Kostenlos

Król chłopów

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Śpiewali jedni, śmieli się drudzy, krzyczeli inni, a muzyka w kącie też przygrywała hałaśliwie; ledwie siedzący w pobliżu posłyszeć się i zrozumieć mogli.

Kochan, z twarzy mu to wyczytawszy, iż ksiądz się wyrwać ztąd pragnie, czatował nań niespokojny, nie chcąc go wypuścić na sucho. Baryczka naprzeciw siedzący, parę razy okiem go zmierzył pogardliwem i unikał potem spojrzenia na królewskiego ulubieńca. I on też czuł może, że Kochan radby znaleść powód, aby się z nim rozprawić… Wiedział w nim nieprzyjaciela. Osobiście znali się oni i nieznali, spotykali z dala, wiedzieli o sobie, nie mieli jednak do czynienia nic.

Baryczka w otoczeniu króla, a szczególniej w Kochanie widział sprawcę wszelkich Kaźmirza zbytków… miał więc ku niemu wstręt największy…

Misy się wypróżniały, a dzbany pełne ciągle na stół przychodziły nowe, muzyka grała zapalczywie, podchmieleni śpiewali pieśni co raz tłuściejsze polskie i niemieckie, a trefnisie, szczególniej w pobliżu państwa młodych, od których się spodziewali podarku, popisywali z wyuczonym dowcipem.

Ci weselni wesołkowie mieli na wszelkie wypadki gotowe przycinki, zapas obfity zagadek, piosenek i gadek, któremi gości zabawiali, parami chodząc i jedni drugim dopomagając. Swoboda słowa była naówczas większą, a leniwe umysły potrzebowały dosadnych wyrażeń, aby się niemi poruszyły. Zamężne mieszczki odpowiadały na zaczepki wcale się nie sromając i nie drożąc; a rumieniec dziewcząt zdradzał, że i one rozumiały skierowane ku nim przytyki.

To rozpasanie, które nic w sobie nie miało nadzwyczajnego, surowemu Baryczce w końcu tak się przykrem stało, że trefnisia jednego zbesztawszy, siłą prawie od stołu się wyrwał, i Kubę naganiwszy za zbyt wrzaskliwe wesele, chciał precz iść.

Uląkł się Kochan, że gdy mu tu ujdzie, już nie łatwo sposobność mieć będzie zbliżyć się do niego, ruszył się więc z ławy natychmiast, i niespuszczając go z oka, szedł aż ku drugiej izbie, która do wyjścia prowadziła.

Nie bardzo na to zważano, bo goście wszyscy podchmieleni już byli. Swiniagłowę, który szedł za księdzem, wstrzymano po drodze, i ks. Baryczka wymykał się już ku drzwiom, gdy Kochan, pospieszywszy, od nich mu zastąpił.

W boki się ująwszy, stanął wyzywająco. Ks. Baryczka wzrokiem go zmierzył ostro i pominąć chciał. Wrzawa biesiadnicza dozwalała się rozprawić nie słuchanym, bo mieszczanie czem innem byli zajęci.

– Wasza miłość – odezwał się Kochan – nie raczycie dłużej z nami… Czyśmy nie godni?

Uśmiechał się, Baryczka nie odpowiedział, spróbował go wyminąć, nie było można.

– Jam dawno na to czekał, aby się rozmówić – odezwał Kochan – poczekajcie mało.

– A ja z wami ani rozmowy, ani spółki żadnej nie chcę – odparł ksiądz gniewnie. – Puszczajcież mnie…

– Słówko tylko – rzekł, nieustępując Rawa – cóżem to ja wam tak krzyw, że mnie nawet posłuchać nie raczycie?

Baryczka zmierzył go oczyma, twarz jego coraz się stawała groźniejszą.

– Puszczaj mnie – odezwał się nakazująco.

– Nie macie się tu przecie czego obawiać odemnie – począł Kochan szydersko. – Wolno wam, choćby i na króla głośno bluźnić, czemuby mnie z wami rozprawić się nie było wolno?

– Czego chcesz? – gwałtownie spytał Baryczka.

Rawa począł od wejrzenia, które już mówiło naprzód, że od niego nic nie posłyszy dobrego.

– Wiecie o tem, żem ja od dzieciństwa sługą królewskim – rzekł – a miłuję pana mojego nad życie własne. Co jego dotyka, mnie boli więcej niż jego…

Choć was wygolona głowa i suknia bronią od innych, odemnie one nie zasłonią, jeźli przeciw królowi, jakeście poczęli, będziecie sarkać a ludzi jątrzyć…

Zuchwalstwo tych wyrazów oniemiło zrazu ks. Baryczkę. Stał, bledniejąc i czerwieniąc na przemiany, ręce mu drżały…

– Coś ty za jeden, żebyś śmiał duchownemu dawać nauki! – wykrzyknął w uniesieniu – precz mi z drogi, zuchwalcze…

– Z drogi nie ustąpię, aż się rozmówimy – odparł Kochan – a com ja za jeden, wiecie. Jestem króla sługą, a wy jego nieprzyjacielem… Strzeżcie się, księże, a nie myślcie, żeby wam to uszło bezkarnie!

Pogardliwie uśmiechnął się Baryczka, hamował się widocznie, nie chcąc wdawać z człowiekiem, dla którego czuł pogardę, ale krew się w nim burzyła, gniew poczynał kipieć; buchnął wreszcie, ręce podnosząc.

– Ani króla, ani was nie lęka się sługa Boży… Tyś królewski, jam tego, który nad królami jest… a moc jego mnie obroni… Tyś sługą nieprawości, jam stróżem prawa… precz z drogi… z tobą ja nic do czynienia nie mam…

Kochan wytrzymał ten raz, jak policzek mu w twarz rzucony…

– Nie zbędziesz się mnie tak łatwo – rzekł – ani się ja zlęknę ciebie. O panu Bogu prawisz, a z szatańską złością na najlepszego z panów następujesz, drugim serce psowasz i do buntu ich podbudzasz…

Król może ci przebaczyć, ale my, co koło niego stoimy na straży… nie darujemy… choćby żywotem płacić przyszło.

– Ja też, choćby żywotem płacić, prawdy nie zamilczę – zawołał Baryczka – precz!

Chciał iść przebojem, silny Kochan za ręce go porwał i jak żelazem przykutego trzymając, wołał:

– Klecho zuchwały, jeśli ci życie miłe… strzeż się a milcz…

Ostrzegam cię, abyś wiedział, co cię czeka. Zginiesz…

Mało ci tego, że po kątach króla bezcześcisz, jeszcześ biskupa nam nasadził… jeszcze nam klątwami nad głową machacie… Nim ona klątwa na nasze głowy przyjdzie, twoja gęba zamilknie…

Im bardziej się rozzuchwalał i rozsierdzał Kochan, tem ks. Baryczka, w początku roznamiętniony i oburzony, więcej sobą zawładywał i na pozór spokojniejszym zdawał. Kapłańska powaga przyoblekała go, a przed śmiałem wejrzeniem Kochan zmięszany, spuszczać musiał oczy… Głos mu drżał, zabełkotał i zamilkł.

Ksiądz poczuł wyższość swą i zapominając o miejscu, w którem się znajdowali – podniósł głos…

– Precz… Myślisz, że cię się ulęknę, albo pogróżek twych? Wyście to nad króla winniejsi, posługacze namiętności, czeladź rozpusty, stręczyciele swawoli… ty, ty pierwszy… kara cię nie minie… bezwstydny…

Nie pohamujesz mnie strachem, ale mnie do nowej pobudzisz gorliwości… Gniew twój sprawia mi rozkosz… Łajanie jest mi czcią… Precz synu Beljala!

Pomimo zgiełku i wrzawy w izbie, rozmowa księdza z Kochanem długo nie mogła przejść niepostrzeżona. Swiniagłowa domyślił się zajścia i usiłował ku nim przecisnąć, pochwycił za rękę, Kochana, który go odepchnął…

Baryczka rozogniał się coraz więcej…

– Wezmijcie go, a wyżeńcie precz w ulicę! – krzyknął do Kuby – bo człowiek ten kala dom, którego próg przestąpi, przynosi z sobą srom, ciągnie nieszczęście…

Rozbójnicy, co po drogach łupią i mordują, lepsi są od niego, bo ciału śmierći zadają, a ów duszę zabija…

– Klecho! – wrzasnął Kochan, któremu na twarz wystąpił rumieniec – przysięgam, nie zginiesz, tylko z mej ręki… a zgniotę cię tak, że nawet śladu i pamięci nie zostawisz po sobie, warchole, który szukasz sławy, rzucając błotem na namaszczonego!

Pamiętaj te słowa – zginiesz…

Pogróżka, która przeraziła Kubę, bynajmniej nie ustraszyła Baryczkę, ruszył ramiony. Podnosił się teraz duchem coraz wyżej i stał spokojny.

– Szatan potężniejszy od ciebie jest – rzekł – przecie się go nie lękam… Zginąć za prawdę i za kościół mogę, Bóg mnie pomści… ty zginiesz w błocie i plugawstwie…

Kochan byłby się może rzucił na mówiącego i wesele zakrwawił, lecz w tej chwili nadbiegł Dobek, pochwycił gospodarz, odciągnęli go na stronę szamoczącego się, i ks. Baryczka, korzystając z odkrytych mu drzwi, zwolna, mierząc Kochana wzrokiem spokojnym, wyszedł z izby.

Pogoniłby może za nim Rawa, nie dano mu, Dobek silny, przyparł do ściany i wołać począł, aby się opamiętał.

Kuba zaklinał i prosił, przypadli inni, Kochan choć się miotał i wykrzykiwał, dał się wreszcie do ławy doprowadzić, posadzić na niej i powoli trochę przytomności odzyskał.

Czuł, że przegrał sprawę, i walka, do której wyzwał, źle się dlań skończyła… bolało go to nad wyraz… Zamilkł w duszy, sobie odwet obiecując.

—–

Pomiędzy biskupim dworem a Wawelem rozbrat już był zupełny… Król nie okazywał ani niepokoju, ni troski, przynajmniej powierzchownie nie chciał wiedzieć o tem, co mu groziło, a o czem mu tylko usłużni z boku donosili.

Naganiał Kochana, zakazywał wznawiać rozmowę, a że ks. Suchywilk, wysłany do Bodzanty, nie przyniósł żadnej odpowiedzi, nie domagał się o nią.

Życie szło zwykłym swym trybem spokojnym. Król sprawami państwa zajmował się pilno, zaprowadzał ład i porządek, gdzie mógł; kazał budować i jeździł wznoszące się oglądać gmachy. O oddaniu Złockich dóbr mowy nie było.

Gdy spokój taki panował na Wawelu – około Biskupa skupiało się wszystko, co królowi było niechętnem. Chciano wyzyskać duchowieństwa opór przeciwko władzy królewskiej.

Im Kaźmirz zachowywał się obojętniej, – chłodniej – tem oburzenie na Biskupstwie wzrastało, a ks. Baryczka je żywił coraz nowemi doniesieniami.

Biskup Bodzanta, zgryźliwy, niespokojny, chciwy znaczenia człowiek, kosem okiem patrzał na ścisły związek króla z Arcybiskupem Bogorją, na powolność jego dla Kaźmirza, na wpływ, jaki mu ona dawała i stanowisko, które siostrzan arcybiskupa, Suchywilk, przy królu zajmował.

Pomiędzy Gnieznem a Krakowem ciągłe, choć ciche były zatargi. Bodzanta pragnął odzyskać dawne niezależne znaczenie duchowieństwa, które monarchów stanowiło i zrzucało, i niemal od nich więcej mogło… Wzrost władzy świeckiej, – zwierzchnictwo metropolii gnieźnieńskiej, zmniejszone znaczenie biskupa krakowskiego jątrzyło go. Bojowniczego ducha, pragnął wywołać walkę, pewnym prawie będąc zwycięztwa i poparcia w Rzymie… Wyświęcony na pasterza mimo wyboru kapituły, bez jej wiedzy, złamał był jej niechęć ku sobie, tak samo się spodziewał zwyciężyć króla i zmusić go do większego poszanowania duchownej władzy.

Nie szło już o same dobra Złockie; król, który śmiał się opierać biskupowi, malowanym tu był jako człowiek najgorszego obyczaju, rozpustny, samowolny, a biskup odgrażał się, że z obowiązku swojego skarci go.

 

Podżegano tę waśń, z każdym dniem rosnącą, donoszono na zamek, król wcale nie chciał o tem słyszeć, ani okazać, że się czegokolwiek lękał.

Na biskupstwie wiedziano też o wszystkiem, co się prywatnego życia Kaźmirza tyczyło, sprawa królowej podniesioną została na nowo… Liczono kochanki niebywałe, zgorszenia wymyślone.

Baryczka z wesela u Swiniagłowy powrócił w największem gniewie i wprost pobiegł do biskupa na skargę, zuchwały postępek Kochana kładnąc też na karb królewski.

Nie ośmieliłby się taki dworzanin napaść na kanonika i wikarjusza, gdyby ze strony nie był pewien poparcia…

Biskup Bodzanta wciąż jeszcze spodziewając się, że samemi groźbami zmusi Kaźmirza do ustąpienia i upokorzenia – czekał…

Ale na zamku wcale już nie bywał. Król widywał go tylko w kościele, do rady nie był wzywanym… Spotykali się z dala; unikając nawzajem.

Tymczasem Baryczka niecierpliwy, naglił na Bodzantę. Według niego zgorszenie było straszliwe, wystąpienie stanowcze – konieczne.

Biskup naostatek, dnia jednego, przyciśnięty, znaglony, postanowił nazajutrz jechać na zamek. Król właśnie był z polowania w Niepołomicach powrócił, a mówiono, że do Pragi się wybierał.

Odwiedziny te czeskiego dworu, jak wszystkie czynności królewskie, tłómaczono sobie tem, że Kaźmirz się tam swobodniej mógł zabawiać i piękne czeszki wabić do siebie.

Na zamku dowiedziano się wieczorem, że nazajutrz z kościoła Bodzanta ma być u króla.

Kaźmirz czekał.

Łagodny i dobry dla maluczkich, tam, gdzie jako król stawać musiał, przywdziewał powagę, i nie dawał się łatwo zastraszyć…

Biskup występując – nie chciał z tego kroku czynić rozgłosu, a wahał się jeszcze wojnę rozpocząć… Miał więc na osobności króla strofować.

Kaźmirz się tego spodziewał…

Po skończonem nabożeństwie, zaledwie król miał czas przejść do zamku, gdy mu oznajmiono Bodzantę. Wyszedł według zwyczaju na powitanie, nie okazując względem niego najmniejszej w postępowaniu zmiany.

Miał tę wyższość nad Biskupem, iż najzupełniejszą krew zimną zachował, gdy Bodzanta, który długo się na ten krok zbierał, długo wewnątrz gryzł się i niepokoił – szedł zawczasu poruszony – przedwcześnie już gniewny.

Po przywitaniu, gdy zasiedli oba, a kilku urzędników stało opodal, niepewnym głosem, rzucając oczyma zapalonemi, biskup zażądał rozmowy na osobności, Kaźmirz skinął, usunęli się wszyscy.

Wielki chłód i nieporuszona tem powaga króla, Bodzantę coraz mocniej rozjątrzały…

– Z obowiązku ojca duchownego miłości waszej – odezwał się głosem drżącym i przerywanym – przyszedłem tu… Odpowiadamy za owieczki nasze… za najmniejszą z nich, cóż dopiero za taką, której przykład świeci wszystkim, albo w ciemności ich pogrąża.

Spójrzał na króla, który słuchał, najmniej nie okazując wzruszenia.

– Miłościwy królu… pocznę od sprawy kościelnej… krzywda się stała nie tylko mieniu, ale powadze kościoła i mojej. Zabrano mi dobra…

– Wiem o tem – przerwał Kaźmirz spokojnie. – Posyłałem z tem do was ks. Jana, aby sprawę wytłómaczył. Nikt, tylko przodkowie moi majętności te kościołowi nadali, odbierać mu ich nie myślę. Stanął układ pomiędzy mną a ś. p. poprzednikiem waszym Jangrotem o zamianę; z mocy umowy tej zabrałem Złockie, dam inne dobra…

Biskup natychmiast wpadł w gorączkę wielką, którą już był z sobą przyniósł, i krzyknął:

– O żadnych układach nie wiem, żadnej zamiany nie chcę… własności kościelnej się upominam!! Idzie mi o powagę moją, o nienaruszalność mienia naszego, którego ja stróżem jestem.

I dodał złośliwie, na myśli mając Bogorję:

– Nie jestem z tych pasterzy, którzy przez grzeszną pobłażliwość dla władzy świeckiej na frymarki się puszczają…

Zły przykład może zgubne wydać owoce. Co kościół raz dostał, to mu odebranem, zamienionem być nie może – jest nietykalnem.

Spojrzał na króla, na którego twarz rumieniec nawet nie wystąpił.

– Szanuję ja kościół, wiernem jestem dzieckiem Rzymu, lecz w sumieniu będąc spokojnym, opierając się na umowie, gotówem z tem i do Rzymu – a dóbr oddać niemogę, bobym się na pośmiewisko wystawił.

– Więc wolisz wasza miłość mnie narazić na nie! oburzył się Bodzanta…

Grozicie mi Rzymem? ja też do niego znam drogę!!

Ton jakim to mówił biskup, był zaczepny, grożący, niewłaściwy do króla, Kaźmirz też nie odpowiedział nic.

Sparł się na ręku, twarz zwrócił do mówiącego wypogodzoną – słuchał…

Biskupa chłód ten drażnił i do gniewu pobudzał.

Król więc nawet uniewinniać się, nawet łagodzić go nie chciał!!

– Nie z jednem tem przyszedłem do was, miłościwy królu – czekałem długo, milczałem nadto, sumienie obciążone mam… któż wam powie prawdę, jeżeli nie ojciec duchowny, nie ja??

Źle żyjesz, królu… toż samo, co niegdyś Stanisław wyrzucał Szczodremu, ja muszę Wam powtórzyć – żyjesz źle… królowa odsunięta, odepchnięta, miłośnice wasze palcami skazują. Królestwo wasze pójdzie w niewolę i pod panowanie obcych za grzechy wasze.

Jako ojciec duchowny, wzywam was, królu, po chrześcijańsku żywot rozpoczniejcie na nowo. Precz z nierządnicami, precz z zuchwalstwem i ulubieńcami, królowa powinna powrócić… Domagam się tego…

Głos drżący, coraz mocniej biskup podnosił, tak, że go z drugiej izby słyszeć było można, Kaźmirz pobladł nieco, surowszym wyrazem twarz się oblokła.

– Znam grzechy moje – rzekł – i przed Bogiem za nie odpowiem.

Z żoną żyć – nie mogę… Nierozważne było małżeństwo, ale znoszę je, królowej się krzywda nie dzieje. Miłośnic moich nie widzi nikt, a więcejbym ich mógł ukazać przy opatach i prałatach kościoła, którą mu głową jesteście, niż przy mnie. Oczyśćcie naprzód co bliżej was jest i większe zgorszenie czyni.

Biskup rzucił się z siedzenia – podnosząc rękę.

– Królem jesteś – krzyknął, ale twa wiedza nie sięga nas! Kościelne sługi do was nie należą.

Raz jeszcze wzywam o poprawę żywota, abym niebył zmuszony użyć tego oręża jaki mi jest zwierzony…

Jeżeli kościół cię odepchnie, zachwieje się korona twa, pójdziesz jak ojciec wygnańcem, ale jak on nie powrócisz…

Wspomnienie ojca, króla poruszyło do żywego, zalała się twarz blada krwią.

– Czyńcie ze mną co chcecie, zawołał groźno, lecz świętej pamięci rodzica nie tykajcie!

Niemacie do tego prawa…

Wstał i z dumą odezwał się:

– Żegnam was.

Biskup stał jeszcze, mając gwałtowniej napaść na króla, gdy ten, powolnym krokiem ku drzwiom podszedłszy, zasłonę szkarłatną podniósł i zniknął

Bodzanta padł na krzesło. Potrzebował ochłonąć… Prawie w tej samej chwili drugiemi drzwiami wszedł Suchywilk, Otto z Pilicy, Wojewoda i Starosta sandomirski, Jaśko z Melsztyna i kilku innych.

Ostatni z nich, skłoniwszy się biskupowi, rzekł cicho – że król się uczuł niezdrowym i kazał Bodzantę przeprosić.

Niechcąc okazać, jak był gniewnym i czuł się obrażonym, biskup wstał żywo z siedzenia, zamruczał coś, pobłogosławił pospiesznie przytomnych i skierował się ku wyjściu.

Z poszanowaniem dwór go cały odprowadził.

Tak się skończyło owo posłuchanie na którem ks. Bodzanta daleko większe pokładał nadzieje. – Powrócił na dworzec swój smutny, bo w duszy przekonany, iż niezręcznem wspomnieniem ojca królewskiego, rzecz dobrze poczętą popsuł. Czuł się do winy, do której przyznać się nie chciał

Na dworcu czekał nań z wielką niecierpliwością ks. Baryczka – i wniósł z milczenia upartego biskupa, że krok się nie powiódł.

Nie prędko ochłonąwszy, Bodzanta w krótkich słowach opowiedział mu, że uporu króla przełamać nie mógł, że rzucił może tylko nasienie, które rozwaga rozwinie… Potrzeba było czekać, dać czas do niej.

Ks. Baryczka był całkiem przeciwnego zdania. Pocałował w rękę Bodzantę, ale sprzeciwił się stanowczo.

– Nie trzeba im dawać czasu do rozmysłu! nie! Bić żelazo, póki gorące, nie dać odetchnąć, piorunować, klątwę zawiesić nad głową…

Uniósł się.

– Nie chcecie wy sami mieć z bezbożnikiem do czynienia, macieli nadto litości w sercu i dobroci – szlijcie mnie! Nie ulękne się, pójdę, wziąwszy krzyż w ręce, w obec ludu karcić go będę, po kościołach obwołam… Dla mnie on nie królem ale niepoprawnym, zatwardziałym grzesznikiem, wiarołomcą…

Wpadł w szał wielki ks. Baryczka, aż Bodzanta, którego zawstydzał tem bohaterstwem, musiał pod posłuszeństwem kazać mu się pohamować i zmilczeć. Ledwie to na chwilę usta mu zamknęło.

Na Wawelu, gdzie znaczniejsza część dworu króla część rozmowy mimowolnie słyszała, gdyż Bodzanta głos podnosił – zburzenie było nie mniejsze. Niektórzy się na biskupa odgrażali, chciano skarżyć do Rzymu, Otto z Pilicy wołał, żeby go uwięzić należało za nieposzanowanie króla. Inni, umiarkowańsi, widząc, że Kaźmirz zachował się spokojnie i rozmowy nawet o wypadku tym nie wznawiał – wnioskowali, że z wielkiej chmury tej burzy nie będzie.

U stołu króla mówiono o turniejach, o nowej broni, o nowinach z Węgier, o krzyżakach – a o biskupie ni słowa.

Tylko Otto z Pilicy, przywiązany do króla, uspokoić się nie mógł. Kochan go nie spuszczał z oka. Już wprzód go usposobił jak mu było potrzeba. Wnet po obiedzie zeszli się z nim w kątku izby z której inni się rozchodzili.

– Panie Wojewodo, rzekł Kochan uśmiechając się, po cichu – króla znam – darowałby on biskupowi wszystko, ale nieposzanowania pamięci ojca nie przebaczy. Wiem to – że choć sam mścić się nie będzie, gdyby kto się zań ujął przyjmie wdzięcznie. Macie tam dobra biskupie pod bokiem… Hę? Każcie urzędnikom swym, aby klesze dokuczali. Będzie musiał do króla na skargę, naówczas wszystko się zładzi.

Otto z Pilicy nie był od tego.

– Zrobię tak, rzekł – są spory o granicę… łatwo mi przyjdzie dokuczyć Bodzancie…

Kochan w ramię go pocałował.

– Stary dobre oczy ma, gdy cudze rzeczy wypatruje – dodał, a co pod nosem u niego się dzieje nie widzi. Zabawna to historya, o której prawią ludzie o nim i bracie jego, Zawiszy. W rodzinnym swoim Janikowie Bodzanta zamek budować kazał, bo mu się zachciało króla naśladować… Zwierzył ono budowanie bratu. Lat już kilka trwa owo bajeczne a kosztowne wznoszenie zamczyska, na które ani jednego kamienia, ani belki jednej nie sprowadzono, a Zawisza co roku płacić Biskupowi każe za to, czego nie zrobił. Słuchając go, gdy o zamku prawi, którego na świecie nie ma, gdy biskup się rozkoszuje i rozporządza – ludzie boki zrywają.

Bodzanta by rad do Janikowa dojechać i te mury, na których tyle kop groszy dawał, zobaczyć – lecz, Zawisza baczny, zawsze mu coś przeszkodzi… Tymczasem pieniądze do kalety wsypuje…

Zabawiwszy Wojewodę tą powiastką, która wcale zmyśloną nie była, Kochan nastał jeszcze na to, aby biskupich dóbr nie szczędził.

– Jedyny to sposób – odezwał się – sam sobie sprawiedliwości nie wymierzy, musi po nią do króla – wówczas dopiero my się i o Złockie dobra z nim rozprawimy, wymożem zamianę i jaką taką zrobiemy zgodę.

Otto z Pilcy, który Kochanowi ufał, nie wspominając o tem królowi, nazajutrz pojechał do Sandomierza i natychmiast się wziął do dzieła.

W dni kilka dziekan przybiegł na dwór biskupi z lamentem wielkim… Królewscy urzędnicy w lasach gospodarzyli, osadników brano z ziemi biskupiej i przesadzano – wojsk oddział jakiś zajął część majętności biskupich.

Gwałt ten, który od czasów wojen Łokietkowych był bezprzykładny, nie mógł być przypadkowym, czuć w nim było rozkaz z góry, skazówkę, wydaną wojnę.

Biskup, słuchając przybyłego ze skargami, na zamek chciał natychmiast – z groźbą wyraźną – klątwy. Ledwie go wstrzymano.

Posłał po Baryczkę…

Ten tryumfował.

– Stało się, jak przepowiadałem – zawołał – bezkarnie uszło jedno, probują więcej – cierpliwość pasterska wynagrodzona! Tu piorunów potrzeba! piorunów, piorunów!!

Zebrano tegoż dnia kapitułę na radę…

Od mianowania i wyświęcenia przez Papieża biskupa Bodzanty, choć kapituła opierać mu się nie mogła, zawsze między nią a nim nie było miłości wielkiej. Zebrani kanonicy przyszli w milczeniu, wysłuchali żałoby, nie odpowiadali nic na wnioski, do serca jednak tego zatargu nie wzięli.

Bodzanta też o radę ich niepytał… Baryczka nim owładnął zupełnie, szedł z nim nie oglądając się na nikogo.

Ks. Marcin do wojny, na męczeństwo – gotów był, chciał natychmiast iść biskupowi towarzyszyć, poprzeć go…

Po długiej naradzie Bodzanta uznał, iż mu powtórnie iść raz odprawionemu nie przystało – Baryczka ofiarował się w imieniu jego uroczyście udać się na zamek z przestrogą do króla i ostatnią groźbą.

O ile on pragnął tego – biskup się wahał jeszcze. Radby był mniej gwałtownego wybrał posła… lecz – Baryczka nastawał, prosił, błagał…

To, o czem marzył, spełnić się miało nareszcie! Bodzanta dzień postanowił. – Było to w końcu stycznia, król ciągle na łowy jeździł, obawiano się, aby im nie uszedł. Jak skoro postanowiono, iż na zamek ma iść – ani dnia nie chciał już folgować ks. Marcin…

 

Długie oczekiwania, gwałtowna żądza wystąpienia przeciwko zgorszeniu, gorliwość nadzwyczajna człowieka przejętego świętością posłannictwa swojego, nie dały mu w nocy zmrużyć oka.

Spędził ją na klęczkach w zimnej izdebce swej, modląc się aby go Bóg natchnął, dał mu siłę i wymowę, moc przekonywającą. O świcie poszedł mszę świętą odprawić do kościoła na Wawelu – w czasie której płakał i Bogu dziękował, iż mu dozwolił narażać życie dla chwały swojej…

Gdy z tą gorącą modlitwą na ustach powracał do zakrystyi, nie widząc nic, cały w sobie i pełen świętej gorączki, zapału męczeńskiego – spostrzegł w niej, zrzucając z siebie szaty obrzędowe, stojącego i jakby nań oczekującego Suchywilka.

Były to dwa zupełnie sobie przeciwne i nie mogące się pogodzić charaktery. Zacne oba, różne zupełnie. Baryczka na apostoła stworzony, Suchywilk na spokojnego władcę i kierownika.

Modlił się więcej Baryczka, skuteczniej od niego był czynnym Suchywilk. O ile tamten gorącym, ten był rozważnym. Pierwszy znał świat, jakim go widział z kościoła i od ołtarza, drugi jakiego się z życia nauczył.

Ks. Marcin, przeczuwając, iż mu tu grozić może rozmowa, której wcale nie życzył, starał się jej uniknąć – chciał wynijść natychmiast.

Ksiądz Suchywilk z powagą zaszedł mu drogę i pozdrowił go.

– Słówko, mój ojcze, rzekł, choć widzę, że się spieszycie. Posłuchajcie mnie.

Nie było sposobu odmówienia chwili rozmowy.

– Duchownym jestem jak wy, mój ojcze, mówił dalej ks. Jan. Sprawy kościoła, stanu naszego, obchodzą mnie tak gorąco jak was. Wiem, co wczoraj doniesiono, iżeście z rozkazu pasterza wysłani do króla.

Woli biskupa swego żaden z nas, duchownych, opierać się nie może. Spełnijcie ją, lecz ojcze mój, słudzy kościoła ludźmi są, a Bóg gniewem i namiętnością źle bywa usłużonym. Postąpcie łagodnie uczynicie więcej i lepiej.

Zczerwienił się Baryczka.

– Postąpię, jak mi sumienie moje i obowiązek nakazuje, odparł niecierpliwie. Środki łagodności wyczerpane zostały, potrzeba grozy i odwagi!

Chrystus frymarczących chłoszcząc gnał precz ze świątyni, słudzy też jego bicz ten czasem w ręce ująć muszą na grzesznych.

Suchywilk słuchał cierpliwie.

– Tak, Chrystus raz w życiu tylko za nieposzanowanie domu ojca swojego chłostał… i Chrystusowi Panu bicz przystał bo on był Bogiem… Myśmy ludzie, nam jego pokora, łagodność, jego miłość i pobłażanie w spadku się dostały… Przekazał nam je w słowach Pawła świętego…

Ojcze mój – zaklinam was! nie unoście się. Klękniejcie na modlitwę raz jeszcze, proście Boga, aby pokój zesłał na duszę waszą, idźcie z prawdą na ustach, ale z miłosierdziem w sercu… Grzesznym jest król, nie proszę was, abyście dlań mieli pobłażanie – błagam, abyście byli panem nad sobą… Królem jest…

– Dla mnie człowiekiem i grzesznikiem! odparł Baryczka.

Suchywilk ręce załamał.

– Wielbię, rzekł, święty zapał wasz i gorliwość – szanuję tę odwagę – lecz nie sprawicie nią tego, co uczynić chcecie, oburzycie, nie nawrócicie go…

Powstanie ztąd walka, która zamiast zbliżyć nas do tronu, oddali od niego, przyniesiesz zgorszenie…

Bądźcie jak Chrystus Pan surowi a miłosierni, prawdomówni a litośni…

Baryczka poruszył się niecierpliwie.

– Mam to przekonanie, zawołał, iż święte posłannictwo spełniam, i że w takich godzinach posługi kościołowi, Bóg na niegodną czeladź swą zlewa z góry promień ducha świętego… On sam przezemnie mówić będzie. Gdybym rozumem mym ludzkim, ten głos boży w sobie tłumił a psował – byłbym grzesznym!! Modliłem się do ducha Świętego! To rzekłszy ks. Baryczka, pokłonił się, i nie chcąc już przedłużać sporu, z zakrystyi wyszedł.

Gdyby o takim stanie ducha, w jakim się znajdował, powiedzieć można, iż upojeniem jest, możeby to najlepiej go malowało. W upojeniu posłannictwem tem, odziany w komżę i stułę, z krzyżem w ręku, sam jeden, blady, stanął ks. Baryczka w sali wielkiej, poprzedzającej izby króla.

Wiedział, że tu miał nieprzyjaciół, że mu może nawet przystępu do króla bronić będą. Od progu spotkały go wejrzenia urągliwe, dumne – złośliwe.

Nic go to nie obeszło.

Odwracano się od niego, nie chcąc widzieć

Śmiało postąpił ku Dobkowi Bończy, który był najbliżej i na głos się odezwał.

– Oznajmijcie o mnie królowi. Przychodzę przysłany przez Biskupa, w poselstwie od niego.

Dobek ani żaden ze stojących w pobliżu, nie odpowiedział mu z razu… Zbyto go milczeniem. Powtórzył dobitniej i głośniej jeszcze toż samo.

Od niechcenia Przedbór Zadora, zdala rzucił za całą odpowiedź.

– Z królem się widzieć nie można.

– Zatem czekać tu będę, i nie poruszę się ztąd, aż godzina przyjdzie… – odparł Baryczka…

Nastąpiło milczenie.

Potrzeba było męztwa, aby wśród dworu młodzieży szyderskiej, wejrzeń pogardliwych, gwaru umyślnego, potrącania, wytrwać na stanowisku.

Ściskając krzyż w dłoni, blady, mrucząc modlitwę, Baryczka stał nieporuszony.

Ci, którzy sądzili, że się go pozbyć potrafią, widząc ten opór kamienny, zaczynali być niespokojni. Jawnem było już, że Baryczka nie odejdzie z własnej woli, a duchownego nikt się nie mógł ważyć za drzwi wyrzucić. Godzina upłynęła na takiem oczekiwaniu.

Ludzie wchodzili i wychodzili z komnat królewskich, dworzanie mieniali się, przesuwały postacie obce, którym posłuchanie dawano, Baryczka czekał.

Ci, którzy śmiechem go przyjęli i lekceważeniem, patrzali nań z trwogą. Kochan wyglądał razy kilka i znikał. Naostatek obrachował to, że im dłużej go wytrzymają i więcej udręczą, tem więcej żółci się i gniewu w nim zbierze.

Po kilku innych, wskazano, nic nie mówiąc, drzwi ks. Baryczce… Wszedł do komnaty króla, a wchodząc, umyślnie za sobą zostawił otwarte podwoje, po za któremi ciekawy dwór natychmiast się zebrał i nacisnął.

Kaźmirz siedział u stołu – królewskie swe przybrawszy oblicze, nie to, jakie miewał, gdy rozmawiał z chłopami i żebrakami, i kumoszkom w ulicach Krakowa pozdrawiającym go, odpowiadał.

Ks. Baryczka ledwie głowę przed nim skłonił.

Usta otworzył, chciał przemówić, i uczuł teraz dopiero, że gorączka oczekiwania, męczarnia, jaką znosił od wczora, wysuszyła mu język i usta. Musiał czekać chwilę, nim zdołał się odezwać.

– Jestem przysłany do Miłości Waszej – rzekł ponuro, przez Pasterza naszego, i w jego imieniu tu stawam, jego wolę głoszę.

Raz już Pasterz napominał Was, królu, o życia poprawę, o poszanowanie kościoła… słowa jego próżno przeszły… Owszem, mścić się jeszcze za nie ważono…

Nie przystało ojcu drugi raz dziecięcia napominać… Jam tu za niego, nie z upomnieniem już, ale z groźbą…

Spojrzyjcie na życie swe… godneli ono króla? Wszystkie prawa Boże pokruszyliście dla dogodzenia namiętności, kościołowi zabieracie mienie, napomina biskup, zemstę wywieracie na nim… Królowa wygnana…

Kaźmirz zmarszczył brwi groźno, i znak dał ręką.

– Dosyć – zawołał – com od biskupa mógł cierpliwie wysłuchać, od ciebie…

– Kapłan jestem – odparł dumnie Baryczka.. poseł jestem… sługa Boży, musicie słuchać głosu mojego, a wzgardzicie nim, klątwę rzuci kościół…

– O klątwie słyszałem – odparł król obojętnie – widzicie, że się jej nie uląkłem…

Spojrzał na Baryczkę.

– Wy macie klątwy, z których Rzym rozwiązuje i rozgrzesza, rzekł, ale ja też mam siłę i moc królewską. Jesteście ziemianinem tej korony, ja sędzią.

– Nie nademną – wykrzyknął Baryczka – nie jestem królestwa tego podsądnym, pan mój w Rzymie, sąd mój przed biskupem… nie należę do Was, królu…

Blady, wstał król z siedzenia, udając obojętność, lecz ręce mu drgały i usta, oczy biegały po komnacie, jakby szukały kogo, coby go uwolnił od natręta.

Baryczka stał, czując, że nie przeszły wyrazy jego bez wrażenia…

– Mór i głód i straszne klęski padały na to królestwo – począł znowu – padną większe jeszcze, bo grzesznemu ludowi, którego pan jawnogrzesznikiem jest – nie przebaczy Bóg i miłosierdzia mieć nad nim nie będzie…

Potomka ci nie da on, zczeznie na tobie ród, rozsypie się państwo twe… mury, które wznosisz, pójdą w gruzy, bogactwa, które gromadzisz, rozszarpią nieprzyjaciele, kamień na kamieniu nie pozostanie z Sodomy i Gomory… bo wkrótce jednego sprawiedliwego nie będzie tu, gdy ten, co najsprawiedliwszym być winien, w grzechu się tarza.