół godziny.

Chodził wolno wzdłuż ścian pięciu pokoi, jak kot ocierał się ramieniem i ustami o szafy półki. I nie sprawiało mu to przyjemności.

Chodził dookoła zegara, czarował go i ziewał; dookoła mikroskopu ojca, przez który zobaczył po raz pierwszy, pięć lat temu, plemniki; własne. Pił wodę w kuchni, oglądał ją przedtem pod światło, maczał wargi i nos w szklance. Patrzył z bliska w oczy małego psa (nazywał się Mula) i wąchał jego wydęty, komiczny brzuch.

I nie sprawiało mu to przyjemności.

Czuł, że jest rozpięty w oczekiwaniu, jak motyl pomiędzy szpilkami.

Wtedy ułożył na pluszowej tarczy patefonu płytę, Kołysankę Królewien Strawińskiego150, którą kochał. Dwa czarnoksięskie motywy, splatające się jak tańczące węże, wyginały się w zaczarowanej kuli z kryształu, podobnej do strasznych snów małych dzieci. Gdy zastygły wolno w pozie hinduskich tancerzy, usłyszał w tym daleko echo Bacha i sprawiło mu to teraz przykrość, bo mu się zbyt podobało.

Popatrzył na zegar, podszedł do szafy, wybrał piżamę i wkładał ją wolno, poważnie, starannie, jak kapłan przed spełnieniem ofiary. Kwiaty przeciągały się na jego długich rękawach, gdy podnosił ręce w górę, aby je tak trzymać długo. (Mojżesz podczas bitwy z Amalekitami151). Przedmioty w pokoju składały się z cienia i aksamitu. Położył się na niskim tapczanie, patrzył bez przerwy na refleks światła, poruszający się koło fortepianu, i leżał jak owad, który udaje, że umarł.

Słyszał, jak szła po schodach, jak otwierała drzwi. Widział przez półprzymknięte powieki, jak wchodzi. Nie ruszył się.

Podeszła do niego. Stanęła. Nie ruszył się.

Wydał cichy syk, ujął jej dłoń, pociągnął ją w dół i upadła na niego. Odsunął ją miękko, aby rozciągnąć tę chwilę jak gumę i głaskał ustami własne ramię.

Przyszła z plaży w dziewczynkowatej sukni, którą nosiła, gdy miała piętnaście lat. Miała mokre włosy. Stali przy oknie, odciskali wargi na szybie, za szybą przepływały światła, w pokoju było ciemno, jak w akwarium.

Rozpinał jej suknię, która była łatwa do rozpinania. Przyniosła do łóżka morze w oczach, zapach słońca na skórze opalonych z jednej strony nóg (tak, jak jabłka są czasem zaczerwienione tylko z jednej strony), mieszaninę woni lekkiego potu i morskich wodorostów pod pachą. Obejmowała go udami jak ciepły piasek, barwa jej oczu zapadła się głęboko i nieustannie jak niebo, gdy się leży pod nim na wznak.

Leżała na plecach, dotykała policzkiem poduszki i ukazywała profil filuterny i tragicznie poważny, trzepoczące skrzydełka nosa, jak skrzydła ptaka.

Mówił jej do ucha:

– Zdechnę, słyszysz, tak mi się podobasz, mam ochotę lizać ziemię (Kochanie, za dwa lata będziesz ją lizał), tarzać się po podłodze. Wiatr wieje między twoimi włosami, jak między gałęźmi nadmorskich krzaków. Chcę umrzeć, leżąc na tobie, tak, właśnie tak.

Jej dłoń, leżąca na krawędzi tapczanu, oświetlona plamą światła, odcięta cieniem od ciała, zaciskała się wolno i rozszerzała, jak pulsujące zwierzę, i zdzierała paznokciami równomiernie i rytmicznie warstwy nitek, potem warstwy skóry. Jej oczy błyszczały i gasły, błyszczały i gasły, jak latarnia morska z daleka.

Odwróciła pomału głowę w półuśmiechu, dolna szczęka opadła jej nieco w dół, odsłaniając błyszczące w ciemności zęby.

I ten grymas boleśnie bezosobowy jest grymasem orgazmu i agonii.

Opadała wolno w drganiach, zaciśnięta dookoła niego, zsuwała się po nim miękko, jak po słupie.

Potem wstała i chodziła boso wzdłuż ścian, a on widział jej ciało cętkowane jasnością i cieniami, jak skóra lamparta; światło wędrowało plamami po jej udach, ramionach, głowie i brzuchu. Słyszał jej mruczenie bulgocące cicho w gardle, jak u zasypiającego kota, szelest potrąconej kartki papieru; nic więcej.

W końcu wróciła. Siedziała na dywanie, nogi podwinięte pod siebie jak Budda, tułów wyprostowany, głowa odrzucona w tył; on oparł głowę na jej udzie; światło ześlizgnęło się z ramienia, z jej ramienia dziewczynki, w dół na sutkę i wróciło: reklama z przeciwka. Przymknięte powieki błyszczały jak wyrzeźbione w metalu, wydawały się jej ciężkie, gdy je podnosiła.

Oto bardzo stare dziecko z ustami fauna152 leży przy piersi dziewczyny, marokańskiej Madonny, szesnastoletniej Madonny, trochę królowej Nefretete153 o chłopięcej szyi i bezczelnych ustach.

Wtedy z kąta wypłynęły dwie ryby o różowych, wypukłych i świecących oczach i znikły w ciemności. Zawieszone w spokoju, półśpiące, płaskie stworzenia wybuchły nagle fioletowym światłem, wykonały nerwowy tik i zapadły się w lekki piasek, który rozstąpił się pod nimi i pokrył je. Meduzy niebieskie i różowe kołysały się jak kwiaty o grubych i miękkich koronach. Kręgouste ryby, strzelające zielonymi, neonowymi światłami, płynęły sennie przez granatową, gęstą wodę. Ośmiornica wyblakła pełzła dookoła wzgórza korali.

Na samym dnie siedziała ona wśród gwiazd i wodorostów, z podkurczonymi nogami, pół bóg, pół zwierzę, podnosząc ciężkie złote powieki…

Nagle wstała (jego głowa upadła na dywan), podeszła do okna:

– Drań jesteś!

To były pierwsze słowa, które dziś wymówiła.

– Powiedziałeś chwilę temu, że zdychasz, że masz ochotę lizać ziemię. A gdy przyjechał stary ptak Rachmaninoff154, mówiłeś to samo, gdy słyszałeś Landowską155, starego ptaka, mówiłeś to samo, gdy czytałeś Montherlanta, to samo, gdy Anderson156 śpiewała Śmierć i dziewczynę

Zaśmiała się.

Przyczołgał się do okna; leżąc na podłodze, dotknął językiem jej stopy i mruczał:

– O, tak, Rachmaninow to jest stary ptak-orzeł, jego twarz, gdy grał, stałem przy estradzie, jest twarzą konającego, twoją twarzą tej chwili, gdy mówiłem do ciebie, słyszałem jak dyszy i syczy, jak ty. I miałem ochotę wtedy, słusznie, i innym razem też, bogom za to dzięki, wyć, i wyłem, i teraz też, gdy liżę twoją nogę, gdy zlizuję z niej morską sól, należy próbować wszystko wargami, mieszać w sobie i ciebie, i to, gdy pewnego dnia pójdziesz, i Russela, i czarną Anderson, i brzuch mojego psa, i rzeczy, których nie znam, i wtedy…

Zobaczyła jego wywrócone oczy i połyskujące białka.

Powiedziała:

– Jesteś komediant. Mimo to kocham cię.

– Jestem nim też.

– Leżymy jeszcze na dnie morza?

– Ja tak, a ty nie.

– Popatrz, woda jest intensywnie niebieska, cytrynowożółte światełka na czułku tej żabnicy157, a tu ryba bez własnych świateł. Przechodzimy w gęsty kolor turkusowy, kałamarnica o bladoniebieskich i bladozielonych światłach.

– Przestań. Ty nie masz tak prawa mówić.

– Dlaczego?

W tej chwili zadzwonił telefon.

– Psia krew.

– Do cholery.

Telefon dzwonił długo, bardzo długo. Potem przestał.

– Oto ryba mająca tylko oświetlone zęby, a między nimi czarna przestrzeń, stada srebrnych ryb, ryby leżące we wnękach koralowych, latające mięczaki koloru starego złota…

– Przestań.

– Dlaczego?

– Bo ty nie leżysz na dnie morza.

Telefon zadzwonił znowu. Dzwonił długo, bardzo długo. Ale teraz nie chciał przestać.

– Wściekł się, czy co?

Emil powoli wstał. Rozmowa. Bardzo krótka. Wraca i mówi:

– To był telefon z kliniki. Coś się stało mojej matce.

Ubrał się i wybiegł. Ewa była przez sekundę jak sparaliżowana. Potem ubrała się też. Kręciła się przed kliniką, jak dzikie zwierzę, uwiązane. Pamiętała tylko jodły z tamtej nocy.

Potem Emil zeszedł bardzo blady i uśmiechnął się:

– Moja mama umarła.

Kręcili się obydwoje, jak dzikie zwierzęta, tam i z powrotem.

– Ojciec nic o tym nie wie jeszcze. Ten idiota lekarz dyżurny myśli, że będę od razu chciał popełnić samobójstwo. Ojciec przyjdzie tu za jakieś pół godziny. I to ja mu to muszę powiedzieć.

Milczenie. Chodzili coraz bardziej nerwowo, coraz bardziej zdyszani.

– Ja będę musiał powiedzieć: „Mama umarła”, chyba tak? Co?

Ona milczała.

– Chyba tak? Kiedy on wreszcie przyjdzie?

Wtedy ona wzięła go delikatnie za ramię i pocałowała w oczy. Wtedy na zakręcie ukazał się Filip z docentem neurologii (jeszcze) N. Rozmawiali o czymś zapalczywie. On rzucił się do nich, jak biegacz na sto metrów. Zapamiętał rozbawiony wyraz oczu ojca, gdy docierał do nich.

Potem:

– Przepraszam cię.

– Czy coś się…?

– Mama umarła.

I przerzuciwszy ten ciężar na ojca – uciekł. Usłyszał jeszcze za sobą zawstydzony głos Filipa:

– Przepraszam kolegę na chwilę…

– Chodź – zawołał do Ewy.

Nie był na pogrzebie i nie pokazał się trzy dni w domu.

– Zobaczyłem jakąś lalkę, która miała być poprzednio moją mamą. Miała ranę w sercu. Ten idiota myślał, że to skrzep, i próbował operować. Ale prędzej kollaps158 pooperacyjny.

Pauza.

– Mnie się wydaje, że ona wyjechała. Nikt, ale to nikt, nie może sobie zdać sprawy z czyjejś śmierci. Zrozumieć i odczuć, że jakiegoś człowieka nie ma, nie że odjechał albo coś takiego, że go nie ma, że nie istnieje więcej, a poprzednio istniał – to nie jest możliwe. Ja to zapomnę. Ale nigdy żadnej śmierci nie zrozumiem.

Wtedy nie płakał. I Ewa była zazdrosna, że nie płakał.

Jakaś młoda matka wżerała się w policzki swego rocznego dziecka. Potem zaczęła je bić po tyłku i biła je długo. A potem tyłek całowała i jadła. Bachor wrzeszczał. Matka ciągle jadła tyłek. (Emil patrzył na to z przerażeniem). A potem wrzuciła bachora do wózka i zaczęła – jak gdyby nigdy nic – rozmawiać z sąsiadką. (Emil zaczerwienił się ze wstydu). Bachor wrzeszczał. Matka zaczęła krzyczeć i znów bić po tyłku i tak ad infinitum159.

Na pogrzebie matki Emila było mało osób, bo stosunek Filipa do pogrzebu odpowiadał stosunkowi Emila, tylko jemu nie wypadało. Dlatego stara praciotka z bocznej linii zaczepiła Emila w parku w trzy miesiące później i nudziła go. On czekał, jak prawie zwykle, na Ewę. Burczał, fukał, szczekał prawie na ciotkę, która była głuchawa. Gdy się ciotka w końcu zorientowała, powiedziała:

– Emilku, przyjdźcie do mnie z mamusią.

Wtedy Emil zrobił nieokreśloną minę i rozbeczał się. Powiedział przez łzy:

– Mama umarła.

143Daphne, pol. Dafne (mit. gr.) – nimfa, córka Gai i Penejosa; uciekając przed zalotami zakochanego w niej Apollina, uprosiła ojca, by zamienił ją w drzewo laurowe. [przypis edytorski]
144Ludzie za mgłą – film francuski w reżyserii Marcela Carné zrealizowany w 1938 roku, najbardziej reprezentatywna pozycja realizmu poetyckiego. [przypis edytorski]
145Sonata B-mol – Fryderyka Chopina, op. 35 nr 2, jej trzecia część to znany Marsz żałobny. [przypis edytorski]
146Never more (ang.) – nigdy więcej; w nastrojowym poemacie Kruk (1845) Edgara Allana Poe, o mężczyźnie zrozpaczonym po stracie ukochanej, powtarza się kluczowy wers Quoth the Raven: Nevermore (Rzekł Kruk: Nigdy więcej). [przypis edytorski]
147dżonka – rodzaj azjatyckiej łodzi o prostokątnych żaglach. [przypis edytorski]
148Jakkolwiek bądź ludzie się do mnie zbliżają, tak ich przyjmuję, albowiem wszystkie drogi są moje – z księgi Bhagavadgita [dialogu filozoficznego stanowiącego część Mahabharaty, staroż. hinduskiego poematu epickiego; red. WL]. [przypis autorski]
149peritonit – popr.: peritonitis (łac.), zapalenie otrzewnej. [przypis edytorski]
150Strawiński, Igor Fiodorowicz (1882–1971) – kompozytor, pianista i dyrygent polskiego pochodzenia, urodzony w carskiej Rosji; autor baletu Ognisty ptak (1910), którego częścią jest mroczna kołysanka Ptaka. [przypis edytorski]
151Mojżesz podczas bitwy z Amalekitami – wg biblijnej Księgi Wyjścia, kiedy podczas bitwy z plemieniem Amalekitów Mojżesz trzymał ręce w górze, Izraelici mieli przewagę, gdy je opuszczał, zaczynali przegrywać; dlatego jego towarzysze podtrzymywali mu ręce do końca bitwy (Wj 17,11n). [przypis edytorski]
152Faun (mit. rzym.) – bóg płodności, pól i lasów, opiekun pasterzy, przedstawiany jako brodaty mężczyzna z koźlimi kopytami i rogami. [przypis edytorski]
153Nefretete a. Nefertiti (ok. 1370–1330 p.n.e) – żona króla Egiptu Echnatona; rozsławiona swoim realistycznym popiersiem, znajdującym się ob. w zbiorach berlińskich. [przypis edytorski]
154Rachmaninoff, właśc. Rachmaninow, Siergiej Wasiljewicz (1873–1943) – rosyjski pianista, kompozytor i dyrygent. Kilkakrotnie koncertował w Polsce, po raz ostatni w lutym 1936. (Rachmaninoff to transkrypcja nazwiska, jakiej używał, odkąd w 1917 wyemigrował z Rosji). [przypis edytorski]
155Landowska, Wanda (1879–1959) – polska klawesynistka, jej wykonania i nagrania odegrały wielką rolę w odrodzeniu popularności muzyki klawesynowej na pocz. XX w. [przypis edytorski]
156Anderson, Marian (1897–1993) – amerykańska śpiewaczka (kontralt), wsławiona nagraniami oraz licznymi koncertami i recitalami w USA i Europie; znana też z plenerowego koncertu pod pomnikiem Lincolna w Waszyngtonie w kwietniu 1939, zorganizowanego w geście protestu przeciw motywowanej rasizmem odmowie udostępnienia jej sali. [przypis edytorski]
157żabnica – ryba morska, nazywana też diabłem morskim; większość czasu spędza na dnie i wabi małe rybki mięsistym, wijącym się wyrostkiem na końcu długiej wędki wystającej ze szczytu głowy. [przypis edytorski]
158kollaps, częściej: kolaps (med.) – zapaść krążeniowa. [przypis edytorski]
159ad infinitum (łac.) – w nieskończoność. [przypis edytorski]

Weitere Bücher von diesem Autor