Kostenlos

Król chłopów

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Jednego poranku zdziwił się mocno król, gdy mu Kochan przyszedł oznajmić, że królowa doprasza się z nim rozmowy. Pierwszy się to raz trafiało. Kaźmirz zadumał się, usiłując odgadnąć, czegoby żądać mogła niewiasta, która mu się dotąd nigdy nie narzucała?

Spodziewał się prośby lub skargi… Dnia tego niebardzo był rad rozmawiać. Do wyjazdu wszystko było gotowem.

Estera, która niedawno drugim synem obdarzyła pana swego, słabą jeszcze była, król widzieć ją pragnął.

Wysłał więc Kochana do Jadwigi z tem, że jeśliby sobie czego życzyła, lub żalić na co chciała, mogła to posłowi zwierzyć.

Gdy Rawa przyniósł odpowiedź króla, Jadwiga, która ubrana czekała – oczyma go zmierzyła chłodno i rzekła.

– Jeśli król czasu nie ma, czekać mogę, nie chcę mu być przeszkodą; lecz sama z nim mówić muszę. Powiedzcie mu to odemnie.

Nie okazała najmniejszej niecierpliwości, chociaż strój zdradzał, że się Kaźmirza widzieć spodziewała. Już przez wrodzoną niewieścią zalotność, już dla tego, że niczem innem zajmować się nie mogła, królowa codzień lubiła się przystrajać bogato i wdzięcznie. Tych dni, gdy króla się mogła spodziewać, ubiór jej bywał najstaranniejszy. Dobierała szaty i klejnoty, lubować się zdawała w piękności swej. To jedno jej z dawnych, młodszych czasów pozostało.

Po wyjściu Kochana, królowa westchnąwszy, zwolna klejnoty, w które się przystroiła, zdejmować zaczęła, gdy pacholę nadbiegło, o królu znać dając.

Zarumieniona Jadwiga, włożyła na palce zrzucone pierścienie, spojrzała w małe zwierciadło, i krokiem wolnym wyszła do swej komnaty gościnnej, do której w tejże chwili Kaźmirz, w stroju myśliwskim drugiemi drzwiami szybkim krokiem wchodził.

Skłoniła się nizko królowa, nie zbliżając nazbyt.

– Chcieliście mówić ze mną? – zapytał król.

– Tak jest – głosem trochę drżącym odpowiedziała królowa. – Potrzebuję mówić… Posłuchajcie mnie, a jeśli słusznem uznacie, weźcie stronę moją.

Rumieńcem oblała się twarz jej młoda. Król wpatrywał się w nią pilno.

– Milczałam, dopókim mogła – dodała zwolna Jadwiga – dziś moje i wasze dostojeństwo dłużej nie dozwala.

Coraz bardziej zdziwiony król słuchał z uwagą natężoną.

– Dni temu parę – rzekła z wysiłkiem mężnym królowa – na zgromadzeniu wielkiem, na głos, jawnie przechwalał się ten, któremu wy życie darowaliście, że mnie dziewczyną znał, że mnie miłował, kłamał, żem go miłowała – śmiał rzec, że po ślubie, tu – w zamku był w sypialni mojej.

Pobladł król i krokiem się cofnął, twarz mu się zmieniła dziwnie, straszno. Nie był to już zobojętniały ów człowiek, któremu nudne życie obrzydło, ale monarcha obrażony na czci – groźny.

– Posłuchaj mnie – ciągnęła dalej; ośmielając się królowa. – Bywał Borkowicz na dworze naszym, widywałam go chętnie, przekupił sługi, aby się ze mną na osobności widywać. Byłam młodą, niedoświadczoną, a sługi miałam niegodziwe.. Wkradłszy się do mnie raz ostatni, gwałtem mi wasz pierścień z palca ściągnął. Winą jest moją, żem nie krzyczała naówczas i śmiałka ukarać nie dała.

Tym pierścieniem skradzionym się on przechwala… Boga biorę na świadka – dodała królowa – że nadto nie miał odemnie więcej nic, nawet słowa dobrego. Gardzę nim. Zuchwalec czasu wesela naszego wdarł się do izby ochmistrzyni i był na progu mej sypialni. Precz go wypędziłam,..

Tu królowej głosu na chwilę zabrakło.

– Zeznaję to jak na spowiedzi, i gotowam poprzysiądz – dodała. – Domagam się ukarania tego człowieka… tem bardziej, tem usilniej – że…

Zamilkła i twarz nowym się rumieńcem okryła.

– Że spodziewam się być matką, i ani na mnie, ni na dziecięciu cień nawet potwarzy nie powinien postać!!.

W przerwach mowy, gdyż kilkakroć uczucie wezbrane siły jej odbierało, król się nie odzywał, nie dał po sobie znaku żadnego, jak przyjmuje to zeznanie. Bladym był i oczy jego ciskały pioruny… Odgadnąć było trudno, na kogo one wymierzone były, na obwinionego czy na niewinną a mężną królowę.

Spojrzała nań nieśmiało i odezwała się po chwili małej.

– Co mówię, sprawdzić możecie…

Dlategom precz nie odegnała starej Konradowej, która była pomocnicą niegodziwego człeka, aby mi na świadectwo stanąć mogła… Badać ją każcie… wyzna. Winną nie jestem… Człek ten tak zuchwałym był, iż mi pochwyconym pierścieniem grożąc, domagał się – tajemnego widzenia ze mną, precz go odegnać kazałam.

Czyńcie co przystało!!.

To mówiąc, królowa, która stała dotąd, zachwiała się jak wysilona, obejrzała się, szukając siedzenia, a król pospieszył, podając jej rękę, doprowadzić do blizkiego krzesła.

Niepowiedział słowa jeszcze…

– Człowiek ten zginąć musi – wyjęknął wreszcie otwierając usta zaciśnięte – i zginie śmiercią taką, by dziesiąte pokolenie ją pamiętało, a wiedziało, jak ma królewski majestat szanować…

Oczy królowej podniosły się ku niemu, spotkała wzrok, jakiego nie widziała nigdy i nieznała. Król był sędzią nieubłaganym, czuła, że na łaskę jego, na miłosierdzie – rachować nie mógł winowajca…

– Prawdęm wyznała! dodała cicho… na moją obronę więcej słowa nie mam…

– I obrony nie potrzebujecie wcale – odparł król z zimną powagą. Słowo wasze starczy mi. Prawdę w niem czuję – winy nie ma…

Mówiąc, król odstąpił kroków kilka zadumany.

– Śmiercią zginie okrutną potwarca – dodał. Przebaczyłem mu mordy i gwałty – oskarżano go o zdradę, niewierzyłem. Urósł dobrodziejstwy mojemi… padnie zgnieciony jak nędzny robak, którego stopą moją wbiję do ziemi…

Widząc królowę zbladłą i drżącą, Kaźmirz przybliżył się do niej, i ujął ją za rękę.

– Proszę was, dla zdrowia i spokoju, abyście się o los tego nędznika nie dowiadywali. Rzeczcie sobie, że go już nie ma na świecie.

Pomszczoną będziesz jak być powinna królowa, na którą nikczemnik śmiał się porwać…

Słabym głosem dokończył król, i w dłonie uderzył, aby służbę do na wpół omdlałej przywołać.

Dopiero gdy stara Konradowa przelękniona pokazała się na progu, Kaźmirz z przymuszonym na ustach uśmiechem zwolna wyszedł z komnaty…

Ci, co go spotkali po drodze, spostrzegli, że coś się stać musiało nadzwyczajnego. Rzadko widywano Kaźmirza, który powagę chłodną w najcięższych wypadkach utrzymać umiał, zmienionym tak jawnie, i tak straszno. Często właśnie pod martwym wyrazem twarzy szukano w nim wzruszenia, teraz ono było tak uderzającem, wyraz oczów tak groźnym, iż wszyscy pierzchali przed nim…

Konie do wyjazdu stały w przedsieniu, Łowczy i Podkomorzy czekali przy nich, Kaźmirz skinął, aby je odprowadzono.

Ponieważ szedł od królowej, domyślano się, iż ona gniew jego na siebie obudzić musiała.

Nie znając przyczyny która wywołała nie skrywany ten gniew Kaźmirza, wszyscy, co go znali, widzieli, że straszliwego coś zaszło pomiędzy małżeństwem, nikt nieśmiał ani pytać, ani się nawet zbliżyć do pana, którego oblicze pałało a ręce drżały… Jeden Rawa, widząc go powracającym do swych izb i konie odesłane do stajen, pospieszył pytać czy sukni zmienić nie zechce.

Zastał króla siedzącego w krześle przy stole i pogrążonego w myślach głęboko. Nie widział go tak zmienionym nigdy, bo zwykł był trzymać uczucia na wodzy.

Zobaczywszy Rawę, król jakby się obudził – chciał coś mówić, zatrzymał się – zamilkł, wstał przeszedł, siadł znowu.

– Sędziego mi powołać każ, rzekł krótko…

Sędzią Krakowskim, który z ramienia i rady ks. Suchywilka na ten urząd wyznaczony został, był Mikołaj Doliwczyk, którego za młodu przezwano Ślepcem, dlatego, że krótki wzrok mając, oczy przymrużał i z blizka wszystkiemu przypatrywać musiał.

Człowiek był w prawie biegły, niegdyś do stanu duchownego przeznaczony – zimny, obojętny, i całą duszą oddany powołaniu – bezżenny i bezdzietny, nadzwyczaj skąpy – zdawał się mieć dwa w życiu cele – zostać najuczeńszym z prawników i najmajętniejszym z Doliwów.

Ani dobry, ni zły – co tylko mógł poprzeć jakimś kodeksem, przykładem, statutem, jakąś uchwałą, prawem zwyczajowem – to mu się zdawało usprawiedliwionem. Pojęcie prawa dla niego całe było w giętkości jego i zastosowaniu do potrzeb chwili; zasadzał rozum na tem, aby umieć zawsze znaleść to w zasobach nauki, czego mu było potrzeba.

Sama powierzchowność człowieka odstręczająca była. Nie patrzył w oczy nikomu, chodził z powagą wielką, nie poruszał się niczem oprócz – sprawą majętności własnej, nie przyjaźnił z nikim – nie kochał nikogo. Wrażał bojaźń we wszystkich, bo znano zasadę jego, że prawo było przeznaczone do powściągania i karania ludzi.

Względem panującego, którego jako najwyższego sędziego, nad wszelkie prawo pisane i zwyczajowe mającego większą władzę – szanował, Mikołaj był zawsze najposłuszniejszem z narzędzi.

Ks. Suchywilk cenił go dla wielkiej pamięci, erudycyi i – nieskazitelności jego. Jakkolwiek bowiem lubił grosz i kapitał, niktby nawet nie śmiał pomyśleć o zyskaniu go lub przekupieniu..

Życie, które Sędzia prowadził, było zastosowane do charakteru. Na godzinę oznaczoną zjawiał się w sądzie, nikomu nie przebaczając opieszałości – nielitościwie dosiadywał do końca – i jeśli go urzędowe czynności nie wzywały nigdzie, zamykał się potem w domu nad księgami. Nikt go nigdy nie widział na żadnej biesiedzie, przy żadnym stole, ale tam, gdzie miejsce dla sędziego, był niemiłosiernym także.

Na zamku odbywały się właśnie sądy, gdy Mikołajowi znać dano, że król pilno go wzywał. Król? – to znaczyło, że wszystko porzucić natychmiast musiał i biedz posłuszny…

W chwili odprawił strony, które sprawę swą wywodziły – i pospieszył do komnat pańskich.

Zastał Kaźmirza jeszcze nieostygłego…

– Sprawa jest – rzekł król po namyśle – w której ja obrażonym i dotkniętym jestem na czci mojej, a ta cześć moja, to cześć korony i królestwa!!. Sędzią być waham się, bom razem stroną… a muszę!!.

Błysnęły oczy Kaźmirzowi…

– Słuchaj, rzekł – na co zasłużył człek, potwarca i kłamca, który na sławę i spokój pana swojego nastaje… chlubi się…

 

Król był tak poruszony, iż mówić przestał na chwilę.

Ślepiec stał namarszczony, chciwy posłyszenia, o co chodziło.

Nie mogąc doczekać rychło reszty mowy królewskiej, odezwał się głosem suchym pedagoga.

– Obraza majestatu królewskiego, choćby tylko przedsięwzięta, a nie spełniona, jest obrazą Boga, którego pomazańcem i zastępcą jest każdy monarcha na ziemi. Kara główna… śmierć!!

– To mało! – zawołał król uderzając o stół ręką.

– Rodzaj śmierci może monarcha sam naznaczyć… wedle stopnia winy, – rzekł sędzia.

– Wina większą być nie może nad popełnioną przez tego złoczyńcę, – odparł Kaźmirz. – Obsypałem go dobrodziejstwy, przebaczyłem mu wielekroć. Świeżo przekonanemu o zabójstwo darowałem życie.

– Maciek Borkowicz? – spytał cicho Ślepiec.

– Imieniem tem ohydnem ust sobie kalać nie chcę… – podnosząc głos począł król.

Stało się milczenie na chwilę.

Sędzia z oczyma wlepionemi w podłogę, zamyślony, ważył co powiedzieć miał. – Król czekał.

– Pomnij, – wtrącił, – że nietylko zdrajcą go dziś uznaję, czemu niedawno wierzyć nie chciałem, lecz… na królowej cześć potwarz śmiał rzucić!.. Na niewiastę, na ukoronowaną małżonkę naszą!..

Sama ona ze łzami i skargą na niego przyszła do mnie… Dowodów nie potrzebuję, obrona niemożliwa, wina jawna!

Sędzia myślał.

– Gdyby gardło dał… małoby było, – rzekł. Pod pręgierzem język mu kłamliwy wyrwać kat powinien i kara taka jak na ojcobójców, jak na świętokradzców… Większej nie znamy.

Wzdrygnął się król i zadumał. Gniew zwolna ustępował, wrodzona mu dobroć brała górę.

– Chciałem sumienie moje mieć przez was objaśnione, – odezwał się, – dosyć mi na tem… Przebaczyć mi niepodobna, przykładu potrzeba… Zginąć powinien…

– Zginąć jako ojcobójca – powtórzył sędzia z przyciskiem. – Zaszyty w wór, razem z wężem, kotem…

Król dał znak ręką, że więcej słyszeć nie chciał. Myśl jakaś przeszła mu snać po głowie.

– Dziękuję wam – rzekł, odprawiając sędziego. – Zachowajcie przy sobie, coście słyszeli odemnie. Milczenie nakazuję. Nie chcę, by złoczyńca, zasłyszawszy zawczasu co go czeka, uszedł od słusznej zemsty mojej do swych przyjaciół Brandeburgów, do moich nieprzyjaciół Krzyżaków.

Szybko zwrócił się król ku drzwiom drugim.

– Kochan! – zawołał, głos podnosząc, pewien, że blizko być musi.

Rawa stał już w progu, gdy Ślepiec schylony do ziemi pokłonem, wysuwał się drugiemi drzwiami.

Zobaczywszy go, Kaźmirz się przeszedł po izbie milczący, jakby chciał sobie dać czas z gniewu ochłonąć.

– Maciek Borkowicz jest przezemnie na śmierć skazany – rzekł stając. – Potwarca śmiał się przechwalać łaskami królowej, skradzionym jej pierścieniem, usiłował wedrzeć się do sypialni jej.

Spojrzenie na Rawę wstrzymało dalsze słowa. Kochan twarzą swą i ruchami dawał znać, że o wszystkiem tem był zawiadomiony.

– Mów – przerwał król.

– Dawno tego zbója na świecie już być nie powinno – odparł Kochan. – Wart najsroższej kary… ale miłosierdzie wasze.

– Będę niemiłosierny, srogi, okrutny – zawołał król. – Wiesz wszystko?

– Wiedziałem wiele, domyślałem się wszystkiego – rzekł Kochan.

– I milczałeś? – z wyrzutem oburzenia spytał Kaźmirz.

– Czekałem sposobnej chwili.

Wejrzenie dziwne, podejrzliwe, rzucił król na ulubieńca.

– Pomnisz Baryczkę? – rzekł nagle. – Za twoją sprawę, za tę śmierć, której ja nie nakazywałem, której nie chciałem – za twą samowolę Kochan! – Cierpiałem i milczałem… Ocaliłem ci życie – nie zapierając się…

Pomnisz to? – Dziś powinieneś za to odpokutować.

Kochan zdziwiony podniósł głowę. Nie pojmował, jaki związek dwie te sprawy z sobą mieć mogły. Król po małym przestanku mówił dalej.

– Tak – za karę, żeś śmiał być katem samowolnie, dziś ja cię katem czynię nad Borkowiczem. Daję ci moc… Rób co chcesz… Powinieneś mu wziąć życie… Wieszaj go, ścinaj, rwij na sztuki… to rzecz twa… ale mi się nie staw na oczy, póki on żyw chodzi po świecie… Głowę mi jego przynieść musisz…

Kochan, który się najmniej podobnego polecenia spodziewał – stał jak osłupiały. Tłumaczyć się nie było sposobu, ani wypraszać.

Rozkaz stanowczy, nieodwołalny, z jednej strony był dlań zaszczytnym, z drugiej trudnym i przykrym.

Wiedział Kochan, iż zadanie łatwem nie było, że złoczyńca silny, przebiegły, zuchwały, w obronie życia mógł się do ostateczności posunąć. Znaczyło posłannictwo to – że życie swe stawić musiał.

Wspomnienie Baryczki czyniło przykrzejszym rozkaz króla, który milczał długo, a winy nie zapomniał.

Kochan głowę zwiesił.

– Słyszałeś – powtórzył król – idź, wybieraj się w drogę. Spiesz, aby ci nie zbiegł… Jeżeli uciecze, biegnij za nim. Żyć nie powinien. Jako znak jego śmierci, przyniesiesz mi pierścień królowej – skradziony, porwany siłą.

Milcz – jedź, i nie daj mi czekać na spełnienie rozkazu.

Rawa chciał coś przemówić – lecz spojrzawszy na króla, nie ważył się – głowę pochylił i wyszedł.

Na zamku zawsze jeszcze tajemnicą było czem króla gniew został wywołany. Przywołanie sędziego, potem Kochana, odprawa jego nagła, rozkazy wydane pocztowi do drogi, posłanie po kanclerza, który list królewski otwarty dla Rawy miał sporządzić, wszystko to razem do najwyższego stopnia obudziło ciekawość dworu.

Królowa po wyjściu Kaźmirza, zamknięta, płakała.

Trwoga jakiegoś wypadku tajonego a strasznego ogarniała wszystkich. Nie doświadczano srogości króla, ale czuli to otaczający go, że w gniewie mógł się do nieubłaganego posunąć okrucieństwa.

Drżało wszystko.

W godzinę potem wiedział już Wierzynek, iż coś zaszło na dworze, uwiadomionym był ks. Suchywilk, który do króla pospieszył, nawykłym będąc, iż go do rady w ważniejszych sprawach powoływał.

Gdy nadszedł powiernik, król już w znacznej części z pierwszego gniewu ochłonął, lecz jak po ogniu gorycze dymu pozostają w powietrzu, tak po nim została w duszy Kaźmirza żółć i boleść.

Miarkując się, spokojnym być starając, opowiedział ks. Janowi sprawę swoją, kończąc krótko nieodwołalnym śmierci wyrokiem.

Ks. Suchywilk nie śmiał przemawiać za winowajcą.

– Śmierci jest godzien – rzekł – lecz miłość wasza, karząc go, dasz rozgłos sprawie niemiłej… którą ciemności i milczenie na wieki pogrzebać powinny…

– Któż będzie śmiał usta otworzyć po spełnieniu wyroku? – odparł Kaźmirz.

Ks. Suchywilk zamilkł.

Król usiedzieć w miejscu nie mogąc, przechadzał się ciągle.

– Otoż macie przykład tego, czem jest rycerstwo moje, czem dla mnie ziemianie, którzy podporą tronu być powinni – odezwał się z goryczą. – Rzucają mi w oczy jak zbrodnię, żem chłopów umiłował, że żydom daję opiekę, że mieszczan bronię!! Na Boga! zaprawdę tak czynię to, bo u tamtych pokrzywdzonych, uciśnionych czuję, że mam miłość, u ziemian za dobrodziejstwa odbieram niewdzięczność i zdradę!! Tak ci jest! Nie taję. Jednych podnieść pragnę, drugich okiełznać… Sprawiedliwa rzecz, i winy za nią przed Bogiem nie będę mieć.

Uczuł się ks. Suchywilk, jako dziecię ziemian, jako rycerstwa potomek, dotkniętym.

– Miłościwy panie, rzekł – dla jednej owcy parszywej stada całego potępiać się nie godzi.

– Gdyby jedna tylko w niem była! rozśmiał się król. Wiem ja i czuję, na kogo rachować, kogo się obawiać muszę…

Któż, jeśli nie ziemianie, zmusili mnie niemal do tak wczesnego przekazania korony siostrzeńcowi, który im złote obiecuje góry?

Król westchnął, i zwracając się do Suchywilka dodał ciszej.

– Bóg jeden wie, co przyszłość gotuje, królowa przy nadziei.

Ks. Jan skłonił się winszując i ręce składając do modlitwy.

– Daj Bóg, by nam dziedzica tronu na świat wydała! rzekł cicho.

– I w takiej to chwili, złoczyńca ten – wybuchnął król z gniewem wznowionym – śmiał na nią potwarz rzucić, aby plamą skaził kolebkę mojego następcy…

Kapłan zmuszony był pocieszać i uśmierzać króla, pozostał przy nim długo i nie odszedł, aż go zobaczył ułagodzonym i spokojnym. Przyczyniało się do tego, że sprawę pomsty czci swej powierzył Kochanowi, którego znał dla siebie wierność, przywiązanie, odwagę i przebiegłość.

Wybór ten i ks. Suchywilk pochwalił: trudno było o lepszy.

Wyszedłszy od króla, uczuł potrzebę widzenia się z Rawą, który mimo największego pośpiechu wyjechać jeszcze nie miał czasu. – W mieszkaniu królewskiego ulubieńca panował nieład największy.

Służba zwijała się, ściągając rzeczy, gotując oręż, wiążąc sakwy… Dworzanie napływali jedni żegnać, drudzy wybadać i coś się dowiedzieć od niego. Kochan opowiadał fałszywie, że do Pragi był wysłanym… Nie chciał, aby cel podróży odgadywano. Dziwnem się musiało wszystkim wydawać, że najdobrańszych, najśmielszych, najsilniejszych brał do boku towarzyszów. – W spokojnej Pradze postawnych i okazałych mógł potrzebować tylko.

Ujrzawszy w progu ks. Jana, Kochan wybiegł na spotkanie dostojnego przyjaciela królewskiego i szedł z nim na osobność do przyległej komory…

Nie potrzebował nawet dopytywać się o to, że on o wszystkim był zawiadomiony…

– Ciężar na was spadł wielki – odezwał się ks. Suchywilk…

– Nie łudzę się – żywo odpowiedział Kochan – głowę swą niosę, idąc ją wziąć temu warchołowi, lecz pan rzekł…

Zamyślił się nieco i dodał.

– Tak, życie mu wziąć – to nic – ale potrzeba go ukarać jak zasłużył i przykład dać na nim zdrajcom a zuchwalcom co się na majestat pana targać śmieją.

Muszę być okrutnym – będę nim.

– Nie nad miarę – rzekł zwolna ks. Suchywilk. Srogość kary każe się większej winy domyślać…

– Większą być nie mogła – żywo przerwał Kochan. Wiem więcej, niż królowi powiedziano… Zdradę knuje, pani naszej sromotę uczynić chciał a przechwalał się jej łaską… Małoż tego?

Ksiądz popatrzał nań z natężeniem i powagą.

– Ukarz, rzekł – a nie mścij się, zemsta dowodzi, że ciężko się czuł obrażonym. Majestat króla zbyt wysoko stoi, aby go jeden nikczemnik mógł dosięgnąć.

Rozumne te słowa, które Kochan milczeniem przyjął – nie uczyniły na nim wrażenia, jakie zrobić były powinny. Miał już zbyt silne postanowienie okazania się okrutnym.

Miłość dla króla, gniew pana, którego był świadkiem, czyniły go tak, jak osobiście dotkniętym.

Lecz nie dosyć było powiedzieć sobie: – ukarzę, pomszczę. – Kochan wiedział, że porywał się na zadanie trudne, które tylko z nadzwyczajnem pospiechem i odwagą wielką mógł spełnić. – Potrzeba było dniem i nocą biedz za Maćkiem Borkowiczem, nimby wieść do niego doszła, co mu grozi…

Szczęściem tajemnica, choć w połowie niewiastom zwierzona, uchowała się i na dworze nic nie odgadnięto, a Maciek, uzuchwalony ostatnią swą bytnością w Krakowie, wcale nie przeczuwał, iż słowa jego, nierozważnie rzucone, tak się odbiją daleko i prędko..

Szydził z niedołężności króla, a tym, co go do większego pomiarkowania i ostrożności skłaniali, odpowiadał grubiańskiemi szyderstwy…

Z Poznania, w którym przebywał czas dość długi – właśnie gdy Kochan, mający go ścigać, z Krakowa wyruszał – Borkowicz z dosyć licznym przyjaciół pocztem udał się do Kalisza.

Ciągnęło go tam coś, z czego, mimo gadatliwości swej, spowiadać się nie chciał. Miał jakieś nadzieje, że kasztelan kaliski i mała załoga, jaka na zamku była – zdadzą mu gród, lub że przynajmniej upewni się o łatwe jego opanowanie. Ztąd on chciał rozpocząć otwartą wojnę przeciw królowi, pochlebiając sobie, że mu Wielkopolskę z pomocą Brandeburgów oderwie…

Na pochwycenie Poznania od razu kusić się nie mógł jeszcze, od Kalisza chcąc rozpocząć.

Wysłańcy jego, którzy dawno tam krążyli, przynieśli mu dosyć dobre wieści. Kasztelan na króla się gniewał i odgrażał, siła na zamku była nie wielka…

W najlepszej więc nadziei – ze skromnym pocztem, bo mu nigdzie nic nie groziło, jechał Maciek Borkowicz do Kalisza tak, jakby się wybrał na przejażdżkę. – Przyjmowano go wszędzie jako przyszłego pana, ugaszczając we dworach, wyjeżdżając przeciwko niemu i zapraszając w goście…

Rosło znaczenie i moc, a z niemi zuchwalstwo człowieka zaślepionego…

Pochlebcy go wbijali w dumę…

Ochoczo więc i wesoło tocząc się tak ku Kaliszowi, w którym zawczasu gospody sobie upatrzeć kazał, przybył Borkowicz do miasta naprzód i nimby na zamek się dostał, po podróży wypoczywał…

—–

Drugi już dzień upływał od przybycia Maćka Borkowicza do Kalisza, a z gospody jeszcze nie wyruszył ani do zamku, ani na miasto…

Nie można było odgadnąć, czy mu się tu nie wiodło po myśli, czy jeszcze swych zabiegów nie rozpoczął, znajdował się tu wcale inaczej niż w Poznaniu, niż w podróży, jak gdyby to, co przedsiębrał, wielkich wymagało ostrożności.

Po drodze już część tłumnego dworu i orszaku swego zostawił w majętności znajomego ziemianina. Sam przybył tu z niewielu ludźmi, cicho, nie rozkładając się nazbyt szeroko. Brata Jaśka ani syna z sobą nie miał, kilku wyrostkami się posługiwał, chodził zasępiony, jakby to, na co się teraz ważył, nawet jemu wydawało się niebezpiecznem.

 

Po przybyciu nazajutrz posłał się dowiedzieć o Kasztelana. Nie było go w Kaliszu, siedział w majętności swej o mil parę, zapowiadano powrót jego. Na zamku dowodził stary wojak, niejaki Wilczura, który tak samo jak Borkowicz do szczytu Napiwonów należał.

W tych czasach szczyt jeden, choćby najbardziej rozrodzony, stanowił jeszcze jedną rodzinę, nawet gdy członkowie jego z różnych się majętności pisali. Czy Wilczura przyjęty był dawniej do zawołania tego, on lub rodzic, czy w istocie ze krwi Napiwonów pochodził – nie wiedział Borkowicz, ale w starym żołnierzu widział pobratyma.

Możny pan ubogiego rycerza, który całe życie w żelaznej koszuli przesłużył i pamiętał sławne boje Łoktkowe, a jak inne rycerstwo króla tego w bogactwo się nie wzbił – mało sobie szacował.

Lecz, co dziwniejsza, Wilczura, wojak prosty, który krom swego rzemiosła niewiele znał świata – owego strasznego i potężnego Borkowicza niewiele też ważył.

Chciał się doń dawniej zbliżyć Borkowicz i wabił go sobie, ale stary mu kazał powiedzieć, że jeśli poznać się z nim życzy, aby sam pierwszy doń przybył.

Teraz Maciek go sobie ująć potrzebował koniecznie. Nazajutrz więc po przyjeździe swym posłał pierwszego dworzanina do niego z prośbą, aby przyszedł z niem chleb przełamać.

Wrócił poseł z tem, iż Wilczura go zbył znowu hardo, że czasu nie ma, stary jest, a jeśli łaska, Borkowicza u siebie na zamku z chlebem czeka.

Chleb ten starych wojaków nadto znał Maciek, aby mu się go kosztować zachciało.

Wprawdzie nie wykwintna była własna jego kuchnia, lecz nawet w drodze na zwierzynie, na omaście i na nabiale nie zbywało, i Borkowicz jeść lubiący, żarłoczny, na strawę zamkową nie był łasy.

Przeczuł on to, co w istocie było, że Wilczura jadł toż samo co jego ludzie, lada jaki mięsa kawał, chleb czarny i polewkę z krupami, często stęchłemi.

Zagniewał się w początku na tego pokrewnego, naburczał, wreszcie u siebie podjadłszy, na zamek samotrzeć konno ruszył.

Zamczysko było położeniem warowne, ale go jeszcze dotąd ręka Kaźmirzowa nie tknęła, nie odrodził się z muru jak innych wiele; broniły go wały, ostrokoły, przekopy, a we wnętrzu murów mało co było, więcej szop i szałasów.

Nie było na co spojrzeć, tak zamczysko nędznie wyglądało, a przecie się krzyżakom kilkakroć oprzeć mogło.

Nie czyniono około niego dotąd nic, właśnie może dla tego, iż wkrótce nań kolej przyjść miała, gdy cały z muru wznieść się był powinien.

Wilczura, dowodzący załogą, mieszkał w izbie poczerniałej od dymu, ledwie ławy i stół mającej, a tokowisko miasto podłogi. Tuż była łaźnia, od której buchająca para małe wejście zasłaniała.

Gdy Borkowicz, wjechawszy w podwórze butnie i głośno o Wilczurę dopytywać zaczął, w progu izby z za pary łaziebnej ukazała mu się postać, w której trudno się było dowódzcy domyśleć, chociaż nią była.

Człek słusznego bardzo wzrostu, chudy, kościsty, z szyją długą, łysy, z brodą postrzyżoną, siwą, policzki zapadłemi, stał, w boki się ująwszy, w kaftanie i spodniach skórzanych, w skorzniach grubych, w narzuconej na ramiona opończy zszarzanej.

Stał, słuchał, patrzał i milczał, dopiero gdy srogiego hałasu narobił Maciek, huknął głosem ogromnym:

– A czegoż od dowódzcy chcecie?

Borkowicz tedy, domyślając się kto był, z konia zsiadł i ku niemu szedł z wesołą twarzą, powiadając, iż pobratyma poznać pragnął. Sam mu się jako starosta wielkopolski mianował.

Na Wilczurze ani przyjazd, ni wspaniała postawa, ni nazwisko i godność przybyłego nie zdawały się czynić najmniejszego wrażenia.

Skłonił nieco głowy i rzekł.

– Rad jestem – panu bratu, a że innej izby na zamku nie mam, jeno tę, wskazał ręką na drzwi – do niej proszę.

Rad nie rad w nizkich drzwiach karku ugiąwszy, Maciek musiał wnijść. Do wielkich zbytków nie był nawykły, wszelako ta komora ciemna, w której resztki dymu, ostatki strawy, dziegieć, smołę i tłustość czuć było, zarzucona żelaztwem i skórami – nie bardzo mu się podobała.

Na ławie wązkiej a twardej, nie pokrytej niczem siadłszy, u stołu, na którym bułka chleba i nóż żelazny, a na miseczce bryłka soli leżała, Borkowicz sapnął i zamruczał coś – lecz nie rzekł nic.

Wilczura, posadziwszy go sam stał, nimby sobie miejsce znalazł.

– Cieszę się nie mało, że nareszcie was poznaję – począł Maciek, bośmy to jednego szczytu oba. Dawnom chciał się do was zbliżyć, aleście wy do mnie nie chcieli…

Słuchał Wilczura.

– Była temu przyczyna, i niejedna – odezwał się stary wojak… Naprzód ta, żeście wy Napiwon możny, a jam Napiwon ubogi…

Gdy się biedny do bogatego zbliża, daje myśleć, że od niego chce czegoś, a ja od nikogo nic nie żądam. Potem, jam żołnierz, w jarzmie żelaznem chodzę, czasu nie mam. Patrzę tego, z czego chleb jem.

– A! no! rozśmiał się Borkowicz – wnosząc z tego chlewa w którym wam król mieszkać każe, i chleb być musi ościsty…

– Pewnie, ale taki żołnierzowi przystał – odparł stary, zębów on nie łamie, a do lepszego przywykłszy, coby na wojnie robił, gdzie i o ten trudno?

– Ale wam, coście postarzeli pod zbroją, jużby czas też i odpocząć? rzekł Maciek.

Wilczura potrząsł głową.

– Nie. Człowiek, choć stary, coś robić musi; cóżbym ja począł, gdy nic nie umiem innego, krom jak się zbroja chędoży i konia siodła?

To mówiąc poufale siadł na przeciw starosty Wilczura na siodle wysokiem, które blizko znalazł…

Starosta bądź co bądź, dla swego dostojeństwa, sławy, bogactw, spodziewał się od niego większego poszanowania, lecz, potrzebując człowieka, zniósł lekceważenie.

– Pierwszego was widzę – odezwał się, co się nie skarży na swój los… i innego nie pragnie.

Wilczura się uśmiechnął.

– I na to jest przyczyna, rzekł, żony nie miałem, dzieci nie mam, sam do tego chleba nawykłem – na co mi więcej i inaczej??.

– A jakże tu u was na zamku? odezwał się Maciek – mnie się widzi licho sklecony… król coś o nim zapomniał.

– Bo ma pilniejsze do opatrzenia – przerwał Wilczura – a te kletki, jak je widzicie, niepozorne, woda i ziemia broni dobrze i lepiej niż drugie mury…

Mało to jest ludzi, dodał stary, co niepocześnie wyglądają, a przecie coś są warci. Tak i zamek nasz!

Uśmiechnął się.

– Przyjdzie kolej i na niego, gdy Bóg królowi życie przedłuży, to go kamiennym uczyni jak inne.

Nie wiodło się Borkowiczowi, który dwakroć o króla zaczepiwszy, odprawę dostał, począł więc z innej beczki, o sobie, o tem, co on dla Wielkopolski czynić zamierzał… a potem jakby był rad krewniakowi usłużyć czemś – i lepsze obmyśleć zajęcie.

Wilczura słuchał obojętnie, lecz ująć się niczem za serce nie dawał. Do takiego oporu nie był nawykłym Maciek, naposiadł się więc, nieżałując czasu, Wilczurę sobie pozyskać. Przyjął od niego piwsko kwaśne, rozgadał się szeroko, starego do mówienia wyciągał i słuchał – odjeżdżać nazad do gospody ani myślał.

Kiedy się to na zamku działo, a dwaj dworzanie, przybyli z Maćkiem, w podworcu pozostawszy, nie mając co czynić, chodzili po zamku, ciekawie się w nim rozpatrując – na mieście zaszło coś, co nagle położenie zupełnie zmienić miało.

Kochanowi Rawie zawsze i prawie we wszystkiem szczęście służyło – tak mu się też z trudnem tem ujęciem warchoła powiodło. Z Krakowa wyruszywszy, dniem i nocą pędził Kochan do Poznania. Nie dojechawszy tu dowiedział się przypadkiem o wyjeździe Maćka do Kalisza. Natychmiast za nim zawrócił.

Po drodze, śledząc siły przeciwnika – Kochan z wielką radością swą przekonał się, iż poczet, towarzyszący staroście, był mały, a w Kaliszu ludzi przy nim zostać miało niewielu.

Tu wprost ku gospodzie mu wskazanej dążąc, w rynku dopytał znowu Rawa, iż dziwnem losu zrządzeniem Borkowicz właśnie przed chwilą samotrzeć do zamku pojechał.

Szczęśliwszego wypadku ani mógł żądać, ni się spodziewać Rawa. Chociaż konie i ludzi miał pomęczonych, musiał natychmiast do zamku zawrócić. Drugi raz się tak złożyć nie mogło, by Maćka samotrzeć, i to w zawartem miejscu, chwycić.

Jak szalony popędził Kochan ku wrotom i naprzód swojemi ludźmi je obsadził. Zaczynali się, widząc to, zbiegać żołnierze, wypadł z wrót drugi pułkowodzca, który był pod rozkazami Wilczury, lecz temu Rawa, rozkaz pod pieczęcią królewską pokazawszy, milczeć polecił…