Kostenlos

Z dziennika starego dziada

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Gdyby Czupurny chciał się uczyć czytać? Nie mam tak dalece co robić, chętniebym mu się o elementarz postarał i pokazał, ale gdy mu wspomnę o tem, drapie ze strachu.

21 maja. No i Demkowi się zmarło. Zdawał się człek pilny, tylko, że się zakrapiał. Chwycił gdzieś febry wiosennej, nic łatwiejszego, wódka go rozgrzała i nie czuł. Powiadał mi gospodarz, że, gdy przyszło do rewizyi łachmanów i siennika, jak zaczęli chodzić po węzełkach, złotych ze trzysta się znalazło samemi dziesiątkami i berlinkami. Nie do wiary. Jakaś baba teraz się przyznaje, że była jego żoną, i rości prawo do sukcesyi, a gdy żył, nigdy jej tu widać nie było. Dopiero mi rozpaczać zaczęła, gdy już leżał martwy i trzysta złotych się znalazło.

Mysz znowu regularnie przychodzi. Co jej było? Podobno nie odgadnę.

Z Czupurnym jesteśmy za pan brat. Ryzykuje się od progu do pół pokoju i wszystko ogląda – oczyma sznurkuje. Takie to ciekawe a rozgarnięte – a takie brudne. Straszniem się śmiał, gdy mi dziś z pychą oznajmił, że gospodarz go przyjął w miejsce stróża. Słyszę, nie chciał na żaden żywy sposób, a ten mu po nogach pełzał, żeby na próbę go tylko, na tydzień choćby przyjął, i zaklina się, że domu nie odstąpi i że wszystkiemu radę da. Ciekawym. Gospodarz przez kalkulacyę gotów go zatrzymać, a to się na nic nie zdało. Dziecko się zamęczy, no, i niczego się nie nauczy i na wiek wieków zostanie przy miotle i cebrze.

23 maja. Znowu myszy mojej niema. Prowadzi życie nieregularne, tegom się po niej nie spodziewał, bo minę ma uczciwą, a bałamuci się. Nie spodziewam się, żeby ją jakie nieszczęście spotkało.

Że dziś deszcz padał, nie rychłom wyszedł. O niezwykłej godzinie patrzę, z dziury, którędy ona przychodzić zwykła, wyłazi pyszczek, ale nie jej. Dowodnie wiem, że nie jej. Ta wchodzi śmiało, a ten intruz oglądał się i oglądał, więc jak nie tupnę nogą – a nie pójdziesz ty mi precz! Dosyć, że się już i inne o tym przesmyku dowiedziały. Ale zasię! miejsca jeszcze wakującego niema, a ja kilku myszy żywić nie mogę, zwłaszcza, że ten Czupurny, no – nie można się nie ulitować, a bywa, jak powiada, głodny. Jużci nie kłamie.

24 maja. Teraz, gdy przychodzi po dzbanek, a nie ma co robić, czasem się zagadamy. Spytałem go, ile ma lat.

– Tego to ja nie wiem, proszę pana. Jak matusi się zmarło, to mnie Izydorowa, przekupka, wzięła z miłosierdzia, com siedział, ja tam nie wiem, coś lat dwa przy straganie. Razem jej bułkę zwędził, czegoś zła, zła – i precz – a że mnie szewc Sawikowski widywał, poszedłem doniego. Wzion mnie. Myślałem, co mnie swego rzemiosła uczyć będzie, a on, za uszy wytargawszy, powiedział, żem smarkacz, że mi jeszcze zawczasu. Tom po to u niego był, żeby się znęcali nade mną, kto żyw. Majstrowa sobie, Sawikowski sobie, a szelmy chłopcy, to łaska Boża, żem wyszedł z duszą. Bywało, od serów na głowie guz na guzie, a sińców to ani zliczyć. Napije się majster, to, bylem pisnął, to wali pociągaczem, bo to u niego był zwyczaj i po trzeźwemu, żeby rozumu nabijać, dostawało się i drugim. Takem go i porzucił.

– Cóż z ciebie będzie? – spytałem.

– Jak Pan Bóg da, stróżem będę; a na co mnie więcej. Demko, słyszę, strach, co pieniędzy nazbierał.

Rozśmiałem się.

Powiedział mi nazwisko straganiarki, u której był, ciekawość wzięła u niej o chłopca popytać.

Baba herod czysty, spasła okrutnie, a mała, trochę wąsów, a wyszczekana i no! Jużem ją przywitał, jak nie można grzeczniej. Zrazu zrozumieć nie chciała, po co przychodzę, a gdym o Józku zagadał, poczęła, jak pytel:

– A bo to jucha! skurczypałka! nic dobrego! Łasował a łasował, i w miejscu go nie było utrzymać; gdzie się dwóch łobuzów tłukło, on pewnie już tam trzecim musiał być. Toby jeszcze było nic; bo to młodość – trudno, ale ja go, bywało, po macierzyńsku, w mordę chlasnę, to mi zaraz nogi za pas i ucieka. Słyszę, że i u szewca nie wytrwał.

Poczęła wróżyć gałąź i szubienicę; a jednakjawnie go jej żal było. Spytałem, czy nie wiedziała co o rodzicach.

– Jakżeż nie, tomci ich znała: ojciec się zapił, ale to bodaj nie był ojciec, bo się z nią ożenił, gdy ten już był na świecie. Matka była zbytnica, ot też i skończyła marnie. Jabłko się nie odtoczy od jabłoni.

Gdym odchodzić chciał, poczęła pytać o chłopca – tak go jej było żal.

25 maja. Myszy niema, prawdopodobnie już nie wróci. Wróble też pono jadła nie potrzebują, jak w zimie i w ciężkie czasy, zdezertowały; jeden Czupurny mnie się trzyma. Przynoszę mój chleb, co go nie dojem przy obiedzie, a czasem i jaką polizówkę. Chłopiec się do mnie przywiązał i spoufalił się, że już do stolika przychodzi, oprze się łokciami na nim i tak ze mną gawędzi.

Muszę mu choć na tandecie buty kupić, bo na te poczwarne, ogromne chodaki patrzeć nie mogę; ale mu nie dam, chyba się zacznie uczyć czytać ze mną. Ma taki wstręt do elementarza, że, jak go zobaczy, bom już kupił umyślnie – drapnie, jak dyabeł od święconej wody! Ale figlem go podejdę.

26 maja. Nigdym się nie spodziewał, mysz z wojażu powróciła. Jest! jest! ta sama. Nie znam obyczajów tych stworzeń; lecz po co ona, mając to, co do życia potrzeba, włóczy się gdzieś po dziurach? Może na pułapkę trafić.

Czyby też i myszy miały fantazyę mieć? – wszystko to być może.

Doktor Sulzer, człek stateczny i uczony, chociaż mu się znać nie wiedzie – spotykam go u Kasi – powiada, że bodajby się na wojnę nie zebrało. Prorokuje drożyznę wiktuałów. Byle Holkiewiczowie nie podnieśli ceny obiadów, bobym musiał zredukować się. Ale zresztą! co mi tam!

27 maja. Czupurny się uczy, ale dla butów; pokazałem mu je i nie daję, aż alfabet pozna. Pojętny nadzwyczaj, a leniuch! Ja mu pokazuję litery, ten zagaduje, co się na ulicy działo, co w kamienicy. Kucharka z dołu opuchła, suponuje, że pani ją jak utraktowała. Na drugiem piętrze jejmość z jegomością tak się kłócili, że wszyscy powybiegali słuchać, bodaj czy do kułaków nie przyszło, bo w końcu jejmość się rozbeczała. Ale ten Czupurny powiada, że, ile razy męża wytłucze, potem sama płacze. Oboje pono nieszczególni ludzie. Ja mu A, B, C, a ten licho wie, co….

1 czerwca. Nareszcie alfabet umie – i buty wziął. Do sylabizowania trzeba stare spodnie odłożyć; za darmo się uczyć nie będzie.

Doktor Sulzer, czarno patrzący na świat, przewiduje w tym roku tyfus, a uchowaj Boże, wojny, zarazę morową. Przydałoby mu się oboje, bo klientów nie ma, a człek widocznie bardzo uczony. – Studnia najrozmaitszych wiadomości, cóż z tego, gdy mu się nie wiedzie. Jada on także u Holkiewiczów, praktykę ma bardzo skromną. Czarno patrzy na świat. Inaczej nie może być. Powiada, że wszyscy doktorowie, oprócz niego, osły. Uczeń Franka. Rozmaitych u niego historyi pełno. Lubię go słuchać; ale, gdybym chory był? – hm! – nie wiem, posłałbym po innego. Gdy się komu nie powodzi, trudno w niego wierzyć – taka ludzka natura.

2 czerwca. Ja z tym chłopcem rady sobie nie dam – coraz mi bardziej rozwydrza, a jużem go złapał na łasowaniu. No cóż? wyszczerzył zęby, począł się śmiać, pocałował w rękę, zaręczył, że tego więcej nie będzie. Prawdę rzekłszy, nie było go tam tak bardzo o co pozywać. Kawałek szynki, com sobie przyniósł na podwieczorek, bo kolacyi nie jadam.

Sylabizować poczyna. – Ale mam wątpliwości, bodaj, czy nie umiał on już wprzódy i alfabetu i sylabizowania, a udawał tylko dla butów i spodni, że się uczy! Minę ma taką figlarną, i tak mu to idzie chwilami łatwo…. Ale, przypuściwszy nawet, żeby tak było! Jestże to znowu grzech tak wielki? Chłopię straszliwie biedne, w nogi mu było zimno. Sądził, że darmo nie dostanie okrycia. Przytem, to są domysły, dowodu nie mam. Katechizmu go pono nikt nie uczył, a natura i instynkt każą się ratować – choćby sprytem. Innemuby to było nie do przebaczenia, jemu – odpuszczam chętnie.

Zdaje mi się, że stary surdut tabaczkowy, gdyby go przerobić, jeszczeby mu mógł służyć wyśmienicie.

3 czerwca. Chłopiec mnie codzień więcej zajmuje, prawdę rzekłszy, przez egoizm – paskudna ludzka natura. Nie mam się do kogo przywiązać. Mysz mi zginęła, wróble się absentują – chłopak daleko mi więcej robi satysfakcyi, zwłaszcza, że roztropny.

Chodziłem na zwiady do przekupki, u której teraz bułki sobie kupuję; dopytałem nazwiska domniemanego ojca, matki; po tej nici do kłębka dojdę i genealogię Czupurnemu wysztyftuję i metrykę mu wynajdę, bo jużci gdzieś chrzczony był.

Zgadało się o tem z Sulzerem, który, biedę klepiąc, zwykle ubogich leczy i łachmany zna doskonale. Sulzer mi mówi, że matkę jego pamięta, że istotnie chłopak już był na świecie, gdy się ten łajdaczyna z nią ożenił. Ona szła za niego, aby mieć podporę w mężu, a on – by miał z niej sługę. Kobieta była delikatna, słabowita, zamęczył. Sulzera zawołali do niej, gdy już nie było żadnego ratunku; opowiadała mu o swojem życiu. Była wprzódy garderobianą u starościnej N…. Syn jej, młody chłopak, całemu jej nieszczęściu winien. Starościna, dowiedziawszy się o stosunkach, wypędziła ją z domu bez litości. Miły Boże! znam ten dom! Starościna za młodu nie była tak surową dla siebie, i wiele mówiono o jej różnych miłostkach. Ale, co wolno Jowiszowi, nie wolno… prostej garderobiance. Pana starościca, a dziś senatora S… znam nawet. Że też się ani spytał, ani dowiedział, co się z nieszczęśliwą stało.

Dosyć, że to cały romans, ten chłopiec – a właśnie nie komu innemu się dostał w ręce, jak mnie! Zrządzenie, Opatrzność Boża.

4 czerwca. Spotkałem się dziś z gospodarzem na schodach; ja, choć go tu wszyscy nie lubią lokatorowie, jestem z nim w dobrych stosunkach. Niezły człowiek, tylko trochę gorący. Zajmuje się handlem i ma na dole sklep łokciowy. Nieustannykłopot, kontrola, doglądanie muszą wpływać na charakter. Ma na głowie i administracyę kamienic dwóch i handelek.

Zobaczywszy mnie, przywitał bardzo uprzejmie, była godzina poobiednia, szedłem właśnie do Kasi na kawę; zaprosił mnie do siebie, niema co mówić, bardzo grzecznie. Dwoje ich jest, podżyli ludzie, mają podobno tylko jednego synowca, i to urwisza, z którym sobie rady dać nie mogą. Nudzą się, szczególniej ona, bo sama jedna siedzi, a jak się wymodli w kościele, kwiatki poleje, kabałę parę razy pociągnie, chyba w okno siąść i na ulicę popatrzeć. Mieszkanie mają wcale porządne, choć przez oszczędność od tyłu i w sąsiedztwie tego niesfornego małżeństwa, które takie hałasy wyprawia.

 

Gdyśmy siedli do kawy, a nie można powiedzieć, tylko że kawa była wyśmienita, bez porównania lepsza, niż u Kasi – powiada mi mój juryzdator:

– Pewnie to uszu i pana doszło, że nie mam łaski u moich lokatorów; ale jakże tu im dogodzić? Jedni nie płacą, drudzy mi dom niszczą, inni spokoju sąsiadom nie dają, wszyscy dlatego, że pod moim dachem mieszkają, przez to samo nienawiść mają do mnie.

– Proszę mnie do tego pocztu nie zaliczać – rzekłem – bo skarżyć się nie mam powodu.

– Waćpan, panie poruczniku, człowiek jesteś stateczny, do porządku nawykły, nie mamy powodu do kolizyi żadnej z sobą.

Gdyśmy się rozgadali, wspomniałem o Czupurnym, że mnie ten chłopak interesuje.

– Mnie też – odparł gospodarz – biedna to sierota z bruku, trzeba nad nim miłosierdzie mieć. Ale szczególna rzecz, że takie biedactwo, byle mu lepiej było, zaraz się psuje, trzymać należy ostro, wziąłem go za stróża, co śmiechu warto, bo to smarkacz, a wistocie i ja sam, i moja służba na kamienicę nagląda, a jego trzymam w sperandzie, że go na człowieka wyprowadzę.

Małom go nie uściskał, tak mi tem trafił do serca, i opowiedziałem mu z mej strony, co robię z Czupurnym. Dosyć, żeśmy się uśmieli. Dobry człek, słowo daję, bardzo w gruncie zacna natura.

6 czerwca. Idzie mi o to, jak się do senatora zbliżyć – zachodzę w głowę. Za małą jestem figurą, abym się ważył zachodzić mu drogę. Znałem ci go młokosem, ale mnie sobie nie przypomni. Możeby, dowiedziawszy się o chłopcu, uczynił co dla niego? Chociaż znowu trudno! Choćby miał serce, wstydzić się będzie.

Mysz już drugą powoli sobie przyswajam: wcale inną ma naturę, żwawsza, śmielsza, więcej nie dowierzająca, płochliwa, ale z dniem każdym nabiera poufałości. Zuchwałe to razem i nieufne…. Wpada czasem aż za krzesło, a byle szelest, piorunem do dziury. Nie jest tak ładna, jak tamta pierwsza, nie ma tych ruchów, co poprzedniczka. Co się też z nią stać mogło? O! ten kot! ten kot!

8 czerwca. Nigdybym się był tego nie spodziewał, nigdy w świecie! Czupurnego niema ani śladu! Wesół był, chwalił się, że mu doskonale, na robotę się nie skarżył, całował mnie po rękach, nazywając dobrodziejem, a wczoraj do dnia, zabrawszy swe łachmany, drapnął. Gospodarz we furyi na łobuza, próżno go mitygowałem!

Powiada – nikczemnik! Co to tam potępiać zaraz. Lato, mosanie, chłopcu się chciało na swobodę; to jest w naturze. W okolicy, na powietrzu świeżem znajdzie sobie robotę biedaczysko!

A miałem już tak piękne dla niego projekta! Byłbym pana senatora zainteresował i – mógłby był pójść do szkół.

Ale to, słowo daję, tak jak z tą myszą, ledwie się zaczęła przyswajać i poszła szukać lepszej doli. Mam już takie dziwne szczęście, do czego się zacznę przywiązywać, Pan Bóg mi to odbiera. Wola jego. Może to i lepiej? boby człek potem miał z tego jaką zgryzotę.

Poskarżyłem się Sulzerowi, naśmiał się. Powiada, dziękuj asindziej Panu Bogu, że się to zawczasu stało, i że jeszcze nie okradł, uchodząc.

Zgorzkniały jakiś człek. Zaraz – okradł.

11 czerwca. Nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, że mi po tym chłopcu straszliwie tęskno. Więc i dobrze, że drapnął, bobym się był zanadto przywiązał. Ta samotność dokuczliwą jest. Na zimę pewny jestem wróbli, myszy są niestateczne. Karm je, karm, żebyś im nie wiem co dawał, skłonne są szukać lepszego losu i nikną. Po kilka dni żadna się teraz nie pokazuje. Latem widać i one na pola wychodzą, bo im natura i swoboda miła.

12 czerwca. Gdym dziś wieczorem poszedł na przechadzkę do świętego Aleksandra, jak zwykle, patrzę: na placu, poznałem go po spencerze, uwija się mój Czupurny; ten sam, słowo daję, z workiempiasku na plecach, ale jak mnie zobaczył, w nogi. Próżnom kiwał i wołał, czmychnął. Przecież się mnie nastraszyć nie mógł.

Pięknie zamienił kondycyę! Ciężki piasek, może wilgotny, dźwigać na plecach. Ale na swobodzie! a przytem w towarzystwie innych łobuzów. Młodość potrzebuje ruchu, awanturowania się. Alboż to i ze mną inaczej było, gdym zemknął od rodziców do wojska!

Nie byłbym go sekował o ucieczkę, chciałem tylko dać admonicyę – ale jak drapał! jak drapał! aż się kurzyło. Nie byłem widać dość dla niego powolnym, gdy mi nie ufa.

13 czerwca. Sulzer mi się przyznał, że ostatkami goni. Praktyki mu latem zawsze brak, a i zima licha, najwięcej kiedy dwuzłotówkę weźmie. Musiałem mu pożyczyć dukata. Ręka rękę myje. To tylko źle, że na świat narzeka – ludzi czerni. Cóż temu kto winien, że jemu się nie powodzi? A mnie za tylu innymi. Powiada, że doktorowie go prześladują – ale i on poczciwej nitki na nich nie zostawi. Gdybym mógł co pomódz temu człowiekowi – bo słuszny człek jest i nie głupi – tylko skwaśniał. Mówią, że po wsiach doktorów brak. Czegóż on tu siedzi? Powiedziałbym mu to, ale będzie myślał, że się go chcę pozbyć. Biedne człeczysko.