Kostenlos

Hrabina Cosel, tom drugi

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Gdy wieczór nadszedł, w królewskim namiocie rozciągnięto kobierce; stanęły muzyki, zaczęły się tańce i trwały ochoczo do siódméj wieczorem.

Flemming przez cały czas chodził z kielichem od gościa do gościa; zaklinał, całował, prosił, lał, przepijał i sam pono się najpiérwszy upił. Król także zdawał się w nadto dobrym humorze, ale majestat pański umiał utrzymać, tak że nikt tego nie poznał. Przypatrywałem się z politowaniem służbowemu szambelanowi J. K. Mości, który stał za nim godzinę, trzymając na tacy szklankę wody, a że wprzód sam coś innego znać pił, niedobrze się mógł na nogach utrzymać, i gdyby go kto wówczas palcem trącił, byłby się niechybnie wywrócił.

Nigdym Flemminga w takim nie widział humorze.

– Nie dziw – rzekła Cosel – obchodził swoje tryumfy, a mój upadek.

– Nareszcie król się zabierał wychodzić – kończył van Tinen – gdy pijany Flemming rzucił mu się na szyję z poufałością braterską, nie zważając że tyle oczów na nich patrzało i ozwał się głośno, tak żeśmy to wszyscy słyszéć mogli: „Bracie! kochany bracie, kwita z przyjaźni naszéj, jeżeli mnie opuścisz”1.

Pani Denhoff, która króla na krok nie opuszcza, zaczęła hamować Flemminga, ale to przychodziło z trudnością; Flemming był tak szczęśliwie pijany, iż nic już nie widział przed sobą, oprócz ludzi równie jak on napiłych. Gdy go Denhoffowa za rękę chwyciła, on ją o mało nie przycisnął oburącz. Wydała mu się ładną i powiedział jéj to tak wyraziście, że aż krzyknęła z oburzenia i gniéwu; ale w téjże chwili zaczęła się do rozpuku śmiać.

Pomimo tych zaklęć, król i Denhoffowa dostali się na konie i pojechali. Szczęściem że zręczny laufer ścigał króla krok za krokiem, inaczéj już leciał z konia. Chciano go koniecznie do powozu posadzić… rozgniewał się; koniuszego Backnitza, który cokolwiek za ostro się brał, król pchnął precz, a na Denhoffową krzyknął: „Dajże mi pani pokój, znam się z moim koniem: proszę się o mnie nie troszczyć”. Jakoż w galop się puścił, co koń wyskoczy, a kawalergardy, dwór i co żyło za nim. Hrabina spadła z konia, ale ją otaczający kawalerowie pochwycili… to ją jakoś opamiętało i choć konno jeździ śmiało, zajęła miejsce w powozie.

– Powinni jéj byli pozwolić kark skręcić – odezwała się Cosel.

– Najzabawniejszy był Flemming – dodał van Tinen – bo po odjeździe dam i króla, jeszcze mu nie dosyć było. Okrutną miał do tańca ochotę, więc brał pozostałe służące i kręcił się z niemi raźnie, aż póki nadchodzący ranek nie przerwał téj pięknéj zabawy.

I Flemmingowi nic nie było.

– Przecież – odezwała się hrabina – nie piérwszy to raz w ten sposób się z królem obchodził. Sam król mi opowiadał, jak po pijanemu nadokazywawszy, nazajutrz do niego na zamek przyszedł i rzekł: „Słyszę, że Flemming wczoraj trochę się niedorzeczy znajdował, ale W. Kr. M. tego mu za złe nie weźmiesz”. Król do czasu śmieje się i przepuszcza – dodała – lecz któż ręczy, że się nie dostanie kiedyś do Königsteinu, gdy mu się jego przyjaciele, tak jak on mnie przysłużą.

Król łagodnym jest jak baranek – rzekła śmiejąc się szydersko – nieprawdaż panie szambelanie, a wiecie dlaczego? dlatego że gniewając się, popsułby sobie zabawę? Potém gdy mu się znuży człowiek, skinie i każe, aby go więcéj nie widział. Na tém komedya skończona!!

Cosel zaczęła się przechadzać, van Tinen zmilkł przestraszony wyrzeczonemi przez nią wyrazami.

– Nie dziwię się téj goryczy, jaka płynie z ust pani – rzekł jednakże.

– Tak, masz słuszność… – przerwała – gdybym i ja nie miała serca, nie miała czucia, nie bolała na krzywdę, a targowała się tylko o jéj zapłatę, mogłabym mówić inaczéj. Mogłabym powiedziéć, że August ma najlepsze serce, że nie on winien ale okoliczności; piérwsza zmarszczka na méj twarzy, znudzenie po tylu latach pożycia, moje gniéwy i gwałtowności tak bezprzyczynne!! Boć powinnam była śmiać się z Duval, cieszyć gdy Dupare przyjechała i nie wiele więcéj wartą Denhoffową wziąść za przyjaciółkę?

Nieprawdaż kochany szambelanie. Nie korzystałam z dobrych przykładów, jakie mi dawały pani Haugwitz, Aurora, Esterle i Teschen, chodzące z sobą pod ręce na lipskim jarmarku!! w takiéj zgodzie serdecznéj!!

Śmiała się spazmatycznie.

– Ja widocznie stworzoną nie byłam do tak dobrego towarzystwa… – dodała – nie umiałam się znaleźć, nie rozumiałam świata ani ludzi: winnam sama sobie. Sądziłam, że w piersiach są serca, że w duszy są sumienia, że miłość nie jest rozpustą, że przyrzeczenia są święte, i że królowie słowa dotrzymują. Wszystko to były złudzenia moje, winy moje i grzechy. Dlatego gdy tamte szczęśliwe… ja umieram z upokorzenia, z tęsknoty, ze wstydu.

Van Tinen słuchając tych wyrzekań, które z ust cudnie pięknéj kobiety wychodząc, wrażenie na nim czyniły mimowolne, przejmujące, uczuł się poruszonym, zmięszanym, zawstydzonym. Spojrzała nań Cosel z politowaniem.

– Słuchaj – rzekła zbliżając się do niego – wiem, czuję, żeś ty tu nie przybył przez litość dla mnie, przez ciekawość dla siebie, ale z rozkazu.

– Pani!

– Nie przerywaj mi: słuchaj! Ja ci to przebaczam – kończyła – wam wszystkim idzie o to więcéj, abyście zrobili karyerę, niż byście ludźmi byli. Powtórz im to coś słyszał, odemnie, niech znają głąb mojéj duszy: między niemi a mną wszystko zerwane. A jeśli chcesz się zasłużyć, dodaj, żeś słyszał odemnie, z żywych ust hrabinéj Anny Cosel, iż tak jak niegdyś zapowiedziała królowi, że mu niewierność i zdradę zapłaci śmiercią, tak jeszcze dziś powtarza. Za rok, za dwa, za dziesięć, piérwszy raz gdy napotkam Augusta, w łeb mu strzelę. Noszę pistolet przy sobie, nie rzucę go nigdy, aż nabój dla niego przeznaczony wyleci.

Powiedz im i to panie van Tinen…

Van Tinen pobladł śmiertelnie.

– Pani hrabino – zawołał – jest to w istocie zmuszać uczciwego człowieka do zdrady. Posądzasz mnie pani niesłusznie, ale ja zostaję w służbie króla polskiego, jestem jego szambelanem, przysięgłem mu na wierność. Tego, co słyszę z ust pani, nie mogę już nie powtórzyć! Muszę! pani to powtórzysz sama innym, pochwalisz się tém, żeś mi także w oczy rzuciła tę groźbę.

To nie dworactwo już, ale obowiązek każe wyznać.

– Alboż ja ci bronię? – zapytała Cosel – ja cię o to proszę. Nie będzie to rzeczą nową, August to pamięta.

– Ale to posłuży nieprzyjaciołom, na których pani nie zbywa do nowego spiknięcia się na jéj zgubę, to da im oręż w ręce!

– Alboż im na orężach zbywa – przerwała – jeden mniéj, jeden więcéj, nic nie znaczy. Kłamstwo, potwarz, zdrada, im wszystko dobre. Czyż, gdybym nawet była pokorną, uszłabym prześladowania? Podli czują we mnie istotę, co ich podłości nie znosi, nikczemni mają we mnie wroga… moja uczciwość jest dla nich wiecznym wyrzutem ich podłości. Jakże mogą przebaczyć kobiecie, co się tak jak oni skalać i zbezcześcić nie chciała?

Śmiéch spazmatyczny towarzyszył tym wyrazom, van Tinen stał jak na mękach.

– Widzisz, dodała, taką jestem dziś, jaką byłam w szczęściu. Nie zmieniła mnie niedola, roztworzyła tylko duszę skrwawioną, nic więcéj.

W czasie rozmowy, oczy jéj piękne to szkliły się łzami, to osychały od ognia, co się w nich palił; van Tinen patrzał w końcu, zapomniawszy swéj roli, jakby na niezrównaną artystkę, ze starożytnéj tragedyi greckiéj. Miała w sobie Cosel wszystko, co stanowi Medeę, co ideał święty wcielić może w rzeczywistość. Współcześni ze zdumieniem, jak van Tinen nieraz wychodzili poruszeni jéj wymową i pięknością promieniejącą.

Gdy zamilkła, szambelan długo nie mógł się także oderwać z wlepionemi w nią oczyma, zdawał się walczyć z sobą.

– Nie mogłaś mnie pani boleśniéj upokorzyć niczém nad to wyznanie – rzekł – wystawiłaś mnie na próbę. Nacóż mam to kryć przed nią: jestem królewskim sługą, gdy powrócę z Berlina spytanym będę; na pytanie kłamstwem odpowiedziéć nie mogę: rzecz jest zbyt wielkiéj wagi. Słowa moje pochwycone zostaną i w sumieniu mém będę cierpiał, żem się do jéj nieszczęść przyłożył.

Van Tinen w téj chwili był szczérym.

– Nikt w świecie do mojego nieszczęścia nie może już nic dodać – odezwała się Cosel. Myślisz że boleję nad utratą pałaców, znaczenia i łaski? nie!! nie! mnie boli to, że w żadne serce ludzkie uwierzyć już nie mogę, że widzę podłość wszędzie, że sama sobą się brzydzę i sobie nie wierzę sama! Daj mi jego serce – napowrót… zrzeknę się korony świata. Jam go kochała! całe życie moje w nim było… on mi był bohatérem, on mi był bogiem na ziemi: bohatér stał się polyszynellem, bóstwo zmazało się kałem… a więc plugawy świat! i życie ohydne.

Szambelan starał się ją pohamować: płakała.

– O moje sny złote! o moje marzenia dziewicze, gdzieście się rozwiały!! nie ma was… nie ma!

– Racz się pani uspokoić – przerwał coraz mocniéj wzruszony i pomięszany posłaniec – nie uwierzysz pani, jak mnie boli, żem był powodem rozżalenia jéj; że moje przybycie…

– Niceś nie winien – odparła Cosel – pokazałam ci rany, ale dawno je noszę, a każdy dzień je powiększa. Jeśli cię pytać będą, nie szczędź téj niepoczciwéj Cosel.

Van Tinen nie mógł powstrzymać się dłużéj, litość wzięła nad nim górę.

– Zaklinam panią – odezwał się – uchodź ztąd… więcéj powiedziéć nie mogę.

– Jakto? – spytała Cosel – czy i tu mi jeszcze co zagraża? czy król Fryderyk pruski wydałby tak kobietę na męczarnią, jak król polski Patkula? Powinien przecież pamiętać, że jemu odmówiono Böttigera, gdy się o niego domagał?

Van Tinen stał milczący: zacięte usta świadczyły, że więcéj powiedziéć nie mógł.

 

– Dokąd uciekać? szepnęła sama do siebie: ziemi braknie… ja daleko żyćbym nie potrafiła, tam mnie jeszcze serce ciągnie… niech zresztą zrobią już ze mną co zechcą. Życie mi zbrzydło. Odebrali mi dzieci… nie mam nic prócz żółci, którą się karmię.

Szambelan chcąc zakończyć tę scenę, któréj nie przewidywał, pochwycił za kapelusz.

– Żal mi pani szczerze – rzekł – lecz zdaje się, że dopóki trwać będziesz w tych usposobieniach… nikt w świecie ani uratować, ani na los jéj wpłynąć nie może: wszyscy przyjaciele hrabinéj.

To wyrażenie ją rozśmieszyło.

– Moi przyjaciele? a policzże mi ich kochany panie van Tinen – odezwała się żartobliwie.

– Masz ich pani więcéj niż sądzisz – rzekł gość – ja pierwszy!

– A! pan pierwszy! prawda – dodała – takich, jak pan, wielubym naliczyć mogła. Przynajmniéj trzech czy czterech, co mi się ofiarowali pocieszać nieszczęśliwą wdowę, aby z nią podzielić swe ogromne łupy, z których mi wkrótce nic nie pozostanie. A! takich! takich!! – rzekła wzgardliwie.

Van Tinen był tak zmięszany, iż nie umiejąc nic odpowiedziéć już, ukłonił się z lekka i ścigany czarnemi oczyma Cosel, wyszedł powoli z pokoju.

VI

W Dreznie dawnym obyczajem szło życie u dworu, zabawy były jego ostatecznym celem. Poważne strony życia dostarczały tylko do nich powodów i zręczności, materyału i żywiołów.

Król starzał a wiek podeszlejszy, który wiele wyczerpał i zużył, stokroć jest do zbawienia trudniejszym. W młodości bawi to nawet co smutnémby być powinno, późniéj rozrywka staje się posępną, wszystko czczém i pustém. To w czém dawniéj człowiek widział ziarno, przemienia się w pustą łupinę. August téż był coraz do rozbawienia trudniejszym. W pierwszych jego płochych amorach było coś choć chwilowo przypominającego serce, w ostatnich bawiły się zmysły. Czcza galanterya francuzka okrywała to swą jedwabną, złotem naszywaną sukienką.

Zabawy następowały coraz wytworniejsze jedne po drugich, a po nich król ziewał i znajdował, że teraz nic nie miało smaku, siły, barwy ani woni. Gniéwało go, cokolwiek błogi ten spokój szeregu bezmyślnych rozrywek przerywało, co mu przeszkadzało śmiać się gdy brytany brały zrozpaczonego niedźwiedzia, lub patrzéć jak biédny jeleń miotał się w przedśmiertnych męczarniach.

Były to także ulubione rozrywki, w które już młodziuchnego syna zaprawiał, a zdawało mu się to rycerską zabawą. Widok krwi dodawał smaku innym widowiskom, stanowił kontrast z obrazem słodkim uśmiechów niewieścich, skoków baletniczych i pieszczącą ucho włoską muzyką. Aby się napawać melodyą, dobrze było wprzód w dziki ryk zwierzęcia się wsłuchać.

Nieprzyjaciele Cosel pracowali około króla pilnie. Unikał on o niéj wspomnienia, dawał do zrozumienia że niechętnie o niéj słyszy: nic to nie pomagało. Zawziętość ubierała się różnie, najczęściéj w pozorną obawę o króla, o jego bezpieczeństwo, o drogi spokój pański. Malowano kobietę nieszczęśliwą, jako niebezpieczną.

Oddalona, swobodna, mająca w ręku środki potężne, bo wiedziano że znaczne z sobą summy uwiozła, mogła się stać groźną.

Flemming, Löwendahl, Watzdorf, Lagnasco, Vitzthum, niepytając króla nawet słali szpiegów i kreślili plany, jakby ją pochwycić, a korzystając z tego, owe skarby, jak po Beichlingu, rozszarpać.

Jednemi zemsta, drugiemi kierowała chciwość. W czasie swojego panowania Cosel nie zaszkodziła z nich nikomu, wielu z nich jéj byli winni wyniesienie się swoje i swobodę. Jéj zawdzięczał kanclerz Beichling że mógł resztę życia na wsi, w marzeniach, projektach i alchemicznych doświadczeniach przepędzić; Löwendahl przez nią był polecony królowi. Z pochlebców bez liku, nie pozostało ani jednego przyjaciela. Jeden Haxthausen miał odwagę, nawet przeciwko radom Flemminga do końca dotrwać wiernym i nie zdradzić nieszczęśliwéj; jeden Friesen nie wziął jéj za złe odmowy posiłków i zachowywał się neutralnie: reszta, pomimo że czas już sam winien był te uczucia ostudzić, nie miała pokoju ażby ją zgubiła.

Jątrzono więc króla codzień, nieustannie.

Gdy van Tinen powrócił z Berlina, pod wrażeniem pięknych oczów Cosel zrazu walczył z sobą. Żal mu jéj było. Nie pokazał się zaraz na dworze, ale go Löwendahl wyszpiegował i zawezwał do siebie.

– Jakżeś ją znalazł, mów – zawołał – zdaje się nam wszystkim, iż król zachował dla niéj dotąd pewną słabość. To jest rzecz niebezpieczna… Nam daleko z Denhoffową i Pociejową jest lepiéj. Te ani się do rządów mieszają, ani mu ludzi stręczą, ani chcą panować. Prawda że ogromnie króla kosztują i on sam mówi że nigdy tyle Cosel nie wymagała, ale koniec końcem, nam z tém lepiéj. Cóż Cosel? Ma jeszcze nadzieję powrotu? mówi dotąd o przyrzeczeniu ożenienia? odgraża się że strzeli..?

Van Tinen smutnie na to odpowiedział:

– To pewna, że nieszczęśliwa kobiéta.

– Nieszczęśliwa! sama sobie winna! Trafiały się jéj najlepsze partye, najwierniejsi sprzymierzeńcy, oszalała na tém przyrzeczeniu ożenienia, sądzi się ciągle królewską żoną, niemal królową? czy i dotąd?

– Tak się zdaje, bo w niczém mi się nie zdaje zmienioną – rzekł van Tinen.

– Ale mówże wyraźniéj, opisz coś widział? – nalegał Löwendahl.

– Przyznaję się wam, iż to com widział i słyszał serce mi zakrwawiło. Zawzięta jest, gniewna, nie przebaczy nigdy; ale w nieszczęściu swém wzbudza uszanowanie: jest doprawdy cudowną, jest wielką.

– Więc tém niebezpieczniejszą – dodał śmiejąc się Löwendahl – ale zbrzydnąć musiała?

– Zbrzydnąć? – podchwycił piérwszy – piękniejszą jest niż kiedykolwiek była, ani śladu łez, ani bolu na téj marmurowéj twarzy. Od lat ośmiu najmniejszéj zmiany w świeżości, najlżejszego zmarszczka: promienieje młodością.

– Tém gorzéj! – powtórzył Löwendahl – tém gorzéj; król mógłby ją zobaczyć, a po zwiędłéj zawczasu twarzyczce Denhoffowéj, znowuby na nim mogła zrobić wrażenie.

– Niewątpliwie – potwierdził van Tinen – bo je czyni na każdym.

– Mówiłeś z nią?

– Tak jest, a raczéj ona mi się wylała z całą goryczą.

Powoli dał z siebie wyciągnąć szambelan, co marszałkowi wiedziéć potrzeba było i doniéść zwiększając Denhoffowéj. Jakkolwiek płocha i lekkomyślna, jakkolwiek złośliwa, bojaźliwa o siebie i bronić się pragnąca na wszelki sposób, Marynia Denhoffowa tak bardzo złą nie była, żeby kobietę nieznaną, biédną, któréj największą krzywdę już wyrządziła, chciała pozbawić ostatka swobody… Przykrzyło jéj się to naleganie nieustanne i postrachy, byłaby się opierała może, gdyby nie pani Bielińska, która zmuszała ją być ze wszystkiemi dobrze i nie sprzeciwiać się faworytom króla, aby swe panowanie przedłużyć.

Löwendahl tegoż dnia stawił się u pani Denhoffowéj, wybrał godzinę gdy sama była z siostrą i począł od pochlebstw które obie lubiły. Z wielką zręcznością, niby nieumyślnie przeszedł do porównania obecnego czasu z dawnym; mówił wiele o Cosel i zakończył tém, że miano o niéj wiadomość.

Denhoffowa zapytała: – A cóż się z nią dzieje?

– Siedzi w Berlinie, pod opieką króla pruskiego i używa dawnéj sobie swobody, żeby nas, króla, dwór i wszystko co się tu działo i dzieje w najszkaradniejszych malować kolorach. Jestto niewdzięczność czarna, aleśmy do niéj nawykli.

– Zresztą – dodał Löwendahl – mniejszaby o to, gdyby zawsze nie powtarzała swego, że przy pierwszém spotkaniu królowi w łeb strzeli.

Denhoffowa porwała się z krzykiem z kanapki na któréj siedziała, zakrywając oczy…, pani hetmanowa ruszyła ramionami tylko.

– Ktoby się tam tego lękał, albo na to uważał – zawołała – to są brawady bezsilne!

– Takby się zdawać mogło, gdybyśmy pani hrabinéj nie znali – przerwał Löwendahl – szczególniéj ja, który mam nawet zaszczyt być jéj krewnym. Jestto kobiéta, która nigdy nic próżno nie mówi.

– Szczęściem niéma żadnego podobieństwa ażeby kiedykolwiek z królem spotkać się mogła – dodała Pociejowa.

– Jakto? czyż pani sądzi że ona czekać będzie sposobności a nie szukać jéj? Wszak tak samo jak potrafiła raz wkraść się na maskaradę, może się dostać przebrana do Drezna, czekać na króla choćby w ulicy.

– A! tak! tak! – poczęła gorąco Denhoffowa – ja przeczuwam niebezpieczeństwo… Król jest nieuważny, tę kobiétę należy… ja nie wiem? cóż z nią zrobić?

Loewendahl ruszył ramionami.

– Kto woli swéj używać nie umié, temu ją odebrać należy i uczynić niewolnikiem: rozumié pani.

Obie kobiéty zamilkły, obu przyszło na myśl, że to co teraz spotkać miało Cosel, mogło późniéj być Maryni udziałem. Marszałek Loewendahl zdał się tego domyślać i dodał:

– N. Pan nigdy dla osób które chociaż krótko kochał nie był surowym, świadkiem te panie, jakieście tu spotkać mogły; ale są wypadki…

Na tę naradę nadeszła najzręczniejsza z nich, matka, pani marszałkowa Bielińska; pomimo wieku już dobrze dojrzałego ubrana z wielką pretensyą, przeglądająca się we wszystkich zwierciadłach, poprawiająca coś około fryzury nieustannie i piękne białe ręce, okryte pierścieniami wystawująca chętnie na uwielbienie. Powitała Loewendahla z uprzejmością poufałą, z uśmiechem i popatrzywszy po córkach, wpadła z jednego schwyconego słówka na tok rozmowy.

Denhoffowa wtajemniczyła ją w te obawy, które przyniósł z sobą przyjaciel domu; tam gdzie szło o córki, dla marszałkowéj nikły wszelkie względy: litościwa w innych razach, stawała się mściwą i gniewną. Córki tutaj były całém jéj mieniem i przyszłością: co im zagrażało, doprowadzało ją do szaleństwa.

Wysłuchawszy opowiadania, uniosła się.

– Ale, bo téż szczególne zachowują względy dla prawdziwie szalonéj kobiéty! Król jest nadto dobry! wyzywa go! urąga się, sama winna będzie jeśli sobie ciężki los zgotuje. Temu raz koniec położyć należy.

Marynia miała króla przestrzedz… złożono to na nią; lecz po namyśle marszałkowa znalazła iż ona tego dobrze nie potrafi uczynić.

Postanowiono więc aby ona tylko zagaiła, a marszałkowa sama wymownie dokonała reszty.

Loewendahl w tak dobre ręce powierzywszy sprawę swéj zemsty, odszedł.

Wieczorem zabawa była w Ogrodzie Hesperyd. Tak się naówczas zwał podwórzec Zwingru, świeżo, wspaniale i z przepychem królewskim dokończonego. Była to mała cząsteczka jakaś olbrzymiego pałacu królów, który miał doń przytykać. Ogród urządzony był obyczajem i smakiem wieku, w kwatery kwiatów poobsadzane bukszpanem, z wodotryskami, grotami i bogatą mytologicznych figur ozdobą. Wieczorem rozsypane lampy i kolorowe latarnie czyniły go piękniejszym jeszcze niż we dnie. Z drzew poustawiane gaje pomarańczowe, w których przygotowano siedzenia, dozwalały parom przechadzającym się używać spoczynku w cieniu i ukryciu. Na balkonach galeryi otaczających dokoła Zwinger, grały muzyki, a melodye ich rozchodziły się daleko z lekkim wiatrem wieczora. W pośrodku ogrodu rozbity namiot jaśniejący cały illuminacyą, stanowił salę improwizowaną, w któréj po wieczerzy miały się odbywać tańce.

Król przybył ubrany cały w niebieskie jedwabie ze srebrem i białe koronki, a wyglądał młodo i chciał sobie znać młodsze jeszcze pierwszych swych podróży po Europie przypomniéć lata. Denhoffowa także tego wieczora była w sukni blado niebieskiéj i w bieli i było jéj wcale do twarzy. Zmuszając się do wesołości powitała króla, którego każdy bawić musiał, pod karą niełaski i zaczęła od pustych żarcików. Część wieczora upłynęła na śmieszkach, do których Pociejowa dobrze pomagać umiała.

Pani Hetmanowa i siostra jéj były w jak najlepszéj przyjaźni, a choć jedna o drugą mogłaby była być zazdrosną, nigdy tego uczucia oznaki najmniejszéj nikt w nich nie dostrzegł. Hetmanowa mała, delikatna, jeszcze napozór wątlejsza od siostry, daleko była wytrzymalszą od niéj. Polska i Saksonia naówczas zdumiewała się owéj sławnéj konnéj podróży jéj z Frielinem z Warszawy do Gdańska i napowrót odbytéj z takim pośpiechem, iżby pocztyliona znużyła. Pociejowa ani dnia po niéj nie potrzebowała spoczywać. Ona Denhoffowéj w ciężkich razach pomagała przy królu w rozmowie, w naprowadzeniu jéj na co było potrzeba i tego dnia podjęła się wreszcie z rozkazu matki, wtrącić coś o Cosel.

August był zmęczony i chmurny.

Hetmanowa wtrąciła cóś, że dawniéj za czasów hrabinéj bawił się łatwiéj i z większą ochotą, że może tamtéj żałował.

Pełen grzeczności król odpowiedział żywo, iż w towarzystwie tak miłych i pięknych dam, nic żałować i o niczém pamiętać nie było podobna.

Denhoffowa pochwyciła tę zręczność by ująwszy go pod rękę, zacząć cóś prawić o Cosel; lecz jak zwykle wywiązała się z tego wcale nie szczęśliwie, gdy w pomoc jéj czatująca nadeszła matka: naówczas obie poczęły lament z tematu hrabinéj.

Królowi się to widocznie nie podobało: spuścił głowę i nic nie odpowiadał. Chwila była, w któréj obie kobiety strwożyły się; wyszedł jednak z tego zamyślenia i odezwał się żywo:

– Kochana hrabino, chciéj być o mnie spokojną; czuwa nademną wielu proszonych i nie proszonych stróżów i nic mi uczynić złego nie dadzą. Nie rad mówię o tém: chodźmy i wmięszajmy się do tańca.

 

Zamiar przypuszczenia szturmu do Augusta spełzł tedy na niczém. Flemming i Loewendahl powtórzyli po wieczerzy przy kielichach, to co te panie zaczęły niezręcznie w ogrodzie Hesperyd. Tu swobodniejszy król, dał im mówić i słuchał.

Jednakże olympijska brew zmarszczyła się kilkakroć.

– Słuchaj Loewendahl – rzekł szydersko – dajesz mi wprawdzie dowód wielki przywiązania do mojéj osoby, ostrzegając przeciw hrabinie, która jest twą kuzynką i któréj winieneś to czém cię zrobiłem; powinienbym ci być wdzięczen, a jednak powiem szczerze, stajesz się dla mnie dziwnym.

Staranie o moje bezpieczeństwo zostawcie mnie, proszę.

Loewendahl umilkł, podstawił tegóż wieczora wprawdzie van Tinena, z opowiadaniem o Berlinie, ale król i tego słuchał z roztargnieniem, bo go nie lubił.

Rzecz obrachowana na wielkie skutki skończyła się na niczém.

Intryganci spostrzegli, iż należało innych użyć dróg i środków.

Jakkolwiek Cosel ustronne pragnęła prowadzić życie w Berlinie, zbyt była głośną jéj piękność, jéj sława, zbyt ciekawą osoba, zbyt głoszony dowcip, żeby wkrótce nie zaczęto się ubiegać o jéj znajomość.

Większa część osób otaczających dwór Fryderyka, znaną jéj była z pobytu kilkakrotnego w Dreznie. Nudzono się tak bardzo jednostajnemi paradami wojskowemi, które król codziennie odbywał i wieczorami u N. Pana lub królowéj, iż każdy spragniony był jakiéjś rozrywki.

Król sam częściéj bawił w Potsdamie lub Wusterhausen niż w stolicy, nie chybił nigdy zaciągu warty o dziesiątéj godzinie, dawał potém posłuchanie ministrom lub szedł na przechadzkę; o południu przyjmował wojskowych i cudzoziemców, potém zasiadał do skromnego stołu z królową i rodziną, pracował po południu w gabinecie i nie ukazywał się na pokojach aż wieczorem. Tu przybywała królowa, kilka dam, kilkunastu oficerów, czasem zaproszony ktoś obcy, grywano w pikietę, lombra i tryktrak i palono tytuń… tak schodził czas w dosyć poufałém ale téż i nudném kółku do jedenastéj: o téj godzinie wszystko się kończyło zwykle urzędowie. W niebytności króla przyjmowała co wieczora królowa o siódméj u siebie i zapraszała czasem kilka osób na wieczerzę. Nie urozmaicało nic tego toku życia, chyba nader skromny wieczorek w mieście u którego z dygnitarzy. Wcale to było niepodobne do szumnego Drezna, z którego się téż tu śmiano pocichu, a nadewszystko z rycerskich i wojskowych zabaw Augusta, których nikt tu nie brał na seryo. Wojsko saskie przyodziane w złoto, galony, lamy i pióra, nie mogło się ani porównać z pruskiém, w jednakowych niebieskich mundurach zaszytém, mało strojném, w którém czerwony mundur huzarski i trochę galona stanowiły całą ozdobę; oficerowie nawet od żołnierzy mało się różnili ubiorem. Zamiast wymyślnych chorągwi powiewała tu wszędzie jedna, biała, z dumném nad lecącym orłem godłem: Nec soli cedit! Naówczas déwiza wydawała się nieco zuchwałą, przyszłość ją wszakże usprawiedliwiła.

Nie było na świecie dwóch charakterów mniéj do siebie podobnych, sprzeczniejszych i mających większe prawo wstrętu wzajemnego do siebie nad Fryderyka pruskiego i Fryderyka Augusta polskiego. Od czasu jak pewien wybryk nieprzyzwoity panna von Pannewitz wypłaciła królowi – policzkiem, nie spojrzał pono nigdy na kobietę i był najwierniejszym z małżonków, a rodzinę swą trzymał w tak ciasnych karbach i życie wiódł tak oszczędnie, iż od jego stołu wstawało się zwykle nietylko trzeźwo, ale głodno.

Porządek w państwie, w mieście, w domu, w wojsku posunięty był do pedantyzmu; srogość i surowość niekiedy do bezlitości: obyczaje musiały być spartańskie, bo tu wszystko szło, jak z góry przykazano. Szlachta probowała wprawdzie nieco się opodatkowaniu opierać; ale Fryderyk zapowiedział jéj z góry, że jego władza, jak skała z bronzu nie da się pożyć niczém.

Przed jedzeniem odmawiano modlitwy, stół był mieszczański, a o balach na dworze nikt nie myślał. Jadano na glinie, a gdy obcych trzeba było przyjmować, dobywano srebra ciężkie, które nazad szły do skrzyń nazajutrz.

Miewał król fantazye, lecz wcale innego, niż August rodzaju. Po odejściu królowéj od stołu, po chudéj wieczerzy, zbierali się poufali do Tabacznego kollegium, to jest do izby, w któréj król fajkami częstował. Przy fajkach wiele było wolno, a najpierw zabawiać się, biorąc którego nieszczęśliwego na zęby. Padał któś zawsze ofiarą. Po środku sali stał prosty stół, który obsiadali w wielkich mundurach ministrowie, jenerałowie i czasem obcy goście. Dawano wszystkim holenderskie fajki, czy kto chciał palić, czy nie i stawiano przed każdym kufel duksztyńskiego piwa. To było całe przyjęcie, bo na kosztowne wina nie myślał się król rujnować. Upoić piwem i tytuniem, było wielką dla króla pociechą. Wyśmiewać uczonych, arystokracyą, urzędników… główną zabawką. Żarty po piwie czasem przebierały miarę, gdy się w Wusterhausen mięszały do nich niedźwiedzie, a podszczuci zapaśnicy kuflami bić się zaczęli; lecz zawsze to jeszcze nie dochodziło do ostateczności: odchorowywało wielu, rzadko kto umierał.

Na wielkie święta urządzano dysputy w tabaczném kollegium i zadawano jako temat, że uczeni są głupcami. Morgenstern stawał na katedrze w niebieskiéj aksamitnéj sukni z czerwonemi obszlegami, haftowanéj w zające, w czerwonéj kamizelce, w peruce omal niespadającéj do kolan i ogonem lisim u boku zamiast szpady. Godzinę prawił i to króla bawiło niezmiernie.

To były jedyne dworu pruskiego zabawy. W Dreźnie wyśmiewano się z Berlina, w Berlinie Drezno miano za cóś sąsiadującego z piekłem, bo Fryderyk polski nie wierzył w nic, a pruski po swojemu był pobożny.

Raz gdy przy wieczerzy nowo-przyjęty kamerdyner z obowiązku czytał modlitewkę i przyszedł do wyrazów: „Niech cię Bóg błogosławi” zdało mu się przyzwoitszém obróconemu do króla, przeczytać: „Niech Was Bóg błogosławi”. Nie podobało się to królowi: – Huncwocie, czytaj jak napisano, zawołał – przed obliczem Bożém ja taki jestem huncwot jak i ty.

Po zabawach w tabaczném kollegium, po chudych dworskich obiadkach, których własna córka króla opis nam zostawiła, nie jeden zapragnął innego towarzystwa, trafniejszych żartów, rozmowy wytworniejszéj. Znajomi hrabinéj Cosel, zaczęli czasem do niéj przybywać; znudzona kobieta otworzyła drzwi dla garstki téj gości i pocichu wieczorami zbierało się czasem z dworu osób kilka… cichutko, skromnie, bo w Berlinie hałasu robić nikomu nie było wolno.

Król Fryderyk, choć pewnie o tém był uwiadomiony, bo wiedział dobrze o wszystkiém, co się u niego w stolicy działo, nie mówił nic. Ośmieliło to kilku młodych dworaków, kilku wojskowych do odwiedzania hrabinéj. Zwykle przychodzili przed wieczerzą, a że ona sypiać nie mogła i do pierwszéj siadywała, gawędzono dobrze za północ. Drzwi potém otwierały się pocichu i goście rozchodzili się do domów. Nie mogła Cosel posądzać króla, pod którego schroniła się opiekę o wielką miłość dla Augusta; zbyt wielkie były ich życia i charakterów różnice; nie wystrzegano się więc wcale w rozmowach mówić o Dreźnie, co niechęć ku niemu dyktowała.

Przynoszono tu plotki, które ztamtąd dolatywały, a hrabina nie kryła niechęci swojéj dla płochego Augusta. Nie jedna wiadomość ciekawa dostała się ztąd przez młodych, idąc do starych, aż do tabacznego kollegium, gdzie ją królowi w kłębach dymu przy piwie do ucha podano. Naówczas uśmiechał się król Fryderyk, ale głową dziwnie potrząsał i zdawał dziwić, że Cosel była tak śmiałą, bo napozór wielką miłość i szacunek wyznawał dla wspaniałego sąsiada.

Jednego wieczoru, gdy się zwykle młodsi goście zebrali u Cosel, niespodziewanie przywlókł się i stary generał, należący do tabacznego kollegium. Ostudziło to w młodszych zapał do swobodnéj rozmowy, ale nie powstrzymało Cosel od powieści zwykłych i wymyślań na króla.

Stary generał głową potrząsał i słuchał, i dziwić się zdawał, i nie dowierzać. Dosiedział tak do północy i dłużéj, a gdy się inni wynosili, pozostał nieco. Zdziwiło to nieco Cosel.

Stary, który mówił mało, zbliżył się do niéj, żegnając ją z wielkiém uszanowaniem:

– Pozwoli mi hrabina uczynić jednę małą uwagę – rzekł ochrypłym głosem – bardzo się u niéj przyjemnie czas przepędza, ale choć drzwi zamknięte i okna, dużo ztąd wychodzi na ulicę. Lada wiatr to zaniesie nad Elbę; zmarszczy się najjaśniejszy nasz sąsiad na naszego króla, że tu pod jego bokiem takie się rzeczy prawić mogą na jego dobrego sąsiada i sprzymierzeńca. Królowiby to było markotno…

1Bracie! kochany bracie, kwita z przyjaźni naszéj, jeżeli mnie opuścisz – Bruder, ich sage dir die Freundschaft auf, wenn du weggehst. Pam. von Loen'a. [przypis autorski]