– Zagwizdaj23 jakieś wasze szlagiery. – Znieruchomiałem jak owad. – No, zagwizdaj, nie bój się, ściany są izolowane.
Zagwizdałem jej Chłopców z Albatrosa24, Błękitne niebo25. Gwizdałem może piętnaście minut.
– A umiesz tańczyć?
– Nie.
– Dlaczego?
Zrobiłem się dla niej trochę nieinteresujący, ale uśmiechnęła się i powiedziała:
– No, teraz możesz pracować.
Podała mi rękę. Jak dobrze to dziś pamiętam. Co robisz po tylu latach, Olgo?
Teraz byłem na prawach wyjątkowych. Nawet naczelnik obozu nie mógł mnie usunąć łatwo.
Zapomniałem, że ona już weszła, a za nią Grisza. Grisza prycha, kaszle, ma czerwoną twarz. Więc ja zaczerwieniłem się, że oni idą do tego członka. Myślę: „Dobrze, że nie muszę tam być”. Ale ona mówi:
– Może ty pójdziesz. Ty byłeś w karcerze? No to dobrze. Pójdziemy.
Ona jest w walonkach, przyjemnie ubrana. Idziemy w stronę śniegu, który jest jak jedwab. Ona pyta:
– Czy to prawda, że zwolniłeś pijanego?
– Prawda. Ale on był z milicji. Zastępca naczelnika.
– Powinieneś bardzo uważać.
– Jak mam uważać?
– Słuchaj, ty nie jesteś u nas długo. Sowiecki człowiek wie, nawet w obozie, jak się zachować. A ty nie. Chcesz pracować w szpitalu?
– Chcę, tylko…
– Ja wiem. Tylko nie będziesz mógł… Tak?
– Tak.
– No to zostań w ambulatorium. Tylko nie rób idiotyzmów. Dobrze, że o tym pijanym opowiedział mi Fiedia.
Dmie znad Wołgi.
– Czy to prawda, że wolna siostra Natasza ma się ku jakiemuś ze-ka26?
– Prawda. Wszyscy o tym mówią. Że to odbywa się na stole w ambulatorium. Na bardzo niewygodnym…
– Dość. Mówmy o czymś innym. Będę musiała zwolnić Buehlera.
– Dlaczego?
– Rozkaz z góry, że wszyscy z pięćdziesiątego ósmego… Bardzo go lubiłam. Dość.
Popatrzyłem na nią. Dziewczyna z liceum w szkolnym płaszczu. Granatowy z futerkiem na brzegach. Z kołnierzem barankowym. Tylko na głowie skórzana czapka na uszy. Skośne, niebieskie oczy.
– Aha, asenizatorzy27 sprawują się dobrze? Podczas twoich dyżurów?
– Dobrze. Teraz jest… – nie wiedziałem, jak po rosyjsku powiedzieć „kał” – zamarznięty i tylko trzeba go odrąbywać.
– „Gówno”, chciałeś powiedzieć.
– Tak.
– Ja nie mam czasu chodzić do latryn. Polegam na tobie. A baraki sto trzydzieści dwa, sto trzydzieści trzy zostały wygazowane?
– Tak. Inwalidzi musieli się skupić.
– Naturalnie, że musieli. Chodzą przynajmniej porządnie do łaźni?
– Niektórym w zimie się nie chce. Uzbecy marzną strasznie.
– Niech marzną, ale muszą. Powiesz dziennemu dyżurnemu.
– Oni dostają po łaźni często zapalenia płuc.
– Niech dostają. U mnie nie śmie być wszy ani pluskiew.
Inwalidzi, którzy nago marzną w łaźni. Czekają na ubranie w dezynfekcji. Czuła, że mam jakieś zastrzeżenia.
– Czy ty myślisz, że mnie nikt nie pilnuje? I tak powinno być. Ja mówię tak z tobą, bo ty jesteś zachodni.
Podeszliśmy pod wrota karceru, które się elektrycznie otworzyły. Naczelnik:
– Melduję, że Achmatow odmówił pójścia do pracy i przybił sobie…
Ona machnęła ręką:
– Prowadźcie.
Ponura cela, oświetlona żarówką. Z judaszem. Ten Achmatow – brodaty chłop. Potężny i chudy.
– No, Achmatow, co ty wyczyniasz?
Achmatow milczy, kiwa głową jak wahadłem. Porusza grdyką. To nie jest kanciarz, ooo, nie.
– Achmatow, obywatelka naczelniczka…
Olga przerywa karcerowemu. Widać, że Achmatow jest jeszcze nieprzytomny z myślenia. Że myślał całą noc. I jeszcze wiele innych. I przybił sobie. Groźbami nic się nie wskóra. Dałby się posiekać. Mruga oczami. Ona wskakuje na pryczę, na drugie piętro. Siada obok niego. Mówi karcerowemu:
– Wyjdź!
Po tym bierze do ręki jego olbrzymią głowę. Przestaje nią kiwać, jest zbudzony. Patrzy na nią nieprzytomnie. Ona mówi:
– Jak ci nie wstyd?
On zakrywa członek ręką.
– Za co tu siedzisz?
– Pajdkę chleba skradłem. Nie chciałem wyjść do pracy.
– No, wyciągnij ten gwóźdź.
On wie, że jak wyciągnie, to wszystko się zacznie od początku. Ona, zgadując myśli, pyta:
– Na jak długo?
– Trzy lata. Kułak28, kułak.
– Jak długo siedzisz?
– Dwa lata.
– Durniu, za rok wyjdziesz.
Ale w nim jest chłopski upór. Ona dodaje:
– Ja sama wyciągnę.
On chwyta prycze w dłonie i zaczyna ryczeć. Nie z bólu. Prycza trzaska pod jego rękami. Ryczy jak bawół. Ona tymczasem wyciąga gwóźdź. Patrzy, jak bardzo zranione jest miejsce. Potem zeskakuje z pryczy. Do mnie:
– Zrób opatrunek.
On dalej ryczy, aż karcer się trzęsie. Ile miesięcy jego powolnego buntu poszło na marne. I bezcelowego w gruncie rzeczy. Olga woła:
– Achmatow! Milcz!
Achmatow pierwszy raz patrzy na nią przytomnie. Spojrzenie jego mięknie. Zaczyna płakać bezgłośnie. Ona mówi:
– A następnym razem tylko milicja ci pomoże! Achmatow! Pamiętaj!
I wychodzi z celi. Nie, wraca.
– Zajodynuj mi…
Pokazuje trzy palce głęboko zranione. On postarał się, aby gwóźdź był dobrze wbity. Zrobiłem opatrunek i wychodzę. Ona mówi do karcerowego:
– Ja już sama z milicją…
Potem wychodzimy na śnieg. Marszczy dziecinnie czoło:
– Przynieś mu sulfamidy29.
Interesują ją nadal asenizatorzy. Czy dostają mleko? Nawet nurkowie nie dostają mleka. Jest stado krów w naszym miasteczku-obozie. Elektrownię znów pokryły mgły. Już jest dziewiąta. O 9.30 przyjęcia, dla zwolnionych i nocnych brygad. Przechodzimy koło baraku stachanowców. Złudzenie? Gramofon. I Scherzo Mendelssohna30 z Flierem31. Postanowiłem tu wrócić, jak będę miał czas. Ale nie miałem go nigdy. Więc nie dowiedziałem się, czy to była halucynacja. Znów zadymka, ale taka, że się nie widzi na dwa metry. Wróciła do ambulatorium jak lalka: czerwone od mrozu policzki, biała skóra, usta nieprawdopodobnie purpurowe. Wróciła do gabinetu, w którym mnie egzaminowała i poprosiła Buehlera. Na drugi dzień już go nie było. Został przeniesiony do wszystkich z pięćdziesiątego ósmego, których wysłano na etap32.
Mamy pięciu internistów i jednego wenerologa. Dentysta jest też. Wania, Pietia i dwóch innych przygotowują opatrunki. Ja i Griszka numer dwa przygotowujemy lekarstwa. Dentysta służy przeważnie do robienia złotych zębów na przodzie. Jest taka moda, która przyszła z Moskwy. I dostojnicy łagrowi33 dają sobie robić złote zęby. Na przykład kierownik od żarcia szpitala. Przychodzi kobieta z dzieckiem, aby dać jej watę. Przychodzi od fryzjera, aby mu dać wazeliny. I trochę spirytusu, który jest tak potrzebny. Denaturatu, naturalnie. Przychodzi lekpom34 ze szpitala, aby mu dać kodeiny35. Narkotyzuje się i jest bardzo sympatyczny. Robi małe operacje sam. Nawet nieskomplikowaną ślepą kiszkę. Po trzech dniach chory już chodzi. Wtem posłaniec od Olgi, żebym przyszedł. Grzebie się w jakichś statystykach. Mówi, nie podnosząc głowy:
– Był telefon z punktu sto dwadzieścia sześć. Coś się stało, tam gdzie pracują Polacy. Najlepiej będzie, jeśli ty pójdziesz.
Znałem punkt 126. Tam była sympatyczna, ciepła chatynka i lekpom, który częstował zawsze herbatą. I czasem chlebem.
– Ale szybko – dodaje Olga.
Chleb dostawał za zwolnienie od przychodzących na robotę. Miał prawo. Więc biegnę do punktu 126, który był po drugiej stronie Wołgi. Tam, gdzie kopano kanał i miały być śluzy. Daleka droga. Ciągle szyny kolejowe, rozplatające się jak dłonie. Potem traktor. Ciągnie olbrzymie drzewo. Potem znów szyny. Dużo szyn. Z wagonami. Biegnę i myślę, że nie zdążę dziś do naczelnika obozu. Będę musiał znów czekać tydzień, a każdy dzień jest tu napięty. Wreszcie jestem nad brzegiem Wołgi. Tu kursuje kolejka linowa, która przewozi ziemię. Spieszę się, więc proszę lekpoma tutejszego, aby mi zorganizował kolejkę. Z hukiem wlatują wagoniki do hali. Przewracają je. Wysypują ziemię. Ja mam też jechać takim. Wsadzają mnie. Rrrrr. Gwałtowne szarpnięcie. Wszystko maleje jak przy jeździe samolotem. W końcu znajduję się nad Wołgą. Wagoniki jadą szybko. Nie są obliczone na ludzi. Przy tym kołyszą się. Trzymam się ścian i poręczy. W górze jest wiatr. Nie oddałem walonek Wani. Przejeżdżam nad elektrownią, wysoko. Gdyby nie było zadymki, tobym się napatrzył. Jestem otulony mgłą. Wtem wagonik staje. To może trwać godziny, jak jest poważna naprawa. Wiszę pośrodku Wołgi. Chcę robić gimnastykę, ale wagonik jest za mały. Można w nim jechać w pozycji embrionalnej. Tylko. Na górze jest wiatr. Zamarznę. Trę sobie policzki. I uszy. I nos. Nareszcie rusza. Tak gwałtownie, że o mało nie spadłem. Robi „zzzz” i zatrzymuje się w hali. Nie mogę wysiąść. Muszą mi pomóc. Jestem trochę nieprzytomny. Prowadzą mnie do punktu 126. Przed punktem widzę, co się dzieje.
Nie dostali łopat. I rydli. Rozpalili ogień. Z przodu jest zbyt gorąco, a z tyłu za zimno. Skakali jak małpy. Duże ognisko. Jest zimniej i zimniej. Chciałoby się wejść do ognia. Mój krawiec to zrobił. Najpierw zaczął tańczyć wokoło ogniska. Potem wszedł. I zapaliło się na nim ubranie. On dalej tańczył. Płonąc. Elektrownia była nierealna, nakreślona ołówkiem. Tańczył na tle elektrowni swój ognisty taniec. Mały krawiec z miasteczka. Potem lano na niego wodę. Potem zamarzł, jak żona Lota. Nie mógł wykonać ruchu. Ale był ogień. W lodowej skorupie, w ogniu, niczym święty. Spacerował. A cała brygada dostała bzika i wokół niego. Tańczyli taniec. Bum-bum, jak Murzyni. Wchodzę do ogniska i cap za krawca. Przysmoliło mnie trochę. Krawiec, który nigdy nie płakał. Teraz nie płacze też. Ma skupioną minę, jakby szukał czegoś w ognisku. 126. Dostaję czaj36, mój krawiec je śnieg. To lepiej niektórym zaspakaja pragnienie. Wani zbabrałem walonki węglem i ziemią. Polecam go opiece lekpoma 126 i wracam. Niech sobie poleży biedaczek. Tu jest ciepło. A brygada tańczy dalej wokół ognia. Znów wsiadam do wagonika, do kolejki linowej i wlatuję z gwizdem do hali. Wypadam z wagonika jak ziemia. Leżę. Jestem bardzo śpiący i chciałbym tak leżeć. Ale mnie podnoszą. Widziałem maszyny do odmrażania ziemi. Jest 9.30. Muszę spać. Widziałem kobiety na robocie. Kuchcą. Jest trochę jaśniej. Elektrownia jest wyrysowana pastelą. Pani życia. Kanał nie będzie gotowy przed wiosną. I olbrzymie betonowe kafle. Zajmują cały wagon, na którym jest napisane: „12 ton”. Nikt tego nie podniesie. Chyba amerykańskie dźwigi. Idę, kiwając się, do ambulatorium. Idę zdać sprawozdanie Oldze. Ale już telefonowali i nie potrzeba. Olga mnie zwalnia na dwie godziny. Do baraku. Tam generał mówi o Niemcach. Jest chory. Wokół niego wielu ludzi zwolnionych z pracy. Nie ukrywa swej nienawiści do tej Rosji. Ma „Prawdę”37. Nie wiadomo skąd. Naturalnie pięćdziesiąty ósmy. Ufa Niemcom. Cała nadzieja w nich. Chodzi na chirurgiczny. Robi strategiczne plany. Od razu usypiam. Mam się dziś zobaczyć z wieloma ludźmi. Przez sen myślę, że generała tu już jutro nie będzie.
W obozie ludzie spotykają się jak meteory. Ludzie mieszani jak piasek. Jest. Jutro nie ma. I w obozie jest swobodniej niż na swobodzie. Trochę swobodniej. Nie musi się tak uważać. A ile lat się siedzi, to prawie nieważne. Dla nas to tylko ważne. Dla nas – Europejczyków.
Za pół godziny wstaję. Muszę. Złażę z mojego drugiego piętra i przemywam oczy wodą. W baraku jest dość ciepło. Zbudowany z desek, między które nasypuje się piasku lub ziemi. Ciepły i ciemny, co się kojarzy. Zresztą pali się żarówka, która mówi o elektrowni. Staram się wyglądać możliwie. Idę do kobiecego baraku. Myję zęby mydłem. Włosy mi trochę odrosły. Mam polski szynel38. Wkładam go. Odchylam nauszniki. Z walonek Wani, okazuje się, można zeskrobać sadzę. I niosę prezent: błękit metylowy39, który farbuje na piękny, niebieski kolor.
Kobiety do dwóch miesięcy mogą karmić dziecko. Potem idą do roboty. I w czasie ciąży mają pewne ulgi. Niektóre starają się być w ciąży. Niektóre trują się jodyną. Niektóre wywołują chininą40 poronienie. Skakaniem, diabli wiedzą czym. Ta, którą mam odwiedzić, poroniła. Baraki żeńskie są otoczone wysokim drutem kolczastym. Wartownik przepuszcza bez trudności.
Wchodzę do baraku. Pierwsze wrażenie: papużki w klatkach. Są oddzielone kocami. Mają prycze trzypiętrowe. I co za konkurs barw, wycinanek. Jak drzewko. Wielkie wciągnięcie oddechu. Inny świat. Życie nieprzeczuwalne tuż obok. Tylu kolorów dawno nie widziałem. Każda ma małą witrynę. Z papieru, ze szmat kolorowych. Jest tak ciepło, że kręcą się nie bardzo ubrane. Tego bardzo dawno nie czułem, kobiecego świata.
Nie umiem jakoś żyć wśród mężczyzn. Na ogół nie mam znajomych. Najlepiej rozmawia się z kobietami. Z każdej da się wydobyć jakąś historię. Choćby była najgłupsza. A tu nagle sami, sami mężczyźni. I dotykają. Wytworzyła się warstwa ochronna: otępienie.
Ta, którą miałem odwiedzić:
– Natasza, Natasza.
Natasza wychyla się z jednej z klatek na drugim piętrze i pyta:
– Co?
Ma na sobie zieloną kombinezkę41. Więcej nic. Jest jeszcze osłabiona. Schodzi pomału i uśmiecha się.
Była w ambulatorium pomywaczką i z nią Wania. W maleńkim pokoiku, w nocy. W pokoiku, w którym mogło stać tylko łóżko. Nic więcej.
Więc ona schodzi ostrożnie. Jak dawno nie widziałem ramion i ud kobiet? Nie, to nie jest pożądanie. Tylko, tylko… Już wiem. Uchwyciłem zachwianą równowagę. Renoir42. Degas43.
Ona ma dwadzieścia dwa lata, chłopięce włosy i zdziwione usta. Podaję prezent. Właściwie nie wiem, po co przyszedłem.
– Wania kazał cię pozdrowić. I odwiedzić. I prosił spytać, czy go jeszcze lubisz.
– Lubienie… Serca nikt nie zmieni. Mnie dobrze bez niego. Za to dziękuję. Czy ty wiesz, że mamy dostać nowe koszule? Będzie taka błękitna…
– Mnie pożyczysz na szalik, dobrze? – Wysunęła się jakaś głowa z klitki. Całkiem młoda.
– Wania będzie się bardzo martwił. Co mam mu powiedzieć?
– Że… że skończyło się samo.
– Nie chcesz wrócić do nas?
– Nie… Robota była dobra… Ale nie. Bo wszystko zaczęłoby się od nowa. Nie, zresztą ja będę pracować w kuchni.
Tkwił za tym jeden szewc z Polski. Szewc to była figura. Dwieście kilometrów jeżdżono do niego.
– A więc?
Nie chciało mi się wychodzić.
– Zostań jeszcze.
Różowe światło. Wycinanki w oknach. I kobiety, przeglądające się w szybach. I kobiety, myjące się w balii. Wysuwają się głowy z papierowych zasłon, z rolet przeźroczystych, żółtych (atebryna44), niebieskich (błękit metylowy), zielonych (brylant gruen45) i czerwonych, które jest trudno zdobyć (czerwona aseptyna46). I wstążki. Jak na jarmarku. Tylko kobiety. Myją się. Przebierają. Oczekują kochanków, kochanków możnych, którzy je zwalniają od pracy. Zamykam oczy. Pomału otwieram. Jestem chłonny jak gąbka. Wszystkimi porami – wchłaniam.
– A jaki to jest płaszcz?
– Szynel polski.
– Dowiozłeś go tu.
– Dowiozłem.
Wywołuje zawsze zainteresowanie.
– No, dzieci, muszę już iść.
Wyszedłem. Dałem pajdkę chleba wartownikowi. Był inwalidą i Kałmukiem. Miał inne zainteresowania. Nie kobiety. Wracałem przez szary świat. Pozbawiony koloru i wpadnięty. Starałem się nie myśleć o papużkach.
Wróciłem na przerwę. Grisza z gorączką. Bandaże porozrzucane. Nieład. Pusto. Tylko telepie się stara Aleksiewna Pietrowna47. Lekarka. Grisza jest chłopek-roztropek. Siadam obok niego. Leży na tapczanie, gdzie leżą chorzy.