Kostenlos

Macocha, tom drugi

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Lassy w niczem jej nie przeszkadzała, zastosowywała się do życzeń jak umiała, potakiwała aż do zbytku… chcąc, zdaje się, dobrze ją zbadać wprzódy, nimby czynniej wpłynąć na los towarzyszki popróbowała. Zajmował ją wielce rozkochany Georges, chociaż o nim ani słowa wspomnieć się nie odważyła. Spotykała go codzień prawie, udając, że mówić nie chce, potem wdawała się w rozmowę, tak ją poprowadzić umiejąc, ażeby nieszczęśliwego, rozkochanego młodzieńca (zwała go w ten sposób) nie zrażać.

Na zapytania o Laurę, opierała się udzielaniu o niej wiadomości, lecz zawsze w końcu z czemś się przed nim wygadała. Oprócz młodego Georges’a, i znajomość zrobiona przez Babettę na drodze, młodzieniec ów, który nie wiedział jeszcze po co jedzie do Warszawy, na szambelana jakiegoś rachując, spotykał się z panią Lassy, zapytując jej o Laurę. Ten jednak czynił to z uszanowaniem, chłodno, jakby tylko los jej go obchodził. Chciał wiedzieć jak się tam pięknej pannie powodziło, co zamierzała i t. p., gdyż Babetta snadź sekretu nie dotrzymawszy, na którymś popasie wszystko mu o niej wyśpiewała. Lassy temu biedakowi, który na niej żadnego nie czynił wrażenia, gdyż młodzież tylko arystokratyczniejsza jak Georges przypadała jej do smaku – odpowiedziała chłodno i widocznie się go zbywając. On też tak natrętnie się nie nabijał.

Lassy była wielce przeciwna zamknięciu się Laury w domu, zaczytywaniu w książkach, wyrzeczeniu się nawet przechadzek. Miała ona w tym względzie teorje, które z wolna starała się wszczepiać uczennicy – jak się zdawało – bezskutecznie.

– Czyż na to, mówiła, pan Bóg was tak stworzył piękną i miłą, ażebyś się w czterech murach więziła i więdła?… Nikt tu przecie panny Laury nie zna, nikt nie pozna… a ten Georges – to się mu powie, żeby się nie włóczył.

Laura dopiero teraz dowiadywała się o pobycie chłopaka nieposłusznego, i mocno ją to rozgniewało. Lassy nie wiedziała jak gniew tłómaczyć…

– I pani go znasz? spytała.

– Przypadkiem, idąc z Babettą spotkałyśmy go, a poczciwa Baby zmyła mu głowę, ale to nic nie pomogło.

– Proszę pani, abyś tej znajomości nie utrzymywała i starała się go unikać, odezwała się Laura…

– Ja też ani go chcę widzieć! zaprotestowała Lassy, lecz że się kocha…

Spojrzenie na obruszoną uczennicę nie dało nawet dokończyć, zaczęto mówić o czem innem. Laura postanowiła wcale się nie pokazywać na ulicy, pókiby Georges był w mieście, a wiecznie tu przecież siedzieć nie mógł.

Inne różne przyjacielskie rady Lassy, która chciała się starać o znajomości dla zabawienia Laury, zostały grzecznie odrzucone, bo Lassy nie obudzała wielkiej wiary.

Laura siedziała więc w swych książkach, których jej nastarczyć było trudno.. a towarzyszka wymykała się sama, by zaczerpnąć świeżego powietrza i nowych wiadomości.

W jednej z tych wycieczek swoich znowu się ów młody szlachcic nastręczył… a że Georges’a nie było i Lassy nie miała się przed kim wygadać, tym razem lepiej go trochę przyjęła.

Na zapytanie, co Laura porabia, mogła cały swój zły humor bezpiecznie przed nieznajomym wyspowiadać, gdyż Laura nudzić ją i niecierpliwić poczynała, a wpłynąć na nią nie było podobna.

– Zachciałeś pan! to jest dziwna istota, której, mimo całej swej miłości dla niej, zrozumieć nie mogę… Marzycielka!! czyta… deklamuje, śni na jawie i tak żyje… Byłaby może doskonałą aktorką, na nieszczęście będzie kiedyś bogatą, na co się to jej przydało?… ojciec ją wyszuka… odzyska i… wszystko się skończy jakiemś zamążpójściem nieciekawem…

– Smutna to pozycja, do teatru… rzekł młody człowiek, gdzie, jak u nas, teatru nie ma i być nie może pono…

– To po prostu szaleństwo, bo do czego się to jej przydało! zawołała Lassy.

Z każdym dniem Laura i ten sposób życia zamknięty mocniej dolegał Lassy, która pragnęła z początku być przy swej uczennicy, a teraz już sobie to poświęcenie przykrzyła. Zaklinała się, że będzie służyła jej do śmierci – lecz pono takiego klasztoru, skromnego i pracowitego życia wcale nie przewidywała.

Jedyną rozrywką i zajęciem było, że musiała z książki role czytać i Laurze deklamującej dawać odpowiedzi. W czasie tych posiedzeń ziewała i patrzała przez okno, czasem książka spadała jej na kolana… porywała ją rozpacz, naówczas wybiegała pod jakimś pozorem choćby w ulicę lub do ogrodu, żeby te ciążące rozbić nudy…

Sądziła, że one i Laurze się w końcu naprzykrzą… ale na to się nie zanosiło. Całą jej pociechą był Georges, który znękanej czekoladę w Saskim ogrodzie kupował i assystował w przechadzkach, co – dosyć pomarszczonej twarzyczce pochlebiało.

Ile razy próbowała coś narzucić, namówić na coś, wpłynąć na towarzyszkę – zawsze odchodziła grzecznie zbyta milczeniem lub półsłowem. Takiego hartu i samowoli w młodej dziewczynie cale się też nie spodziewała. Gniewała się na nią i na siebie, że się tak omyliła. Zamyślała już nawet wymknąć się z tego więzienia, które jej nic nie obiecywało, oprócz nieskończonych nudów.

Jakby to wszystko przeczuwała, Laura do swych fantazji dramatycznych przybrała nową, wróciła do myśli ukrycia płci swej w męzkiem ubraniu i wprawiała się w to niemal codziennie. Pani Lassy zaś o ile prawdziwych, a przystojnych mężczyzn lubiła, o tyle brzydziła się fałszowanymi i zdało jej się bezbożnością, takie przybieranie powagi nienależnej, a wyrzekanie się dobrowolne darów bożych… kobiecego wdzięku i uroku.

Tymczasem Laura codziennie przywdziewała znowu strój męzki i znaczną część w nim spędzała, czyniąc znakomite postępy w śmiałości ruchów, naturalności, nawet wyrazie, jaki fizjonomji nadawała.

Zabawki tej Lassy znosić nie mogła. Cóż gdy jej uwagi i rady nic a nic nie skutkowały… Dziewczę uśmiechało się, a robiło swoje…

Po kilkunastu dniach, jednego letniego wieczoru, gdy Laura tak paradowała po pokoju, a Lassy wzdychała w kącie, poglądając na nią okiem pełnem oburzenia, dziewczę się odezwało:

– Idziemy na przechadzkę…

Stara zerwała się lecąc do zwierciadła… aby poprawić włosy i strój, o który była bardzo troskliwa.

– Ubierajże się, moja Lauro!

– Ja, jestem ubrana! rzekła, kapelusik męzki kładnąc Laura.

– Jakto! po męzku?

– A tak! daję pani rękę i idziemy.

Lassy stanęła zdumiona.

– Wieczorem śmielsza będę…

– Ale na cóż ci się to przydało? spytała…

– Jestem swobodniejsza, nikt na mnie zważać nie będzie… Dawniej, dodała, nie miałam wprawy, chodziłam źle, obracałam się niezgrabnie; teraz ręczę, że mnie nikt nie pozna.

– A – a Georges?

– Niekoniecznie go spotkamy, a spotkawszy pozbędziemy.

Lassy zawahała się, lecz wieczór był piękny, w zamknięciu nudno bardzo, oryginalność ją nęciła – podała rękę Laurze i wyszły…

Nowo kreowany kawaler, choć ubrany nadzwyczaj skromnie, wydawał się bardzo przystojnym i we dnie byłby może aż za nadto zwracał oczy. Pomimo spóźnionej pory, Saski ogród ludźmi się roił. Ledwie weszły, Laurę porwała trwoga na widok tłumu wesołego, który ich do koła otoczył i ścisnął. Przytem Lassy miała dawnych znajomości do zbytku… kłaniano się jej i witano wesoło ze wszystkich stron. Miała przywilej rozśmieszania swą figurką, pretensjami do piękności i dowcipu. Młody i przystojny mężczyzna, podający jej rękę, już przez to, że tak wielką z siebie czynił ofiarę dla śmiesznej Lassy, zwracał uwagę wszystkich. Ledwie uszły kilkanaście kroków, gdy za niemi głos się dał słyszeć:

– Lassy! Lassy!

Stara choć wylękła, musiała się zatrzymać, tembardziej, że parasolikiem uderzono ją po ramieniu. Za niemi szła osoba niestara jeszcze, twarzy wcale ładnej i świeżej, ale nadzwyczaj otyła. Piękny owal i drobne rysy ginęły śród rubensowskich podbródków i białych fal i przerosłych wdzięków. Czarne oczy ciekawie zwróciła na towarzyszącego Lassy młodzieńca, wprzódy jeszcze nim przemówiła do niej.

Była to wdowa po panu kasztelanie wiskim, słynna niegdyś z piękności, a teraz z dowcipu, śmiałości i ekscentrycznego nieco postępowania.. Lassy dawała niegdyś lekcje jej córeczce, którą kasztelanowa straciła później i nigdy opłakać nie mogła.

– Zaczekajże, utrapiona Lassy, zawołała, wołam cię, pędzisz kontenta, że ci młody mężczyzna podał rękę… Któż to jest?

Wskazała Laurę, – Lassy nieprzygotowana do podobnego wypadku, zmieszała się i nie wiedziała co odpowiedzieć.

– Któż to jest? powtórzyła kasztelanowa.

Laura chcąc z kłopotu wyprowadzić towarzyszkę, skłoniła się i odezwała głosem cichym:

– Jestem Wawrek Borowiecki…

– Borowiecki? szlachcic?… z jakich Borowieckich? spytała kasztelanowa.

Lecz nie dokończywszy zapytania prawie, zaczęła się śmiać mocno.

– No proszę, rzekła, co to jest moc nałogu! ja co się z tej szlachecczyzny śmieję, o małom nie spytała jeszcze kto pana Borowieckiego rodzi. Cha! cha!

Popatrzała długo na oświeconą blizką latarnią i jasnej nocy blaskami piękną twarz Laury.

– Powiedzże ty mi Lassy, zkąd mogłaś sobie pod rękę chwycić takiego ładnego Borowieckiego?

Lassy ciągle zafrasowana była odpowiedziami.

– Pani wychowywała moją siostrę, rzekła Laura… z tego powodu miałem przyjemność ją poznać.

– Kiedy i gdzie? badała kasztelanowa.

– Właśnie ztamtąd wraca, dodała Laura.

– A pan tu co robisz w Warszawie? mówiła śmiejąc się i patrząc ciągle jak w tęczę na Laurę kasztelanowa; ta Lassy dla młodego człowieka, to złe wcale towarzystwo! płocha! bałamutka! i znajomości ma różne wcale nieciekawe. Ot, pierwszy dowód na mnie widzisz. Moja Lassy, mówiła ciągle, jak można niewinnego wieśniaka w nocy prowadzić do tej Sodomy i Gomory, który jest ogród Saski?

– A! proszę pani kasztelanowej, uparł mi się sam, szybko zaczęła ośmielona Lassy; jam mu to odradzała…

– No, jakże się waćpanu podoba miasteczko? odezwała się nie słuchając już jej odpowiedzi, otyła pani, którą Laura zdawała się niezmiernie intrygować.

I nim jeszcze ta zdołała zdobyć się na kilka słów, dodała do Lassy:

 

– Puśćże twojego kawalera i oddaj mi go… Panie… jakże się zowiesz? Monsieur Laurent? daj mi rękę. Z dwóch starych bab jak Lassy i ja, doprawdy już chybabyś mnie woleć powinien…

Lassy puściła Laurę, a kasztelanowa wzięła ją pod rękę.

– Mówże, podoba ci się miasteczko? czy pierwszy raz w niem jesteś?

– Ja go dotąd nie widziałem, odpowiedziała Laura pierwszy raz wychodzę dzisiaj…

– Dawno jesteś pan?

– Parę tygodni.

– I pierwszy raz wychodzisz? Kasztelanowa zaczęła się śmiać.

– Cóżeś robił?

– Czytałem w domu.

– Cóż to? literat jesteś! szkoda! taki ładny chłopiec! Co ci tam po książkach!

Laura uśmiechnęła się, a Lassy podchwyciła.

– Ma passję do komedji i tragedji, do teatru!

– O! to rozumiem! rzecz w istocie zajmująca. Drugie życie, które człowiek sobie przyswaja! My teraz wszyscy szalejemy za teatrem… U Mniszchów grywamy teatr… Król go lubi… Ale spodziewam się, że pan Borowiecki nie myśli zostać aktorem? dodała kasztelanowa.

– Gdybym nawet miał tę myśl, jakżebym ją do skutku mógł przyprowadzić, kiedy teatru nie mamy…

– O! będziemy go mieli! przerwała kasztelanowa, idąc powoli i prowadząc z sobą ciągle Laurę. Król J-mość mocno myśli o tem… wszyscy mu pomagamy, znalazł się nawet człowiek, który to może doprowadzić do skutku.

Laura słuchała z zajęciem.

– Tak! tak! ciągnęła dalej piękna pani. To ciekawa historja, bo dotąd nie mieliśmy nikogo, coby pisać umiał dla sceny oprócz tego nudziarza Bohomolca i tych studenckich sztuk. Proszę was… co może być za komedja bez kobiety, trajedja bez kobiety, a w ogólności co się może bez nas obejść? Gdzie nie ma kobiety, tam życia nie ma!

Lecz zmieni się to wszystko… Król znalazł człowieka… Przedstawił mu go szambelan Wojda. Chłopak cale dobrze wygląda, a przebył już w życiu dosyć… O mało nie był pijarem, potem go książę Sołtyk wziął za pazia, potem służył w gwardji litewskiej… Nigdzie mu się nie udawało, a to dla tego, że go los na fundatora sceny naszej przeznaczał.

– A nazywa się?

– O! tylko się mnie o nazwisko nie pytajcie, bo ja sławną jestem z tego, że je zapominam… Ale o nazwisko pono mniejsza, dosyć, że jest człowiek…

– A sąż dramata, spytała Laura…

– Ksiądz Bohomolec, Krasicki, Węgierski, czwartkowi goście króla J-mości dostarczą ich… Tymczasem my grywamy po francuzku… Ja nie mogę, westchnęła kasztelanowa, ciężka jestem… ale inne panie…

Popatrzała na Laurę.

– Kogoż tu asindziej masz znajomego? masz jakie domy?

– Nikogo, odpowiedziała Lassy… ale też i nie stara się o to…

– Dla czego? przerwała kasztelanowa, to ciekaw jesteś bajecznego świata, a nie ciekaw prawdziwego? a wszakże on tak dalipan zabawny jak komponowany… Młody… i nie szukasz świata. Ileż masz lat? dodała.

Laura zmieszała się i szepnęła cicho:

– Przeszło dwadzieścia!

– A! bałamucisz mój panie Borowiecki… nie wyglądasz na tyle. I cóż myślisz robić w Warszawie?

– Myśli nic nie robić, przerwała Lassy, siedzieć w kącie i nudzić się!

– Bardzo oryginalny! to mi się podoba! rozśmiała się tłuściutka jejmość. Wiesz asindziej co? nigdy nikogo nie słuchaj, rób co ci po sercu i po myśli, to najlepiej. Masz rozum… Lassy nigdy go nie miała…

Szli tak ulicą głośno rozmawiając, a po wesołej, jasnej, czystej mowie kasztelanowej z daleka ją poznać było można, i zaraz się zaczęli przypytywać przechadzający, co Laurę bardzo zakłopotało.

Pierwsza, która się przybliżyła, była słusznego wzrostu kobieta, sucha i chuda… rysów twarzy grubych i męzkich, ubrana mniej starannie, acz strój był kosztowny, twarz jej mimo, że ją brzydką nazwać było można, jaśniała chłodnym rozumem, a oczy tryskały dowcipem… Szła, młodziutką panienkę prowadząc u boku, która jej do ramienia ledwie sięgała, z tabakiereczką w ręku, a w drugiej miała laseczkę, na której się opierała. W postawie jej było coś dumnego i rozkazującego… Zastanowiła się zobaczywszy kasztelanową idącą z Laurą, pokiwała głową, spojrzała na nią z góry i rzekła:

– Moja droga, a zkądżeś znowu tego nieznajomego kawalera wzięła??

– Widzisz kasztelanowo, (bo i ta miała tytuł ten sam, z tą różnicą, że się zwała Kamieńską, po mężu Kossakowską, a z rodu Potocką,) szczęści mi się, trafił się na drodze i zasekwestrowałam go…

– Widać moja mościa dobrodziejko, że nie po dniu wybierałaś, bo pono dla asindźki za młody… odezwała się Kossakowska… I dokądże z tą swą zdobyczą dążycie?

W tem obróciła się ku Lassy, którą dopiero co zobaczyła, a że jej nie znała i wydała się jej wielce śmieszną, rzekła ciszej:

– Czy i to należy do twojego dworu?

Tłuściutka kasztelanowa śmiała się… Zamiast odpowiedzi rzuciła jej – dobranoc!

– Jakto! dobranoc? zaczekaj, rzekła pani Kossakowska… przecież cię tak nie puszczę, musisz do mnie iść na wieczerzę, to mi przynajmniej wesołości trochę przyniesiesz z sobą…

Usłyszawszy to Laura, wysunęła powoli rękę i chciała już uciekać, gdy pierwsza z dwóch pań zatrzymała ją.

– Czekaj pan… bardzo proszę…

– Któż ten młodzieniec? spytała Kossakowska… czy szlachcic?

– Niezawodnie, szepnęła pierwsza, chociaż kapturowy być może, za to nie ręczę…

– Bobym go też na wieczerzę prosić mogła, wiek to pono nadchodzi, gdzie byle kto suknię do salonu miał, o dokumenta nie pytają. A ten koczkodan? szepnęła, wskazując Lassy.

– To stara guwernantka! śmiejąc się odpowiedziała pierwsza.

– Zabrałabym ją, niechby już była prawdziwa uczta ewangeliczna, rzekła Kossakowska… Chybiło mi dziś wielu… jedne pojechały na hecę, drugie do pani Krakowskiej… trzecie do dworu… a jam została sama… Dla miłości twej, kochana kasztelanowo, wezmę już i resztę…

– Kwestja czy ta reszta wziąć się da, odparła po cichu pierwsza…

Wtem pani Kossakowska z pańską swą miną zwróciła się do Laury.

– Mój kawalerze, rzekła, znajduję waćpana w tak dobrem towarzystwie, iż go pozbawiać nie chcę przyjemności pobycia w niem dłużej, a że zabieram panią kasztelanową do siebie, zechcesz jej towarzyszyć, o co proszę bardzo.

Laura miała czas przygotować się i namyślić, skłoniła się grzecznie.

– Przebaczy mi pani, że najpokorniej dzięki jej składając, odmówię. Byłoby to chcieć podwójnie z jednego trafu szczęśliwego korzystać. Nie chcę być winien ślepemu losowi tego, na co zasłużyć byłoby zaszczytem…

Smażony ten komplement w smaku wieku, wielce przypadł do gustu pani Kossakowskiej.

– Nie ceremoniuj się, kawalerze; ładnie mówić umiesz, skromny jesteś, wszystko to cię zaleca… zatem, chodź z nami…

– Mościa pani, odwróciła się do Lassy bez ceremonji, proszę i asindźkę na wieczerzę… Stoją przed pałacem saskim ekwipaże moje, mam szczęściem aż dwa, bo w jednym niewierni moi goście przybyli, którzy mnie opuścili dla młodszych… zatem miejsca będzie dosyć dla wszystkich…

Laura była zmieszana, tak, iż z razu nie wiedziała czyby uciec nie najlepiej, lecz dwie panie nie dały jej kroku zrobić, a Lassy uszczęśliwiona była, stała też na straży… pomyślała, że wieczorem między kobietami… może przejdzie niepoznana i potrafi się nie zdradzić – skłoniła się więc milcząca i pociągnęli ku powozom, które przed pałacem znaleźli z liczną służbą, stojące w gotowości…

VI

Z imienia przynajmniej mało kto nie zna pani Kossakowskiej, najdowcipniejszej kobiety owych czasów, gdy na dowcipie nie zbywało nikomu. Miało go wielu rodzinny, inni pożyczany, pełno go było w salonach, biegał po ulicy, nieraz nawet do zakrystji zaglądał. Sadzono się na dowcip jak na koronki i brylanty… byli i tacy co go sobie kupowali. Robił ubogi dworak koncept, przynosił go panu rano, a jaśnie wielmożny nie trudząc głowy zbytnio, we dnie nim znajomych obdzielał.

Pani Kossakowska miała go z bożej łaski, dobrej próby i pod piętnem tej krwi, z której pochodził. W rodzinie Potockich nigdy na zdolnościach nie zbywało; bywały różne… szły w kierunkach rozmaitych – ale głowy mieli… Dość na jedną epokę Ignacego, Jana, a choćby i najnieszczęśliwszego ze szczęsnych, któremu ludzie odejmowali zdolności, choć je miał, a duma je i lekkomyślność zaciemniała. Pani Kossakowska miała dowcip Potocczyzny (jak ją zwała), dumny, ostry, nielitościwy, poważny, ironiczny… cale nie figlarny i nie giętki. Cięła nim jak bułatem, a komu się nim dostało po głowie, długo bliznę nosił. Samemu królowi jegomości nieraz się dostawało.

Rzadkim ona bywała gościem w Warszawie, bo od czasu jak Ciołek na tronie siedział, chyba przymuszona tu przyjeżdżała i na krótko. Tym razem także na kilka ściągnęła tygodni, a że dwór pochłaniał większą część dostojniejszych osób mieszkających w Warszawie, ona zaś z dworem była nie najlepiej, salony kasztelanowej często pustką stały. Bywali w nich Potoccy i ci co z nimi trzymali, a ze stronnictwa tego niewiele przebywało w Warszawie. Trafiało się więc, jak tego dnia właśnie, że chcąc mieć ludzi u siebie, musiała ściągać ich na ucztę ewangeliczną z ogrodu i ulicy. Zawsze jednak wielka pani, mniej więcej musiała wiedzieć kogo przyjmowała w domu. Inne dwory w owe czasy daleko mniej zważały na dobór towarzystwa, byle suknia była modna, a język francuzki za paszport służył.

Stała pani Kossakowska w niezajętym pałacu Potockich niedaleko zamku, jak mówiła gospodą… i popasem, mimo to z przepychem pańskim urządzone było wszystko. Sama chodziła w sukni ciemnej, często bez klejnotów, nie lubiąc się stroić, lecz koło niej musiało być zawsze odpowiednio do imienia, które nosiła – z przepychem i wystawą… Służba liczna, powozy wspaniałe… kuchnia taka, by żaden przybywający gość nie zakłopotał się nigdy…

Po hetmańskim pałacu wiejskim, któryby i w stolicy mógł zaszczytne miejsce wśród rezydencji pańskich zajmować, nie zdziwiła Laury wspaniałość apartamentów pani kasztelanowej; cała jej uwaga była zwrócona na gospodynię, której postać i rysy, obejście, słowa miały cechę niezwyczajną. Zdawała się cały boży świat mieć za fraszkę, i nie szczędziła w mowie nikogo. Poufałym tonem odzywała się po królewsku, ale czuć było, że się szanować nakazywała i niktby chybić jej nie śmiał. Pani kasztelanowa należała do oppozycji i dowcip jej miał szerokie do popisu pole…

Obok niej pierwsza, tłuściuchna, wesoła, równie rezolutna kasztelanowa, stanowiła kontrast, który obu paniom na korzyść wychodził. W salonie nie zastali nikogo, lecz oświecony był, przygotowany, a marszałek dworu wejrzawszy tylko, już stół do wieczerzy na potrzebną liczbę osób przygotował. Laura znalazłszy się wśród świateł, wystawiona na ciekawe spojrzenia dwóch pań, sama jedna – widocznie była zmieszana. Lassy siadła pokornie w kątku. Gdy kasztelanowe obie zajęły miejsca na kanapie, gospodyni odezwała się do Laury:

– Zbliżże się, panie kawalerze, ku nam, proszę… siadaj, a jeśli ci to nie uczyni przykrości, powiedz nam co o sobie.

Laura rozpaczliwej nabrała śmiałości.

– To trudno, rzekła: zajmującego nie mam nic do opowiedzenia, a dzieciństwa nie zabawią… Ojciec mój mieszka w głębi lasów na Polesiu, gdzie i ja się wychowałem, świat widzę po raz pierwszy… uczę się go… mówić więc nie mam o czem, ale słuchać wielką ochotę…

Kasztelanowe obie wpatrywały się w nią gdy mówiła.

– I ojciec waćpana puścił tak samego, bez opieki? spytała pani Kamieńska.

Laura podniosła oczy.

– Nie mam powodu obwiniać ojca za siebie, jam się to puścił sam bez wiedzy jego… uciekając od złej macochy!

– Jakto? mężczyzna od baby? zapytała pani Kamieńska, a toć wstyd…

– Nie mogąc wojować, trzeba było uchodzić, lecz niech będzie dość o tem.

– I cóż myślisz z sobą? zapytała druga…

– Uczyć się… przeżyć złe chwile, a może lepszych doczekać! rzekła Laura.

– Wiesz kasztelanowo, przerwała tłuściuchna, kawaler nie mając dotąd innej passji, a może broniąc się innym, do sceny i teatru zawziął wielką miłość.

– Byleby go ona za kulisy do aktorek nie zaprowadziła jak innych ichmościów, rzekła pani Kossakowska, boby go szkoda było…

Laura rozśmiała się mimowoli.

Dwie panie z dziwną ciekawością, prawie natrętnie się jej przypatrywały… snadź je wyraz dziewiczy, młody, a razem energiczny tej pięknej twarzyczki pociągał.

– Co do teatru, odezwała się pani Kossakowska, i ja go lubię bardzo, ale szlachetny, wzniosły, który do uczuć pięknych budzi i na chwilę choć człowieka z powszedniego błota wyprowadza. I niegodnem mi się zda imienia teatru, co bawi jak kuglarstwo, ce qui désopille la râte, sans satisfaire l’esprit. Wszakżeć to stare teatrum greckie poczynało się od onych tragedji, które przy obrzędach uroczystych grywano, a gdy komedje przyszły… kuglarstwo zeszpeciło scenę, i z religijnego obchodu stało się igrzysko.

Laura, której te wyrazy do przekonania trafiły, twarzą i wejrzeniem dała poznać, iż nie inaczej myśli…

– Przyjemnej dowiedziałam się nowiny, odezwała się, od pani kasztelanowej, że i my teatr mieć przecież będziemy…

 

– Byleśmy Corneille’a i Racine’a mieli, a choćby Molière’a, znajdzie się komu grać u nas, szczególniej Tartuffa, rzekła Kossakowska.

I wprędce dorzuciła:

– Bez żartu, w familii królewskiej wiele pono talentów tego rodzaju… deklamują u Mniszchów… grają u pani Zamojskiej… nieźle i Czartoryscy… W naszej rodzinie pono nikogo nie znajdziemy, coby tym teatrom dorównał… chyba Jan, co romanse pisze i po turecku się ubiera… ale ten… to poczciwa dusza… gdyby się nie wiem jak przebrał i jakim prawił językiem, poznać w nim zawsze kim się urodził… i jaka krew w nim płynie.

Rozmowa na ten ton wpadłszy, trochę się wstrzymała, nikt bowiem gospodyni odpowiadać nie śmiał. Chwila milczenia przegrodziła ją od zapytania drugiej kasztelanowej, która zagadnęła Laurę.

– Czy panu w takiej samotności, bez ludzi nie tęskno? Bo Lassy mi mówi, że waćpan nikogo nie widujesz i nigdzie nie bywasz.

– Mnie się zdaje, odezwała się Laura, ciągle krzepiąc, by się okazać po męzku odważną, że ludzie, co mają najlepszego w sobie w książki swe kładną; obcując więc z książkami, to tak, jakby się – przepraszam za porównanie – żywiło czystym bulionem… Więc głodu nie ma!

– Przedziwnie, mój kawalerze, pochwaliła Kossakowska, ale ci powiem, że na bulionie byś nie wyżył, bo natura ludzka różnych żywiołów potrzebuje do życia. Jest dużo zieleniny na pozór niepożywnej, a przecie światby bez niej był niesmaczny…

– Dobre to pewnie dla tych, co sobie wygódki robić mogą, lecz są położenia, w których człowiek nie jest panem siebie i do nich stosować się musi. Naówczas żyje czem może…

– Często i trucizną, do której nawyka! rzekła pani Kossakowska.

W czasie rozmowy Lassy siedziała ciągle w kątku, dziwiąc się śmiałości Laury; tłuściuchna kasztelanowa trochę przez grzeczność, widząc ją samą, więcej przez ciekawość – choć jej wstać z kanapy nie było łatwo – ruszyła się ku Lassy i odprowadziła ją do kątka.

– Zkądżeś ty tego chłopaka wykopała? spytała po cichu. A no mi mów szczerze – co za jeden?..

Stara zaczęła się śmiać.

– Mogę tylko pani jedno powiedzieć, że dobrego rodu i familji bardzo majętnej – lecz… pono oni wszyscy jakieś bziki mają.

– Co za bziki? dla czego? spytała pani.

– Ojciec skąpy i dziwak, a ten, ruszyła ramionami.

– Cóż ten? złego co masz nań?

– A nie! tylko… tylko… sama pani kasztelanowa widzi…

– Ja widzę tylko, że… miły chłopak… a gdyby czasem przyszedł na gawędkę do starej baby, calebym się nie gniewała.

– A! co pani po nim! ciągle śmiejąc się poczęła poufalej Lassy.

– Jakto! co mi po nim? stara paskudna plotkarko! cóż ty sobie myślisz, że ja go myślę bałamucić?.. Zakochany? mów…

– Śmiertelnie…

– W kim?…

– Nazwiska nawet nie wiem…

– Toć mi wszystko jedno! odparła kasztelanowa. Tylko jeśli ma passję w sercu, nie wesół pono będzie, ale, choćby i smutny, wyznać muszę, iż miły bardzo…

Gdy podzielona tak rozmowa na dwoje toczyła się jeszcze, w przedpokoju dała się słyszeć wrzawa, i głosy liczne. Gospodyni nastawiła ucha…

– Macie ich, otóż pewnie goście moi, czynią mi niespodziankę, przychodząc na wieczerzę, która na nich nie czekała.

Drzwi się otworzyły w istocie, kilku panów z wesołemi twarzami, w dziwnie ożywionych humorach, weszło od progu salutując kasztelanową.

– Za późno ichmość, za późno! jeśli na wieczerzę godziliście oddysponowana! a my właśnie na skromną i postną mieliśmy iść, którą was nie będę częstowała.

Panowie wszyscy szli do ucałowania ręki, śmiejąc się i zarzekając, że wieczerzy nie mieli jeść, i że tylko dla przyjemności złożenia uszanowania gospodyni… tak późno się submittowali.

– Boćby to był dzień stracony, rzekł jeden, gdyby wiedząc o pani w Warszawie, nie widział jej kto, gdy mu to szczęście dozwolone.

– Pochlebca! wracasz z zamku i jeszcze ci się zdaje, że tam jesteś, śmiejąc się rzekła pani Kamieńska…

– Nie dla wieczerzy przychodzimy, dość nam soli attyckiej, którą gospodyni obdziela! odezwał się drugi.

– Nie przyznaję sobie, bym jej zapas miała, rozśmiała się Kossakowska; lecz nie zaszkodziłaby sól na te czasy, gdy tyle kwasu wszędzie..

Poszły tedy słodycze, grzeczności dowcipy.. a Laura strwożona, aby oczu uniknąć, wysunęła się ku pani Lassy i drugiej kasztelanowej. Pomimo to nie wymknęła się dość śpiesznie, by jej niepostrzeżono.

U pani Kossakowskiej, która zwykle trudną była w przyjmowaniu, każdy gość uwagę zwracał, i na Laurę więc ciekawe skierowały się oczy…

W chwili tego zamięszania otwarto właśnie drzwi do sali jadalnej i marszałek dworu oznajmił, że wieczerza gotowa. Chociaż panowie ci ledwie byli weszli, okazało się, iż już kredencerz ich przeliczył, i nakryć było tyle ile osób w salonie… Kasztelanowa swej towarzyszce podała rękę, nie chcąc się dać prowadzić do stołu nikomu. „Ichmość nas opuściliście, my też ich rzucamy. Idźcie sami do stołu”… Laurze chciało się choć teraz wysunąć, lecz za późno było, niestety! Widziała po oczach i szeptach, że się o nią dopytywano… rumieniąc się cała, musiała iść do stołu.

Snadź pani Kamieńska srebra swe mieć musiała, choć na krótki czas przybywszy, bo stół się uginał pod niemi, zastawa była przepyszna… Nie tyle piękna co bogata, oznajmywała o możności domu, i świeciła krzyżem Potockich. Liczna służba otaczała stół do koła… Nakrycie całe srebrne…

– Przepraszam ichmościów, że na tych talerzach, do którycheście nie nawykli, jeść musicie. W drodze jestem, a porcelana się tłucze… trzeba się oszczędzać, by Sasom za nią nie płacić… rzekła pół-głosem.

Podano półmisek cielęciny… kazała go kasztelanowa jednemu z panów zanieść, mówiąc: Asindziej to lubisz pono.. a no, bo nie smakując w tem, źle byłbyś widziany u dworu…

Była to znowu alluzja do herbu Poniatowskich. Od niej to przyjmowano z uśmiechem, bo owa sól przyprawiała choć co gorzkiem było…

Rozmowa tedy wszczęła się o plotkach miejskich, o przyszłych nominacjach, wreszcie o spodziewanych rozwodach i małżeństwach, o niezliczonych zbliżeniach osób i chwilowych kłótniach tych, co się najbardziej kochali.

Kasztelanowa każdej nowince przypięła łatkę, żadnego wybryku nie puściła płazem, a czyniła to tak jakoś bez wysiłku, swobodnie, łatwo, jakby jej to bynajmniej nie kosztowało.

Wieczerza postna była dla gospodyni i tych co wigilię obchodzić chcieli, innym dawano mięso; osobny sługa pilnował kieliszków, do których nie zachęcano, ale próżny przed nikim nie stał… Więc choć się komu dostało, że wszyscy równo obdzieleni byli ostremi przycinkami, nie psuło to humorów. Na ostatek spojrzawszy na biesiadników, pani Kossakowska podparła się na ręku… i poczęła po cichu do sąsiadki:

– Proszę asindźki, jak tu, zwątpić o kraju… i o przyszłości… patrząc na taki zastęp mężów, którzy losy nasze w dłoniach swych dzierżą? Tylko mi asindźka przyjrzyj się bliżej! Począwszy od pierwszego… ten alchemią się trudni i wynajdzie pewnie lada dzień kamień filozoficzny… drugi maluje lepiej od Bacciarellego, więc też w pięknych kolorach da nam co z jego ręki wyjdzie… trzeci bardzo szczęśliwie gra po całych nocach, musi kiedyś wygrać i umieć nas do wygranej wywieść… tamten budowniczym jest, więc i Rzeczpospolitą odrestauruje i podeprze… ów koniarz, pewnie aby kawalerji przysposobić rumaków, – słowem wszystko to ludzie co nie darmo senatorskie krzesła zajmują, aż do tego co łazienki pierwsze wystawił… Westchnęła mówiąc to kasztelanowa. Zapomniałam o tych co wiersze piszą, gdy rachunkiby robić powinni… i o tych co peruki muszczą, gdy szable rdzewieją… a no, taki już nasz los, że nam artystów nie braknie, a chleba piec może nie być komu!

Nikt pono tego cichego zwierzenia nie słyszał oprócz tłuściuchnej pani, która się na nie uśmiechnęła.

– Moja dobrodziejko, rzekła półgłosem, ja mam to przekonanie, iż nie ludzie prowadzą i kierują tem co być ma, ale Pan Bóg… Co my tam sobie głowę będziem kłopotali, to jego rzecz!

Przez cały czas wieczerzy grzeczny bardzo podżyły sąsiad Laury, niewiele mówiąc wpatrywał się w nią ciekawie… Szczęściem brał ją za cudzoziemca… i temu winna była, iż się tak uprzejmie z nią obchodził…

Wstano nareszcie od stołu i towarzystwo podzieliło się na gronka.