Kostenlos

Niespokojni

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Ewa i księżyce

 
Gwiazdy nad tobą
i gwiazdy pod tobą
I dwa obaczysz księżyce178
 
A. Mickiewicz

Mniej więcej piąta po południu. Sama w mieszkaniu, w biustonoszu i w majtkach. Czesała się. Bardzo lubiła się czesać.

Twarzą w twarz z sobą: lustro. Śmieszne.

Kształty i barwy przepływały poprzez nią, i głowa jej podobna była do ekranu. Perspektywy, cienie, światła – płynące.

„Emil nie chce odejść, wciąż tu jest, ale tylko z boku, obecny, granatowy, smutny w moim sercu. Es jest silny, bardzo duży, na samym środku, mama… zaraz, zaraz, już… jej nie ma, Es, pomarańczowy, duży kwiat, oooo, spada w przepaść, dlaczego? mama czarna… i całkiem czerwona, wygląda jak duża dziura, znów całkiem czarna, czy nie umarła?”

Bardzo lubiła się czesać. Czesała się dla przyjemności. To były wolne ruchy rąk przy głowie, samo pieszczenie się, uczucie zasypiającej kotki.

Wolno, wolno rozpruło ją to, potem weszło cicho na palcach i zamieszkało w niej. Tak została nawiedzona.

To to był brak dążenia, stan, który jest gotowy w sobie, zaokrąglony jak kula, niepotrzebujący nikogo i niczego: coś z mrugnięcia wieczności: stan, który jest.

Eros179 tworzący świat, nieskończona czułość dla ludzi, zwierząt, kamieni, marmurowa Galatea180, Atum-Re181, mieszkający w byku czy koźle, Zeus w łabędziu182, przyjemność wąchania i oglądania gwiazd, umierania, wydobywania się na wierzch, jak z dna studni, i pogrążania się, rozkosz przytomnej ekstazy; nic nie jest potrzebą, wszystko jest spełnieniem.

Grzebień tkwił we włosach. Twarzą w twarz ze sobą. Zamknęła i otworzyła oczy. Prąd obrazów, przechodzący przez nią i porywający jak pociąg w marzeniach dzieciństwa. Uśmiechnęła się i odtąd tak zostanie: uśmiech Buddy183. (Chrystus nie śmiał się nigdy).

Bała się ruszyć, jakby to się mogło w niej stłuc. Ostrożnie przechyliła głowę, i wtedy w jej wnętrzu rozlało się ciepło, które nie było tylko ciepłem i poczuła je w końcach palców… Była nim przepełniona, rozlewało się poza nią, było dobre i szalone.

Grzebień wypadł jej z włosów, i nie podniosła go.

Około wpół do szóstej i koniec nienaturalnie pięknego lata: księżyce, słońca, księżyce, słońca. Gdy wyszła z domu, znalazła wystawę, aby obejrzeć swoją twarz. Była zdziwiona, nie znajdując w niej żadnych zmian. Wtem przeraziła się: „Nie włożyłam sukni… Jaką włożyłam? Nie wiem, w jaki sposób, ale na szczęście”…

Szła w stronę śródmieścia, pomału, uśmiechając się, oczy półprzymknięte. Przeszła na drugą stronę jezdni, samochody krzyczały za nią, wyślizgiwała się im w ostatniej chwili, gestem matadora; tańczyła pomiędzy samochodami.

Z daleka jeszcze zobaczyła niebieskie oczy, które potem znikły za jedną szarą panią i pokazały się znowu już bliżej, i blond włosy, i jasną sukienkę: delikatna mała, dawno niewidziana Basia. Niebieskie oczy robiły się coraz większe, w miarę zbliżania się, nienaturalnie duże, pokrywały się mgłą, mały nos węszył. Poczuła idący od Ewy zapach, podobny do zapachu szczęścia, nieokreśloną i niedającą się określić aurę, zapach gorzki i zwycięski.

Cofnęła się i stężała. Nie odezwała się do niej i gdy Ewa minęła ją, patrzyła za nią długo, starając się nie stracić jej z oczu w tłumie. I kiedy Ewa już była bardzo daleko, kiedy wyłaniała się, unoszona przez falę, i zapadała się, i wreszcie znikła; niebieskie oczy wciąż jeszcze szły za dziewczyną, która miała być Ewą.

Ewa tymczasem weszła do parku, i tu wessała ją wielka cisza, wyolbrzymiona przez daleki hałas miasta, skrzyp wózków nianiek, bełkot dzieci. Wystawiła twarz do zachodzącego słońca.

Bachory przebierały różowymi nogami jak świerszcze, życie wchodziło powoli na tęczówki, potem zanurzało się w źrenice, potem znowu wypływało; tętniło wolno. Starsze mówiły:

– O, ten rak święty, ten robak, chodź tu, kochanie, patyk ci dam.

Mogłoby się wydawać, że rozmawiają między sobą, ale one tylko mówiły do samych siebie.

Rozmawiała z nimi o wodzie, o łabędziach, które pływały obok, o czarach.

W alei, gdzie nie było nikogo, uciekła i zobaczyła ziemię z bliska, zupełnie z bliska. Poprzez góry piasku wędrował, jak wielbłąd, mały żuk, niosąc na grzbiecie wielki błysk słońca, miniaturowa trawa, podobna do oazy, zmięty papier, który wyglądał jak szara skała, dymiący jeszcze niedopałek papierosa – mały wulkan.

Usłyszała opadanie na wodę kropel wodotrysku, szum pobliskiego mrowiska, ciche skrzypienie liści, ocierających się o siebie, przy zupełnej nieruchomości powietrza, i jeszcze jeden szmer: to wiewiórka na wysokim świerku wachlowała się ogonem.

I tak, jakby wszystko było przezroczyste, poprzez wiele warstw szyb i luster, zobaczyła małego żuka i niebo, zobaczyła w ziarnkach piasku morze, na wodzie pływająca twarz matki, fale, zalewające brzeg, na dnie muszle; i wszystko było widać poprzez wszystko: ucieczki w domu, lekcje matematyki, rozkosz, góry. Basia, łąka w górze rzeki, balon sylwestrowy, chodzący za nimi jak pies, zapach ziemi po deszczu, kołyszące się zboże, które śpiewa, i rzeczy nie widziane dawno, i rzeczy nie widziane nigdy… I poczuła strumień życia płynący przez nią, jak powietrze przez organy, poczuła, że dźwięczy jak rezonująca struna.

Podniosła głowę. Zieloność świeża i jasna, gdzieniegdzie już dojrzała i ciemna, granatowa w miejscach cieni; a na wierzchołkach drzew pieniła się jeszcze zieloność.

Oplątany był drzewami kościół koloru złotawego piasku, oparty na jońskich i lekkich kolumnach, o łukach barokowych i kapryśnych, pomiędzy które wkradało się wesołe i jedwabne niebo.

Na głowach świętych, którzy stali w łagodnie rzeźbionych wnękach, siedziały niebieskie gołębie. Wiatr zeskoczył z drzewa, zaszumiały gołębie, i zobaczyła je, gdy przybierały barwę dalekich gór. Znak na powstanie.

Łabędzie, białe plamy, szły spać. Spokojnie błyszczała woda. Wieczór. Komary tańczyły i świergotały jak pisklęta. Zapach unosił się z ziemi. Odszukała ławkę, gdzie przestraszyły ją strażniczki ciemności, i przeszła koło niej. Kasztany stały wyprostowane, nadsłuchujące. Kredowy błysk nad wodą. Jaskółki, latające szerokimi łukami. Bzyk nad uchem. Wyszła z parku.

Dziewczyna w jej wieku poprawia pończochę. Dwoje dziesięciolatków, obejmując się, idzie przez ulicę. Przebiegło stado dziewczynek, zatrzymało się: szepty, wierzgania kopytami, przestępują z nogi na nogę niecierpliwie. Park odchodzi w coraz głębszą ciemność. Już kapią gwiazdy.

Szła ulicami, które były oświetlone i jasne, aż weszła w kręte i brudne, gdzie wciąż jeszcze ten sam policjant wchodził do bramy, gdy ktoś wołał „Ratunku!”.

Starucha o kiju uniosła głowę i mówiła, bełkotała coś do Ewy i wyrazy ginęły w bezzębnej jamie, czarnej otchłani,

staruszkowie-żebracy kładli się do snu na dużej skrzyni, jak jaskółki, jak kochankowie, bo marzli bardzo, bo marzli, jak marzł Dawid na starość184,

 

czarny pies, czarny duży pies, pies duży jak cielę, chodził za nią i z czułości lizał jej łydki,

bachory bawiące się w pyle jak wróble, bachory pełzające po ziemi jak glisty, patrzały na nią albo pisiały za nią szerokimi strumieniami rekordzistów.

I ona nie wiedziała o tym.

Znalazła się w ślepej uliczce, weszła do bramy i napisała ołówkiem: „Tu była Ewa”, i szła przez podwórza, bramy, podwórza, bramy – instynktem miejsc nieznanych.

I przed bramami domów siedziały kobiety, siedziały kobiety okrakiem na krzesłach, siedziały kobiety bez majtek, i siedziały znużone praniem,

prostytutki i półprostytutki wołały i pluły za nią z okien jednopiętrowych domków albo przyklejały się do niej nieruchomymi oczami,

z szynków wychodzili mężczyźni weseli i pijani, podchodzili do niej i cofali się.

I ona nie wiedziała o tym.

Słyszała ochrypły głos: „Dziewczynko”, słyszała go podwójnie, dzieciństwem i teraz, dalekimi ośmiu latami i teraz, podeszła do niego, ile, milczenie, ile, milczenie, wziął ją na kolana, wziął ją na siedząco,

nie widzę twojej twarzy, nie trzeba, dlaczego jesteś taka dziwna, niczego nie trzeba, już pójdę, zostań, masz mokre ręce i nie ruszaj mnie.

Wstała, próbował ją zatrzymać, ale czarny pies, czarny, duży jak cielę pies, pokazał zęby i warknął.

„Jak obwód koła, który się domyka” – powiedział Filip o obwodzie koła, które się zamknęło, życie, które jest wypełnione po brzegi, przepełnione, życie, które donikąd nie dąży, które spełniło ostatnie pragnienie dzieciństwa, aby się zamknąć.

Weszła pod arkady mostu, pod wielki cień, i słyszała małe fale morza, które dotarły aż tutaj, jak pukały w brzeg i o coś się dopominały. Położyła się na trawie, twarzą do ziemi, i oddychała głęboko, jak ziemia i morze przed burzą.

Poszła powoli wzdłuż przystani, jak ślepa, po omacku, instynktem miejsc nieznanych, znalazła jedną łódkę, która nie była przywiązana.

Z daleka zawył holownik, a ona, leżąc pod wielkim niebem, dawała się unosić prądowi, pomału, bo rzeka przy ujściu zmęczona jest przebyciem dalekiej drogi,

wyrzeźbione między ziemią a niebem, przesuwały się cienie kutrów rybackich i widma żaglówek,

skały nadbrzeżne schodziły do morza i kąpały się,

strażnicy trąbili, trąbili na nią mało gorliwie,

bo morze, rozedrżane lekko, jak pokryta łuskami skóra jaszczurki, było spokojne, morze ciemnogranatowe, po którym ciągnęły się i błyszczały, jak białe szosy w nocy, pasma zupełnego spokoju.

Patrzyła nic- i wszystko widzącymi oczami na molo portowe i oświetlone okręty i chciała, by wyły i odjeżdżały, patrzyła na niebo, wstępujące po drabinie Jakubowej185, na księżyc nierzeczywisty i gwiazdy fioletowokryształowe, czerwonawe, lila, i jeszcze raz poczuła, jak płynie przez nią prąd życia, podobny do wiatru między nadmorskimi krzakami, jak ją łamie, rozdziera, aż przestaje pomału istnieć, aż nic z niej nie pozostaje, tylko strzęp, unoszony i targany przez wiatr.

W górze i w dole słychać było szelest gwiazd.

Księżyc – czarodziejski kamień, z którego powodu wyją psy, wrzeszczą koty, nawiedzeni luną wychodzą z pokojów, miesiączka płynie, Murzyni tańczą, a na ludzi schodzi cisza lub dziwny niepokój – pływał po wodzie.

Czyjaś matka zasłaniała okno w dziecinnym pokoju, była dziewczyna, która suszyła sobie włosy, nieznani chorzy umierali po szpitalach, lampa naftowa, którą staruszek zapomniał zgasić, syczała i kopciła, i był pies, czarny i duży jak cielę, pozostawiony samotnie na brzegu.

Niesłychana tęsknota za księżycem, pragnienie, by go mieć… a już dawno wiedziała, że jest wszechmogąca.

Przechyliła się, wzięła go w ręce, i woda rozstąpiła się łagodnie pod ciężarem jej ciała i zamknęła się ponad nią.

Jezus Nazareński chodził po falach. I ona powinna móc leżeć na powierzchni wód.

Kilka baniek powietrza z płuc. Mięśnie wyczerpały się szybko. Trzy razy wypływała, nim zaczęła tonąć. Opadała powoli. Przechodziły przez nią jeszcze gwałtowne drgania: głowę odrzuciła do tyłu, prężyła się, kurczyła i wyprostowywała nogi. W końcu wszystko ustało.

Ryby o smutnych twarzach przepływały koło niej. Mijała, opadając, meduzy, które wyglądały jak kwiaty o mięsistych płatkach. Zdenerwowane ruchem, świeciły fioletowo i zielono.

Świecąca kropla oczu, zawieszony w wodzie przezroczysty Cestus veneris186, potem rybki-latarnie, latające mięczaki koloru ciemnego złota, kręgouste ryby, kałamarnica o bladych światłach…

Wśród wodorostów, już na samym dnie, siedziała z podwiniętymi nogami jak Budda, i ciążyły jej złote powieki.

A pod niebem był wielki wiatr i porywał gwiazdy jak liście.

Emil i noc ta sama

Emil nudził się tego wieczoru.

Chodził wzdłuż ścian pięciu pokoi jak kot, ocierał się ramieniem i ustami o szafy i półki.

Czytał w odcinku Mariannę, czwartą część Montherlanta, potem zapalał zapałki, jedną za drugą, wpatrywał się w płomień, wąchał eter.

Potem poszedł do pokoju ojca, i patrzył przez mikroskop, przez który ujrzał przed pięciu laty plemniki; własne. Nie miał absolutnie chęci wyjść tego wieczoru, chociaż był księżyc i noc, ciepła jak wata. Chociaż się nudził.

Potem telefonował na wszystkie strony świata i nikogo nie zastał.

Podszedł do okna. Dwie dziewczyny przechadzały się przed jego domem, czekając na kogoś albo nie. „One falują zadkami w sposób może interesujący, ale ja ziewam”. I nie ziewnął, jak na złość.

Potem jak oparzony pobiegł do swojego pokoju i zapisał: „Nakłuta na rozkosz, jak motyl na szpilkę”. Ziewnął w końcu.

Wieczór robił się beznadziejny. Potem znów do okna. Szelest, szelest kroków. Nie miał porywu, aby wyjść z domu, aby iść dokądkolwiek. Świadomie gnił, rozkładał się tego wieczoru. Na złość sobie. Czym bardziej wchodził w nastrój, tym głębiej brnął dalej. Jak zwykle.

Wiatr puszysty okręca się dookoła szyi, jak szal. „Wiem, że wielu ludzi umiera w tej chwili, czuję to dokładnie, i to nie pomaga. Gdybym był kobietą, to puszczałbym się bardzo i męczyłbym takich mężczyzn, jak ja. Księżyc »rudy«, jak »trup«, »jak czółno« jest taki nudny i »wszelkie wiatry« też. Mam to w dupie”.

Podszedł do fortepianu i próbował grać à la Józef Hofmann pierwszy temat z koncertu e-moll: szybko, niesłychanie lekko, z wdziękiem i niesentymentalnie. Nie udało się. Odskoczył od fortepianu. Wydał z siebie dźwięk złego kota: ffff.

Krążył dłuższy czas pomiędzy fortepianem a oknem, jak sęp nad pustynią; nad pustynią, i nie mógł znaleźć żeru.

Poszedł do królikarni ojca, wziął jednego małego za uszy, patrzył w jego czerwone oczy, rzucił go, potem oglądał myszy, ale żadna mu się nie spodobała. Oglądał etykietki na flaszkach, pomyślał, że za pomocą tych środków może ze sobą wszystko zrobić (eukodal187, meskalina188, johimbina189…), i ta myśl nie dała mu zadowolenia. Nie miał porywu do niczego i doszedł do błędnego wniosku, że jest skazany na tę noc. Więc położył się w piżamie (cały czas był w piżamie) i patrzył na sufit, przez który nie widać było gwiazd.

Po pół godzinie podniósł się i szwendał się znów wzdłuż ścian pięciu pokoi, aż doszedł do kuchni.

– Józia tu jest? Przecież Józia ma dziś wychodne.

Józia to była dwudziestoletnia pokojówka, z którą go łączyły prowadzone od czasu do czasu przyjemne rozmówki.

– Tak, ja jestem tu.

W kuchni paliło się maleńkie światło i kuchnia była pełna czerwonych błysków (mosiądz) i pełna niebieskich błysków (aluminium), i tam stały ułożone białe dyski, drżące w oczekiwaniu (drgała świeca), i tam w kącie magiczne puszki o dziwnym kształcie z magicznymi napisami, które były na pewno w sanskrycie190. Imbryk sapał cicho, jak mała lokomotywa.

Jego zahamowana fantazja ruszyła naprzód, jak koń rusza z kopyta. Zobaczył, że Józia jest ubrana do wyjścia, ale siedzi na stołku i płacze.

– Czy wychodzisz gdzieś jeszcze?

To przejście z „Józia” i „pan” na „ty” odbywało się zawsze, gdy wiedzieli, że będą dłużej rozmawiać.

Więc Józia płakała, a Emil zapytał:

– Chłopak?

W tej chwili wśród błysków i grzmotów, jak w chwili śmierci, przemknęła cała historia z Ewą i uspokoiło się wszystko.

Ona pokiwała głową w nieokreślonym i jednoznacznym kierunku. On usiadł, oglądał się z niepokojem wokoło i cała kuchnia pełna była błyskawic: światełek, gasnących i zapalających się, i ona wśród nich była jak czarownica.

– Dlaczego nie zapalisz lampy, tylko siedzisz przy świecy?

– Bo tak było na wsi. A ja teraz chcę, żeby tak jak dawniej.

„Ochronne cofanie się. Ona chce, żeby było tak jak dawniej, bo jej jest źle”.

Poczuł dla niej sympatię i pogłaskał ją po głowie.

– Nie martw się, nie martw się.

– A żebyś ty wiedział, co to jest, tobyś nie mówił „nie martw się”.

– Co to jest, na miłość boską?

– Dziecko jest.

– Gdzie?

W pierwszej chwili nie zrozumiał. Ona popatrzyła na niego z wyrzutem, a on pomyślał sobie, jaki jest idiota.

– Ach, tak.

– Ja ci się chcę coś zapytać. Czy to jest prawda, taki sposób próbowania, czy dziecko jest, czy nie? Wpuszcza się kobiecie mysz… no tam, jak mysz zdechnie, to jest, jak nie, to nie. Czy to prawda?

„W tej postaci dotarła do niej próba Ascheima-Zondeka191” – pomyślał, a jednocześnie miał wrażenie, że cofa się daleko.

 

– To nie jest prawda. Ale nie martw się. Wypisiasz się do flaszki i ja zaniosę to mojemu tacie, że to niby moja znajoma.

Już raz to robił. Sam zastrzykiwał mocz myszkom i jego ojciec tylko stwierdzał wyniki.

– Tak?

– Tak.

Ona była w dalszym ciągu zamyślona.

– A jak on mi zrobił dziecko?

– To będzie ci trzeba skrobać.

– Co to jest?

– To jest taka mała, mała operacja.

Blaski w kuchni wprawiały go w niepokój. Coraz wyraźniej błyszczał rondel, tak że jej głowa była otoczona aureolą, jak głowa świętej.

– A czy trzeba leżeć potem?

– Jak będę na mieście, to wyślę telegram, że twoja mama jest chora, i tak to ty poleżysz ze dwa dni.

– Nie chcę.

– Dlaczego?

– Bo… nie. Bo takich żartów się nie robi.

Pauza.

– Bo ja widzę co nocy twoją mamę.

– Głupia.

– Niech będzie głupia.

– Śni ci się.

– Nie, widzę.

– Głupia.

– Bałam ci się mówić, ale teraz to jest wszystko jedno.

– Jak widzisz?

– Przychodzi taki biały duch i się nachyla nade mną. I czuję ja chłód, i wiem na pewno już, że to jest twoja mama. Przekłada rondle, tak jak to ona zawsze robiła, wyjmuje spodki, wkłada je z powrotem i zawsze zapomni choć jednego spodka włożyć.

Aureola przesunęła się.

– Jak wstaję rano, to pokazuję zawsze Meduzie.

– A nie boisz się?

– Gdzie tam.

On przełknął ślinę i zaczął się bać trochę, bać pytania, które zada.

– No, to powiedz mi, jak myślisz, dlaczego do mnie mama nie przychodzi?

Ona zbladła, wyraźnie, nawet w świetle świecy. On nie patrzył na nią, tylko skrobał scyzorykiem kuchenny stół. Odpowiedziała bardzo wolno, jąkając się:

– Widzisz, ty… ty jesteś chłopak wykształcony i ty nie wierzysz w takie babskie rzeczy… (słuchał z napięciem i nadzieją) to może twoja mama nie chciała cię straszyć… albo myślała, myślała, że ty… (tutaj dusiła się), że ty nie potrafisz żyć z tą wiadomością… że się dzieją takie rzeczy. (Ostatnią część zdania wypowiedziała jednym tchem).

Nadzieję diabli wzięli, napięcie rosło. Położyła swoją rękę na jego ręce.

– Słuchaj, słuchaj, ja byłam głupia, że ci to powiedziałam. Ty jesteś nerwowy. Twoje myśli niepotrzebnie się będą koło tego plątać. Ja wiem, jak to jest. Mój wuj zwariował z tego. Ja bardzo lubiłam twoją mamę. Nikt, nawet tata nie wiedział, jak szła na operację. O tym trzeba albo zapomnieć, albo…

Woda w imbryku zaśmiała się i z sykiem wyskoczyła na blachę. Aureola spadła z hukiem na ziemię.

Pisane w Teheranie, Bejrucie i Tel Awiwie, skończone w grudniu 1948 r.
178Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą… – z ballady Świteź A. Mickiewicza. [przypis edytorski]
179Eros (mit. gr.) – bóg miłości; w kosmogoniach występuje jako pierwotna moc kosmiczna istniejąca od początku świata, rówieśnik Gai-Ziemi, niezbędny do zrodzenia się innych bogów. [przypis edytorski]
180Galatea (mit. gr.) – tu: kobieta wyrzeźbiona przez Pigmaliona, króla Cypru i rzeźbiarza, który zakochał się we własnym dziele; bogini Afrodyta na usilne prośby Pigmaliona ożywiła posąg. [przypis edytorski]
181Atum-Re (mit.) – egipski bóg słońca, stworzyciel świata. [przypis edytorski]
182Zeus w łabędziu – grecki król bogów Zeus przemienił się w łabędzia, żeby uwieść żonę króla Sparty, Ledę. Ze związku Ledy z Zeusem narodziła się piękna Helena, Klitajmestra oraz Kastor i Polluks. [przypis edytorski]
183Budda Siakjamuni, właśc. Siddhattha Gotama (ok. 563–483 p.n.e.) – książę z rodu Śakjów, mędrzec, założyciel buddyzmu. [przypis edytorski]
184jak marzł Dawid na starość – kiedy biblijny król Dawid na starość marzł mimo okrywania go kocami, wyszukano młodą dziewczynę, aby rozgrzewała go w łożu swoim ciałem (1 Krl 1, 1–4). [przypis edytorski]
185drabina Jakubowa – ze snu biblijnego patriarchy Jakuba, o drabinie łączącej niebo z ziemią, po której chodzili aniołowie (Rdz 28). [przypis edytorski]
186Cestus veneris (łac.: przepaska Wenery) – duży bezkręgowiec morski o przezroczystym, fluoryzującym, wstęgowatym ciele. [przypis edytorski]
187eukodal (oksykodon) – syntetyczny lek narkotyczny stosowany jako środek przeciwbólowy, mający właściwości podobne do morfiny. [przypis edytorski]
188meskalina – silnie psychoaktywny związek chem. o właściwościach halucynogennych, występujący naturalnie w niektórych kaktusach; dawniej używana w formie ekstraktu z pejotlu, otrzymywana syntetycznie od 1919. [przypis edytorski]
189johimbina – alkaloid uzyskiwany z kory drzewa johimby lekarskiej, występującego w zach. Afryce; wykorzystywana jako afrodyzjak. [przypis edytorski]
190sanskryt – język indoaryjski z rodziny indoeuropejskiej, używany w staroż. Indiach, później jako język liturgiczny i literacki pełnił funkcję podobną do łaciny w Europie; zapisywany zwykle sylabicznym pismem dewanagari. [przypis edytorski]
191Ascheima-Zondeka test – pierwszy stosunkowo wiarygodny test ciążowy, wynaleziony w 1929 w Niemczech przez B. Ascheima i A. Zondeka, którzy odkryli, że wstrzyknięcie moczu kobiet ciężarnych niedojrzałym płciowo myszom powoduje przyspieszone dojrzewanie ich narządów płciowych. [przypis edytorski]

Weitere Bücher von diesem Autor