Kostenlos

Waligóra

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

IX

Musiało już być nad ranem. Kury piały znowu, na niebie coś jak szara pręga nad lasami się ukazało… W obozach gdzieniegdzie musieli się budzić ludzie, głuchy szmer dochodził Mszczuja.

Dzień dlań był pożądanym, bo noc wydała się jak wiek długą.

W wielkiej łaźni nigdy nie gasnący ogień podkładać zaczęto na nowo, gdyż dym buchnął nad dachem i z głównego dymnika zaczerwieniony od dołu wystąpił, niosąc iskry, które się na dach posypały.

Mszczuj słyszał ze swego miejsca jak rzucano przynoszone drzewo, przez szpary i otwory przedzierało się światło…

O tej porze zazwyczaj w obozie ludzie już do koni wstawać byli powinni, nic się jednak nie poruszało, nic nie budziło, kamiennym snem odpoczywali po beczkach wypróżnionych wczora.

Z wielką pociechą swą pochwycił Mszczuj mały szmer na pańskim dworcu. Leszek zwykle wstawał bardzo rano, przychodził doń kapelan z którym odmawiał modlitwy, szedł po tem do łaźni i parzył się, najczęściej gdy jeszcze drudzy spali. Dworscy wstawali naówczas i w izbie przygotowywano poranne jadło…

Waligóra oddychał lżej, z odmykanych wewnątrz drzwi miarkował, iż książę obudzić się musiał… Pilne mając ucho na szmer najmniejszy, od strony obozu Plwacza, chwycił coś na kształt szczęku oręży i przechodzenia ludzi…

W obozie ks. Konrada ruszało się też i dziwu w tem nie było, bo ranek się robił widocznie. – Gęsta mgła tylko nie dozwalała go dojrzeć na niebie, lecz budowle rysowały się wyraźniej, ciemności rzedniały zwolna.

Dniało. Drzwi dworca otwarto i Waligóra postrzegł księcia Leszka, okrytego opończą, idącego do łaźni.

Kilku rozespanych ludzi szło przed nim, kilku za nim z odzieżą i płachtami.

Waligóra pomyślał że się straż jego skończyć mogła wreście i chciał już stanowisko opuścić gdy – zdala usłyszał dobrze mu znany tentent koni, który nadzwyczaj szybko się przybliżał… Umiał nawet rozeznać iż wedle wszelkiego podobieństwa oddziałów, czy stado biegło niemal czwałem. Nie mógł nic innego przypuszczać nad to że wskutek wczorajszych nakazów, po wsiach sąsiednich rozstawione konie pędzono do obozu.

Zarazem na stanowisku Plwacza ruch się stał jakiś – ostrożny lecz znaczny, i ciche głosy poczęły dawać hasła. We dworze ks. Konrada choć światła nie było odsunęła się okiennica, dostrzegł wychyloną głowę, która zdała się nasłuchiwać i szybko potem znikła, a za nią okno zaparto. Waligóra jakąś mimowolną ogarnięty trwogą chwycił za miecz który miał u pasa…

Tentent coraz głośniejszy, coraz pospieszniejszy słychać było już dochodzący do krańców obozu, tuż, tuż… Straże ani się ozwały, więc musiało to być stado…

Wybiegł już z za węgła Mszczuj, gdy wśród owego hałasu, wyraźnie rozeznawał szczęk mieczów…

Nie było chwili do stracenia, to czego się lękał, dokonywało się, obóz spał, napad jakiś się gotował. Myśląc już tylko o panu bezbronnym Mszczuj nie widział już ratunku nad ułatwienie mu ucieczki. Wkrótce byłoby zapóźno, wbiegł więc poza dwór i własnego konia który w gotowości stał, pochwyciwszy, pędem z nim ku łaźni skoczył – wołając ile miał siły…, a raczej krzycząc już tylko aby ludzi pobudzić.

Nim z koniem powrócił nazad Waligóra, już nadciągający napastnicy byli o kilkanaście kroków od placu.

Wołaniem przestraszony Leszek, jak stał nagi ukazał się we drzwiach łaźni; Mszczuj konia mu podawał.

– Uchodź – panie! – wołał.

Książe zaledwie miał czas skoczyć na koń gdy z pomiędzy dworów wiodącą drożyną, około domu Odoniczowego, wypadli zbrojni ze Światopełkiem na czele – ten z podniesionym mieczem w ręku leciał wprost na dworzec Leszka, całą prowadząc gromadę, gdy ujrzał nagiego księcia wymykającego mu się i czwałem bieżącego drogą która wiodła ku Martynowu. Część Światopełkowej drużyny z ludźmi Plwacza padła na dworzec główny, inni na zajmowane przez ks. Henryka i Laskonogiego…; Światopełk sam oszalały gnał za Leszkiem…

Na pustej tedy drodze ku Martynowu prowadzącej począł się on wyścig, którego zakładem było życie.

Koń Leszka dzielny ale ciężki, biegł o ile mu sił stawało, naglony nogami siedzącego na nim księcia…, Światopełka choć ciężar dźwigał większy bo ten był uzbrojony, młodszy był, żwawszy i świeżo wzięty, zyskiwał więc co chwila i przybliżał się coraz więcej.

Nagi, potem okryty, przeziębły Leszek modlił się już czując nadchodzącą chwilę ostatnią. Uderzał konia rękami, bił nogami, położył się na nim cały, – leciał… Lecz tuż za sobą słyszał kopyta końskie, oddech zdyszanego zwierzęcia, chrzęst zbroi nieprzyjaciela… Światopełk był wściekły, lękając się aby mu wróg nie uszedł, ostrogi wbijał koniowi w brzuch, smagał go płazem – począł wołać.

– Nakło! Nakło! dam ci dziś ja krwawe Nakło… ostatnia godzina twoja wybiła!

Leszek ani miał siły, ani chciał odpowiedzieć. Przerażało go jedno że był bezbronnym, ani miecza, ani oszczepu, ani drzazgi nawet którąby mógł w oczy cisnąć napastnikowi, zbójcy.

Rycerska krew burzyła mu się w żyłach…

Umrzeć było niczem, lecz być zabitym nie zadawszy nawet rany, nie podniósłszy nawet ręki na wroga, zgniecionym być tak mizernie – stawało się gorszem od śmierci.

W biegu już, Leszek ręką pochwycił drąg z płotu stojącego nad drogą i wyrwał go obłam znaczny… Koń ustawał… Światopełka głos nad uchem mu brzmiał – Nakłem.

Lecz w brzasku ranka opodal widać było wioskę, w której mogli się znajdować ludzie, mogli znaleść żołnierze.

Byli we dwu tylko sami, bo reszta rycerstwa Światopełkowa padła na rabunek dworca i uśpione obozowisko.

Mógł więc Leszek mieć jakąś nadzieję że dobiegłszy do Martynowa, skryć się, obronić, nawołać tłum potrafi…

Światopełk też obawiał się tego i koniowi jego krew się lała od ran ostrogami zadawanych…

Leszek nagle gorący oddech uczuł na swem ciele, jego koń ustawał… Dłoń w rękawicę żelazną odziana chwyciła go za kark i ośliznęła się po nim.

Nadeszła ostatnia chwila obrony. – Leszek owym obłamem drąga który trzymał w ręku, uderzył w twarz nadbiegającego Światopełka – koń jego spłoszony skoczył w bok. Leszek korzystając z tego kilka kroków ku wsi się posunął.

Lecz Pomorski zbój wnet konia zmusił do nowej pogoni, i znalazł się nad Leszkiem…

Raz jeszcze książe zdołał odbić cios który mu był przeznaczony, ale kruche drzewo na żeleźcu poszło w drzazgi… W tej chwili miecz Światopełka wymierzony w czaszkę rozpłatał ją… Zachwiał się Leszek trzymając konia jeszcze, gdy drugie uderzenie krwawą pręgą szyję mu przecięło.

Koń książęcy padł na przednie nogi i obalił się z nim…

Światopełk skoczył ze swojego zabierając się rąbać jeszcze leżącego i bezbronnego, gdy oczy Leszka już zachodzące śmierci mgłą, zwróciły się ku niemu. Był w nich wyraz tak przejmujący iż Światopełkowi ręka zadrgnęła, spuścił ją – stanął jak nagle ze snu krwawego przebudzony.

– Com ci uczynił? – odezwał się łagodnym głosem Leszek…

Światopełk stał niemy…

– Com ci winien, – coraz słabnąc powtórzył książe któremu krew lała się z czaszki i opływała nagie piersi.

W głosie czuć było konanie… Oczy trzymał tak wlepione we wroga, bez zajadłości, bez wyrzutu… jakby mu tylko niemi chciał powtórzyć czego już nie mógł ustami.

– Com ci uczynił?

Szaleństwo i gniew Światopełka ustępowały widocznie jakiejś grozie, której chciał się obronić napróżno…

Westchnienie wyrwało się z piersi konającego, nad którym Światopełk mimowoli się pochylił. Raz jeszcze Leszek otworzył oczy i ujrzawszy nad sobą tę twarz zbójecką, dziwnym wyrazem trwogi napiętnowaną – zamruczał niewyraźnie.

– Niech Bóg ci przebaczy! ja – przebaczam…

Światopełk usłyszawszy te słowa zerwał się nagle, przebaczenie było dlań jakby policzkiem.

Z nową wściekłością trupa popchnął nogą.

Miał siadać na koń już, gdy kilku jezdnych nadbiegło, byli to jego druhowie, a Plwacz między niemi.

Ten ujrzawszy trupa obnażonego na ziemi, z okrzykiem radośnym, skoczył zaraz ku niemu, śmiejąc się dziko, plując i coś niewyraźnie bełkocząc. On jeden okazywał tę radość, której reszta ludzi objawić nie śmiała. Na twarzy Światopełka było więcej niepokoju i przerażenia niż radości…

Milczący siadł na koń, nie odezwawszy się słowem do Plwacza, który się jeszcze nasycał widokiem trupa…

Gdy się to działo pomiędzy Gąsawą a Martynowem, w obozie, ludzie Światopełkowi rabowali dworzec, chciwi łupu… Jeden ich oddział, zaraz po najściu oskoczył dom ks. Henryka Ślązkiego, który w łóżku jeszcze leżał.

Wyłamano drzwi i zabójcy wtargnęli do izby, nim Peregryn który spał obok miał czas przypaść na obronę pana swego. U łoża księcia stał miecz, którego w pośpiechu nie mogąc dobyć z pochew Henryk bronił się nim zasłaniając od razów, gdy Peregryn nadbiegł ledwie przyodziany i swem ciałem osłaniając księcia na nim się położył. Kupa napastników zaczęła rąbać bezbronnego, siekać razem jego i leżącego pod nim księcia Ślązkiego, tak że wkrótce wierny Peregryn ducha wyzionął. Henryk też pod trupem leżący nie dawał znaku życia.

Nie zbyt bogaty sprzęt księcia, który od czasu jak uczynił ślub czystości i pobożności, strzegł się wszelkiego zbytku, nie nęcił tu długo zbójów, chwyciwszy co było pod ręką, zbiegli gdzieindziej obfitszego szukać obłowu…

Laskonogi osobliwem szczęściem nie spał gdy Światopełk nadciągał. Nie miał on najmniejszego przeczucia aby zjazd w Gąsawie tak tragicznie się miał zakończyć – jednakże niezwykła o tej godzinie wrzawa strwożyła go. Wziął miecz i hełm wybiegając do swych ludzi w tej samej chwili, gdy napastnicy drzwi wyłamywali i mieli się rzucić na niego. Korzystając z mroku książe pobiegł wprost do koni, chwycił pierwszego jakiego znalazł pod ręką i puścił się polem ku lasom. Nie ścigano go szukając po kątach domostwa, bo byli przekonani Światopełkowi ludzie że zbiedz im nie miał czasu.

Ks. Konrad Mazowiecki, co nie uszło później ludzkiego oka – znalazł się uzbrojonym i gotowym do ujścia gdy wrzawa na placu oznajmiła o napadzie. Lecz jego kilkunastu zbrojnych dobrze siedzieli na koniach, ujechał więc spokojnie prawie, bez przeszkody, co go dało później w podejrzenie iż jeżeli w spisku udziału nie miał, przynajmniej być musiał o nim uwiadomiony.

 

Nim ci z Biskupów, którzy byli w Gąsawie, gdyż inni znajdowali się w Trzemesznie – przebudzeni zostali i mogli wynijść do kaplicy, z której Iwo chciał krzyż wziąwszy wprost wystąpić z nim na zbójców – krwawa owa tragedya była dokonaną. – Gawiedź tylko plądrowała po kątach, unosząc opony, suknie, zbroje i co mogła pochwycić. W obozie ludzie zbudzeni ze snu twardego potracili głowy. Nie mogli znaleść oręża, który ręka jakaś niewidzialna pousuwała i potrzęsła słomą i sianem. Koni nie było… Przerażeni swą bezbronnością ludzie uciekać zaczęli…, nie mieli czem, nie wiedzieli przeciw komu się obraniać.

Jedni pierzchli w lasy, drudzy chowali się po dołach, inni stali jak upojeni jeszcze, nie pojmując co tego zamięszania było przyczyną.

Mszczuj poddawszy konia Leszkowi znalazł się niemal sam jeden z mieczem przeciwko całej tej kupie która nań następowała. Wcale go to nie ustraszyło, wiedział że zginie, dlatego właśnie postanowił drogo kazać opłacić śmierć swoją. Zbrojni którzy na dworzec wprost spieszyli przyparli go tylko do ściany łaźni… kilku płatnął, ale następowali coraz nowi z pośpiechem i na walkę żaden nie miał czasu. Cięć parę rozbiło mu czapkę i lekko zraniło głowę. Ludzie ci co innego mieli na myśli, rabunek im smakował, do którego nie chcieli się dać wyprzedzić. – Minęli więc zgniecionego i poranionego Waligórę; i ten miał się za niemi rzucić, gdy z boku ukazał się Gero z krzykiem, jakby nań dawno czatował, przypadając do starca. Z drugiej strony Jaszko z za węgła z tyłu mieczem oburęcznym uderzył go w głowę i w chwili gdy niemiec z przebitą piersią padał na ziemię, Mszczuj przykrył go sobą.

Jaszków kord pozostał mu głęboko w czaszce, tak że Jaksa dobyć go nie mógł. Waligóra drgnął ostatnim wysiłkiem jeszcze, jęknął i ducha wyzionął. Niemca zabitego miał nad sobą…

Wśród tego zamięszania, gdy swoi od obcych rozpoznać się nie mogli, Jaszko zaledwie pozbawiony miecza odstąpił nieco, gdy Światopełkowi ludzie, mimo że im hasło jakieś krzyczał, napadli nań i zasiekli. Zbroja piękna którą wdział na siebie tego ranka była zabójstwa przyczyną, nie dali mu bowiem zastygnąć i natychmiast poczęli go z niej i z szat odzierać, o które się z sobą pokłócili…

Na polach dokoła wśród podnoszącej się mgły, widać było uchodzących kupami ludzi, pogonie i krwawe walki…

Zaledwie nadjeżdżający napowrót Plwacz kaplicę i mieszkanie księży potrafił ochronić od znieważenia i rabunku. Pomorzanie Światopełkowi na pół jeszcze poganie, nie szanowali świętości żadnych, a tem mniej tych które u nieprzyjaciela znajdowali.

Dzień cały przeszedł na zbieraniu łupów, na rozgrabianiu żywności, na zwycięzkiej rozpuście. Przez cały ten czas żyjący jeszcze ks. Henryk Śląski leżeć musiał przykryty trupem swego wiernego Peregryna, ranny, oblany krwią zastygającą… nie śmiejąc dać znaku życia.

Plwacz, który wpadł na chwilę do izby z kilku ludźmi, popatrzył na łoże w milczeniu, zamruczał coś i – wyśliznął się chmurny… Związki krwi łączyły go dawniej z Henrykiem… Wieczorem cała gromada Światopełkowa zaczęła z wozami i łupieżą zabierać się odciągać ku Nakłu…

Ludzie którzy się pochowali po zaroślach, w trzcinach nad stawem, w lesie, ostrożnie ku zburzonemu i opustoszałemu wracać zaczęli obozowi.

Jedni z pierwszych byli niemcy ks. Henryka, z których kilku dostało się do izby i posłyszawszy jęki rannego, natychmiast zdjęli z niego zabitego Peregryna.

Potrzeba było spieszyć z ocaleniem jeszcze żyjącego księcia, który cudem i bohaterskiem poświęceniem się swojego wiernego sługi, pozostał z resztką tchu w piersi i oznakami życia. – Natychmiast ludzie ci przygotowali nosze z gałęzi, i wśród ciemności nocnych podążyli do lasu… Po drodze przyłączyło się do nich więcej zbiegów, tak że z małym oddziałem miał książe Ślązki nadzieję dostania się do Wrocławia…

Jakie były następstwa tego dramatu strasznego, opowiadają dzieje. Światopełk z Pomorzem oderwał się zupełnie od Polski… Śmierć Leszka wywołała walkę pomiędzy Henrykiem Ślązkim a Konradem, o opiekę nad wdową i małoletnim Bolesławem, długie wojny i niepokoje. Laskonogi nie przestał bronić się bratankowi, który w końcu ogarnął całą dzielnicę polską…

Smutne dzieje tych czasów są jednym ciągiem bojów dla panowania, panowania dla bojów. – Jedno duchowieństwo wśród tego zamętu stoi niewzruszone na swem stanowisku, w obronie prawa, którego idea zaciera się i mąci…

W ostatku prawem jedynem oręż który wszystko rozstrzyga…

X

Zameczek na stromym brzegu rzeki, zwał się Lambach… Jeden to był z tych burgów rycersko-rozbójniczych, jak gniazda sępów porozstawianych na wyżynach, na straży rzek i gościńców… Siedział w nim zaczajony mąż zbrojny z kupą pachołków i oko miał a ucho na okolicę.

Zwykle gniazdo takie mieściło się w pobliżu brodu, przewozu lub mostu, którego ominąć nie mogły karawany kupieckie i wędrowcy; niedaleko wielkiej drogi handlowej, łączącej dwa kraje…

Na gościńcu rycerz miał ludzi co czaty sprawiali zdaleka i oznajmywali gdy się dobry łup obiecywał. Dobierano czas i miejsce do napadu, a liczono się z siłami, bo rzadko kupcy i wędrowcy bez orszaku zbrojnego się puszczali. Od jednych brano okup skromny, drugich zagarniano jak trzodę, odzierano i sadzano do ciemnic. Z niewoli można się było wyzwolić groszem…

Rzemiosło to zwało się szlachetnem i rycerskiem. Niekiedy sposobnego czasu, przy większych siłach puszczano się dalej na łowy. Lambach był takim burgiem obronnym, obwarowanym i panował nad kawałkiem saskiego kraju nad granicą, aż po promień drugiego zamku, w którym zasiadał inny rycerz drapieżny.

Podwójnym obwiedziony murem, z wyniesionem w drugiem podwórcu wysoko dominium, krągłą wieżycą – z małemi bastyonikami po rogach, z przekopem i mostem od strony lądu, uchodził za niezdobyty…

Lecz świetne jego czasy gdy żył stary Henno już były minęły… Raniony w czasie jakiegoś napadu, rycerz ów po kilku miesiącach próżnych leków, zmarł zostawując wdowę i jednego niedorosłego syna. Chcieli się dlań znaleść opiekunowie, ale Greta równie niepodległego jak mąż ducha nikomu do swego zamku przystępu nie dała. Ludzie jej byli wierni.

Została więc sama z dziecięciem, które się wychowywało po rycersku.

Młody dziedzic burgu nauczył się zawczasu konia dosiadać, mieczem i kopią władać, ze psy po lasach się uganiać, w potrzebie stanąć odważnie, bronić się i napadać, kubki wychylać, piosenki śpiewać i wieść życie pańskie.

Matka widząc w nim żywy obraz ojca, cieszyła się wszystkiem… pozwalała na co tylko chciał, wyjątkowo nawet na takie sprawki którychby innemu nie przebaczyła.

Hans ze swojego burgu dostał się dla rycerskiego pasa, na dwór Markgrafa, służył mu, z nim razem jeździł się pokłonić cesarzowi; zaciągnął się na krótko i odbywszy nowicyat, poznawszy świata trochę, do wyższych zaczął sięgać sfer dumnemi myślami.

Właśnie naówczas zaczynał się w Niemczech sławić zakon rycerzy szpitala P. Maryi, zaciągali się doń młodzi ludzie, chciwi walk i wypraw awanturniczych. Przez przyjaciela swego Gerona, którego stryj był już rycerzem tego zakonu, młody Hans wyrobił sobie że go jako ochotnika na próbę wziął jadący na Mazowsze Konrad von Landsberg…

Widzieliśmy jak dwaj młodzi nieszczęśliwie padłszy ofiarą zuchwalstwa swego, musieli zań pokutować w zamku na Białej Górze…

Gero i Hans rozmiłowali się w dwu Halkach, do których ich stara Dzierla podprowadzała. Wieczory spędzane z niemi rozbudziły namiętność w obu, a dziewczęta dały się urokowi młodości, nowości, jakiemuś czarowi który dwu rannych w ich oczach bohaterami czynił – pociągnąć ku nim…

Lecz – miłość to była jak te dwie istoty dziwna i smutna. Hala i Halka nie mogły mieć dwu uczuć, dwóch miłości – dwóch ulubionych. – Same nie wiedząc o tem obie zarówno pokochały Hansa. Nie zdawało się im to dziwnem – dla nich inaczej miłość przyjść nie mogła tylko jedną.

Gero namiętnie kochał tę jedną połowę dwóch Halek, pewien będąc że uśmiechy ich na pół do niego, w połowie do Hansa należały. – Z Hansem nie mówili nawet o tem, odrazu w myśli podzieliwszy się skarbem który pochwycić postanowili, choćby go życiem przyszło przypłacić.

Uciekłszy z zamku Waligóry, Hans zdołał szczęśliwie powrócić do matki z Geronem. – Postanowili oba zabrać ludzi, wyszukać pewnego przewodnika któryby ich lasami i manowcami doprowadził do Białej Góry, i dwie Halki porwać ztamtąd. Szalony ten zamysł udało się im wykonać szczęśliwiej niż się spodziewali.

Gero w czasie pobytu na grodzie porobił znajomości, wcisnął się sam naprzód niepostrzeżony, przekupił kilku ludzi, którzy potrafili czujność innych oszukać.

Nie wątpili oba że Halki pójdą za niemi, bo im obiecywali ożenienie – po którem stary ojciec musiał przebaczyć…

Wśród nocy wśliznąwszy się do zamku, Hans i Gero nieświadome życia dziewczęta chwycili pod pozorem że z niemi pojadą wprost do kościoła…

Lecz zaledwie byli na koniach, wioząc każdy z osobna swą zdobycz, otoczyła ich kupa zbrojna i musieli unikając pogoni, prawie bez spoczynku lasami się przebierać do saskiej granicy. Dwie Halki pół żywe, rozdzielone raz pierwszy w życiu, patrząc ku sobie, płacząc, przelękłe dostały się do burgu Hansa… Tu najpierwej pobiegły ku sobie, objęły się rękami i tak połączone znowu omdlały…

Stara Greta, która dla syna gotową była na wszystko, przyjęła dziewczęta z macierzyńską troskliwością, chociaż nadzwyczajne ich podobieństwo, i przywiązanie do siebie wprawiało ją w jakąś zabobonną obawę.

Dopóki Halki nie nabrały sił, dano im odpoczywać… Gero czekał by należną sobie część dostać. Lecz, gdy się upomniał o jedną z nich, żadna się rozstać z drugą nie chciała – i obie zgodnie okazały dla Gerona wstręt prawie.

Hans przecie dwóch żon mieć nie mógł. – Greta mruczała aby je obie odprawić. Podobieństwo ich było dla niej dowodem że nie niewiastami jak inne, ale duchami jakiemiś złemi na pokusę ludzką stworzonemi być musiały…

Gero wpadł w gniew wielki i wściekłość, bo Hans broniąc Halek, żadnej mu oddać nie chciał z powodu że się opierały.

Wyzwali się więc dwaj przyjaciele i poranili, a Gerona z zamku wygnano.

Hans został z dwoma siostrami, rozmiłowany w nich, strofowany przez matkę, w sporze ciągłym ze starą Gretą.

Dziewczęta kochały go, płakały, jedna gotowa była drugiej odstąpić go za męża, ale żadna nie chciała przyjąć ofiary.

Stara Greta pobożna i zabobonna, rozgniewana na syna, w końcu nie widziała innego ratunku – tylko pozbyć się tych istot niebezpiecznych.

Lecz że je miała za jakieś duchy w ciało ludzkie zaklęte, obawiała się zemsty tego niewidzialnego świata, do którego należały. – Hansowi nie wolno było do nich przystąpić inaczej jak przy matce, która lękała się o swe dziecko aby związek bliższy z temi czarnoksiężnicami nie pociągnął go na wieki gdzieś w otchłanie.

Pomiędzy matką a synem nieustanne trwały spory. – Do wieży w której trzymała Halki przystęp był wzbroniony, klucz u jej pasa… Hans szalał, lecz matka o duszę dziecka troskliwa, była nieprzełamaną.

A dwoje biednych dziewcząt zamkniętych płakało i schło z tęsknoty, z niepokoju i obawy.

Stan ten niepewności przedłużał się – i nie szczęśliwa matka nie wiedziała jak wyjść z niego.

Jednego dnia chciała dziewczęta życia pozbawić, drugiego lękała się zemsty duchów…; czasem łzy, bladość, wynędznienie tych ofiar budziły w niej litość.

Hans przychodził do tego szaleństwa że starą matkę chciał uwięzić, aby mu nie przeszkadzała, lecz ludzie byli jej wierni, a Greta ostrożna.

Z dwóch świeżych kwiatków, które niemcy porwali z Białej Góry, wkrótce pozostały dwa cienie uwiędłe, milczące – w oczach zdające się rozpływać.

Objąwszy się rękami pół dnia drzemały, główki przycisnąwszy ku sobie, płakały drugą połowę. W nocy bały się spać bo im się zdawało, że we śnie mogą je napaść mordercy.

Hansa matka wpuszczała tu coraz rzadziej, mówiła mu, że dziewczęta były chore i że ta choroba na niego przejść może…

Jednego dnia gdy stara Greta sama przyszła do wieży, Halki drżące padły na nią na kolana, prosząc aby je puściła do domu…

– Wróciemy tam! – mówiły – my tu dla was ciężarem – a nam niewola śmiercią. Puść nas!…

Greta byłaby to uczyniła chętnie, lecz obawiała się aby syn nie pobiegł za niemi.

A dziewczęta tak ją po nogach całowały i błagały, że się zadumała. Wyszła nasępiona i gniewna…

Halkom miłość wystygła w sercu, jednym kochanym podzielić się nie mogły, żyć bez siebie i tego wspólnego życia by nie umiały – musiały wracać tam, gdzieś, do starego ojca i do śmierci marzyć o dwu kochankach, którzy by byli tak jednym, jak one jedną były istotą.

 

Tymczasem Hans z gniewu i ciągłych sporów z matką zachorzał. Gorączka go w łóżku trzymała bezprzytomnego dni kilka.

Gdy wstał i zażądał aby go Greta puściła do wieży, dała mu od niej klucz obojętnie, nie idąc sama.

Hans pobiegł na wschody jak szalony, otworzył drzwi, krągła izba w której mieszkały stała pusta…

Okno otworem.

Na ławie leżała jakby zapomniana chusta co łzy ocierała, naczynia i sprzęty nie poruszone zdały się wczoraj jeszcze postawione dla nich… ale dwóch Halek już tu nie było.

Hans krzyknął z boleści takim głosem, iż i służba zamkowa i stara matka nadbiegła. Rzucał się, wołając co się stało z dziewczętami, grożąc śmiercią, chwytając za nóż.

Greta ręce złożywszy na piersiach, nieporuszona stała naprzeciw niego, nieodpowiadając mu.

Dawała się wylać gniewowi, wypalić płomieniom.

Gdy Hans zapomniawszy poszanowania wszelkiego, przyskoczył ku niej rozsrożony, dziki, wskazała mu zimno na drzwi i rzekła.

– Idź, szukaj ich – uciekły dwie wiedźmy twoje! Niewiem jak i dokąd, oknem, podziemiem… przez ścianę, ale – uszły…

Ja o nich nie wiem!!

I nikt o nich nie wiedział na zamku, nikt nie dostrzegł uchodzących, nikt nie słyszał szmeru, ni jęku…

Hans napróżno kilkadziesiąt grzywien złota obiecywał temu co mu ślad wskaże. Śladu nie było, wieści nie było.

Matka widząc rozpacz syna, na krzyżu mu przysięgła, że nie wie dokąd uciekły, że śmierci ich na sumieniu nie ma.

Zwlókł się Hans nazad na swe łoże i postanowił nie przyjmować pokarmu, a umrzeć lepiej niż żyć bez nich…

Stara Greta siadła przy nim, choć ją odpychał, całując w głowę i obejmując rękami drżącemi. Gorączka wróciła znowu, i Hansa trzeba było trzymać kilku ludziom, aby w szaleństwie nie porwał się na matkę i na siebie…

Dopiero po kilku dniach osłabły wpadł w sen ciężki i zdawało się że mu życie powróci, ale wkrótce śmierć przyszła.

Na Białej Górze jakimś cudem, wśród opustoszałego zamczyska, bo Waligóra już nie żył, i gród stał tak jak bezpański – ujrzeli ludzie u wrót które stały teraz na oścież otwarte, dwie białe, chwiejące się na osłabłych nogach, ku bramie dążące niewiasty.

Przodem szła zgięta staruszka o kiju, która je prowadziła.

Szły tak, szły zadumane, nie patrząc, jak senne i weszły we wrota, w podwórze i powlokły się do dworca, którego drzwi były kołem podparte.

Ludziom się zdało, że widzą cienie dwóch Halek, przestraszyli się, i zbliżyć nie śmieli, a one u drzwi siadły na ziemi, założyły ręce na szyję, przycisnęły główki i zdały się usypiać.

Starsze baby – powoli przybliżać się zaczęły ośmielone.

Jedna przypełzła do nich – Halki to były żywe jeszcze, lecz już w pół snem śmierci ujęte. Gdy ujrzały starą prządkę, wskazały na drzwi dworu… otwarto je…

Wstały chwiejąc się i weszły.

Na ognisku popiół tylko i węgle leżały, po izbie wiało chłodem zimowym… Poszły na dawne miejsce swoje do starego znanego kątka i siadły w nim spokojnie, nie żądając nic, nie przemówiwszy, objęły się – usnęły…

Czeladź tym cudem przerażona w początku jęła się niecić ogień. Ludzie się zbiegali, tłum stanął u drzwi, zalegał u progu… Baby przystawiały garnki do ognia, nieciły coraz większy płomień, zbliżały się do dziewcząt śpiących, ale ich nic nie budziło.

Były blade jak rąbek, który im główki osłaniał.

Noc nadeszła a one spały, i minęła a nie zbudziły się, zaświtał ranek – pozostały nieporuszone…

Aż prządka niespokojna odważyła się zbliżyć i dotknąć ich rąk… Dłonie ściśnięte, były jak lód zimne – uszło z nich życie. Halki wróciły tu aby umarły… I nazajutrz w jednej trumnie, tak jak siedziały uściśnięte, z rękami splecionemi, których nic rozerwać nie mogło po zgonie, poniesiono dwie białe siostrzyczki – do grobu.

1879. Sierpień.
Drezno.