Kostenlos

Dwie królowe

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Ale tak samo jak się z dobrem chwalił, tak złego nie ukrywał, i miłośnica jego z Sobockich Dzierzgowska, a jej rodzina, niemal na dworcu arcybiskupim zamieszkiwała. Wizerunek pięknej pani wisiał w pokoju na ścianie, a gdy się arcybiskup w podróż puszczał, szła za nim kolebka tej, którą żoną arcybiskupią publicznie zwano.

Ona się też nie sromała być ulubienicą Gamratową, a ośmielać ją musiało to, że u królowej Bony na pokojach także włoskiego pęzla wizerunek jej widzieli wszyscy i stara pani mówiła o miłości arcybiskupa dla niej, jako o rzeczy godziwej i uprawnionej.

Zżymało się na to duchowieństwo, bo od Pawła z Przemankowa zgorszenia podobnego na stolicy krakowskiej nie widziano. Rozwięzłe życie wiódł kardynał Jagiellończyk, ale osłaniano je przecie, aby w oczy nie biło.

Gamrat się z niego prawie chlubił, a zwano to z przekąsem „włoskim obyczajem”.

Pospolicie, gdy królowa stara na zamku krakowskim mieszkała, Gamrat jej nieustannie bywał potrzebnym. Obejść się bez niego nie umiała, i do rady i do wykonania służyć musiał, więc znaczniejszą część dnia spędzał na Wawelu i późno powracał.

Ale rzadki dzień się obszedł potem bez nocnej biesiady, bo biskup i jeść dobrze i pić lepiej jeszcze lubił, a gdy jadł lub pił nigdy sam nie siadł do stołu, towarzystwem się otaczając wesołem, ludzi coby go zabawić mogli i dobrej myśli przyczynić.

Przy owych tedy sławnych Gamratowych wieczerzach, które letnich dni nieraz trwały do poranku, brano na zęby wszystkich co do obozu królowej nie należeli, a słowo grube i żart plugawy nie były nowiną.

Na niczem tym biesiadom nie zbywało, cokolwiek rozbudzić i rozochocić mogło, ani na trefnisiach, ani na muzykantach, ani na pochlebcach dworujących faworytowi, tylko na pomiarkowaniu i skromności.

Niewiastom też z panią Dzierzgowską wstęp nie był wzbronionym, choć duchowni u stołu przeważali liczbą.

Lecz kto z nich u Maciejowskiego bywał, ten u Gamrata nie postał, i nawzajem. Gdy zmuszony czasem profesor akademii, prałat jaki u stołu zajął miejsce, przed końcem uczty się wynosił, bo im ona dłużej się ciągnęła, tem swawola była większa.

A taka jest moc nieszczęsna władzy, znaczenia i wszelkiej siły, że choć sam Gamrat w prawie powszechnej był ohydzie, kłaniało mu się możnych ludzi coraz więcej, gościło dostojnych coraz mniej tu spodziewanych.

I najgłośniejszych imion ludzie, jak Opalińscy, jak Kmita, nie uchylali się od arcybiskupa, bo co stało przy królowej, z Gamratem trzymać musiało. Szczególniej w ostatnich latach, gdy król coraz widoczniej starzeć począł, a żona nad nim przewagę coraz większą brała, Gamrat też rosnął i potężniał. Ani do urzędu, ani do ucha króla dobić się nie było można bez niego. Nie starczył datek, choć królowa sobie za wszystko płacić kazała – pokłon był niezbędnym.

A im kto dłużej kłaniać się nie chciał, tem potem niżej musiał.

Wieczoru tego na dworcu się też gotowano z wieczerzą, gdy biskup powróci, i z otwartych okien kuchni aż na podwórze dolatywała woń zamorskich korzennych przypraw, bez których żadna się pańska kuchnia nie obchodziła. Smakowały one komu czy nie, dla samej swej ceny używać się kazały, aby okazano, że stać na to było, by imbierem, szafranem, muszkatelą, cynamonem półmiski zaprawne były.

Liczny dwór dosyć nieswornie kręcił się w podwórcu ze śpiewkami na ustach, pobrzękując na cytrach, odprawując gonitwy takie, jakby to nie był księży dwór i duchownego mieszkanie. Zbrojnej też gawiedzi więcej oko spotykało niż sukni kapłańskich, które wielu zrzucało lub tak przykrawywało, że się świeckim nadać mogły.

Synody wprawdzie ostro nakazywały i tonsurę i sutanny, i bezbronność i wyrzeczenie się świecideł, lecz sam pasterz stroił się i nikomu nie ganił tego, kto mu przyjaznym był.

Kolebka Gamratowa jeszcze nie nadążyła z zamku, gdy Sobocki, którego naonczas na województwo gwałtem siostra forytowała, wraz z nią zajechał kolebką szkarłatną ze świecidłami mosiężnemi przede drzwi główne.

Z jejmością razem (Dzierzgowską) przybywała druga jej towarzyszka i pokrewna, Sobocka także. Stryjeczny brat jej, który je przeprowadzał, stał na stopniu kolebki, trzymając się balasów, na których pokrycie spoczywało… Mężczyzna był tak urodziwy jak siostra, z której łaski u Gamrata był w zachowaniu, ale już wiekiem i życiem roztyły, ociężały i na twarzy zbyt rumianej, napiętnowany od napojów gorących… Stroił się jednak młodo, dbał o swą piękność i chciał się nią jeszcze chlubić.

Wysiadająca z kolebki Dzierzgowska, ulubienica Gamrata, cała w jedwabiach, łańcuchach, klejnotach, forbotach i plecionkach złotych, niewiastą była już przeszło trzydziestoletnią, pięknej kibici, kształtna, silna, rumiana i biała.

Twarz zalotnie uśmiechnięta, z wielkiemi oczyma szafirowemi, mówiła równie jak malinowe usta, że jejmość wesołe życie lubiła. Śmiała się wysiadając, gdy ją Sobocki wraz z nadbiegającym marszałkiem dworu na ręku niemal wynieśli z powozu. Tuż za nią szła druga Sobocka, piękna też, ale niemogąca z siostrą się równać. Mniejsza od niej, pulchna, pełna, tylko białem licem i zbyt nastrzępionym odznaczała się strojem. Marszałek arcybiskupi w progu oznajmił, że arcybiskup dotąd z zamku nie powrócił.

– A! – zawołała śmiejąc się Dzierzgowska – gdyby Bona nie była starą i królową, byłabym zazdrośną. Godzina dobrze druga lub trzecia na całym zegarze… jużby doma dawno spocząć powinien.

Marszałek poruszył ramionami.

– Opóźnienie – rzekł cicho i poufnie – toby jeszcze nie było nic. Wiadomo, że nasz arcypasterz na swej głowie i ramionach tyle dźwiga, iż mu podołać trudno. Nic się nie dzieje bez niego. Gorsza to, że od dwóch dni już chodzi ks. arcybiskup jak struty, z troską jakąś, której nic rozproszyć nie może. Jeszczem go takim nie widział nigdy.

Zmarszczyła się pani Dzierzgowska.

– Ale cóż mu się stało? – zawołała nasępiona – mieliżbyście nie wiedzieć nic?

Rozmawiając tak, weszli do wielkiej sali rzęsiście oświeconej, w której stół wspaniale był nakryty. Na drugim obok stały wyzłacane nalewki i takież misy, z ręcznikami szytemi bogato, przygotowane dla gości do umywania rąk przed wieczerzą. Służba w kącie gotowa była na skinienie.

– Nie wiecie nic? – zapytała Dzierzgowska.

Marszałek pokręcił wąsa i usta wydął.

– Nie tai nic przedemną – rzekł – ale tym razem nie mogłem się dowiedzieć co mu jest. Rzecz tem osobliwsza, że wczoraj kładąc się spać był najlepszej myśli, śmiał się, żartował… Położył się potem, a rano wstał blady, spotniały, zmęczony, do siebie niepodobny, tak żem po pana Strusia lub innego lekarza chciał słać, ale ofuknął że go nie potrzebuje. Przez cały czas gdy się odziewał, wzdychał zadumany, co nie jest jego obyczajem. Dziś we dnie jeszcze się te chmury nie rozproszyły…

Dzierzgowska i Sobocki spoglądali na siebie, badając się wzajem. Marszałek stał nasłuchując czy kolebki arcybiskupiej, której oczekiwał, turkotu nie posłyszy. Ale cicho było dokoła, tylko z podwórca dolatywały śmiechy, śpiewki i gwary.

Upłynęło tak ze ćwierć godziny w oczekiwaniu, gdy w ostatku zatętniało w dali i marszałek naprzeciw pana swojego pospieszył razem z Sobockim, a dwie kobiety same w sali pozostały, zbliżając się tylko nieco ku progowi. Pochodnie mignęły u okien, arcybiskup przybywał.

Po chwili zjawiła się piękna jego postać we drzwiach, ale tak zasępiona, z wyrazem takiej trwogi jakiejś i srogiego niepokoju na twarzy, iż pani Dzierzgowska się przelękła.

– Co wam jest? – zapytała żywo.

– Co mi jest? – butnie odparł arcybiskup, zmuszając się do uśmiechu – a któż wam mówił, że mi się co stało?

– Z twarzy to widać!

– Lica kłamią pod czas jak i usta – zawołał Gamrat. – Zmęczony człek wydaje się zatroskanym, znużony smutnym…

W chwili, gdy arcybiskup do sali jadalnej wchodził jednemi drzwiami, drugiemi z bocznych komnat już na niego oczekujące zwykłe codzienne towarzystwo cisnęło się tu także. Duchowni strojni jakby niemi nie byli, świeccy po włosku, po usarsku, po węgiersku, po niemiecku poubierani, dwa karły, trefniś, wszystko się to razem wtoczyło.

Marszałek, który rozkaz już odebrać musiał, natychmiast misy na stół przynosić kazał, a Gamrat już szedł do nalewek, któremu wodę chłopięta na ręce zlewać poczęły… Zatem i paniom i innym gościom podstawiano misy i podawano tuwalnie.

Gwar wesoły rozszedł się po sali oświetlonej i błyszczącej od sreber i szkła weneckiego. Wszyscy jednak ku arcybiskupowi spoglądając widzieli zarówno, że nie takim przybywał jak zwykle… Zły ten humor powszechnie przypisywano temu, że i królowa stara i Gamrat, pobici zostali w sprawie małżeństwa młodego króla.

Żeniono go pomimo nich – zapowiadały się burze i ciężkie walki.

Gdy Gamrat zajął swe siedzenie, obok którego po obu stronach Dzierzgowska i Sobocka się umieściły, a inni też wedle dostojeństwa krzesła zasiedli, zapach polewki rozszedł się po izbie i słychać było przez czas jakiś tylko brzękanie łyżek i dźwięczenie mis potrącanych niemi.

Arcybiskup ledwie tknąwszy jedzenia, porzucił je, nalać sobie kazał wina, wypił nie mieszkając i siadł oparłszy się na ręku.

Nawykli przy biesiadach widywać go zawsze rozbudzonym, do wesela powołującym, ochoczym, zdumieni potrącali się łokciami.

– Co mu to jest?

Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć, bo takim go nigdy nie widziano, takim on nigdy nie bywał.

Dzierzgowska cicho badać go zaczęła. Spojrzał z góry na nią, chciał się łagodnie uśmiechnąć, lecz skrzywił tylko i rzekł:

– Źle się czuję na zdrowiu. Sam nie wiem, co mi jest. Do melancholii nie miałem nigdy skłonności, ani mnie hipochondrykiem kto widział, raczej cholerykiem niekiedy. Przejdzie to wszakże i zwolna się zatrze… Bądźcie wy dobrej myśli, abym ja z niej się cieszył, gdy własnej nie mam.

– Mówicie tak – odparła Dzierzgowska czule – dobre to dla drugich nie dla mnie, która mam to szczęście dobrze was znać. Strapienie jakieś wam dolega, a ciężkie nad miarę być musi, gdy tak widocznem się stało.

 

Westchnął Gamrat nic nie odpowiadając.

Więc i Dzierzgowska, Sobocki i marszałek i wszyscy ci, którym szło o to wielce, aby wesołym pana widzieli, poczęli szeptać, krzątać się, różne wymyślając sposoby.

Wystąpił tedy włoski lutnista i pobrząknąwszy o struny, na ławie pod oknem zajął miejsce, śpiewać poczynając pieśń starą, którą arcybiskup lubił, bo mu młode lata w Rzymie przy Ciołku spędzone przypominała. Spojrzał Gamrat ku lutniście, czoło mu tęsknota jakaś oblała… i zasłuchał się w pieśni.

Nie rozjaśniło mu się oblicze.

Skończył śpiewać lutnista, któremu kubek podał sam Gamrat dziękując, a przy stole cisza panowała. Ci co zwykle tu rej wodzili, dziś się czuli bezsilni…

Wystąpił z kąta trefniś, którego Pokrzykiem zwano, co znaczy toż jak włoska: Mandragora, upatrywano bowiem w niezgrabnej jego postaci jakieś z dziwaczną tą rośliną podobieństwo.

Krzywy, na obłączystych nogach, garbaty szpetnie, z głową jak garnek ogromną i niekształtną – Pokrzyk słynął jeśli nie z dowcipu trefnego, to z cynizmu wielkiego, który też nazwisko mu nadane usprawiedliwiał.

Zbliżywszy się do stołu, Pokrzyk rozpoczął błaznowanie… śmiech obudził w kilku, ale Gamrat nie zdawał się go ani słyszeć ni rozumieć. Napróżno się wysilał na coraz śmielsze wybryki, wszystkie pozostały bez skutku.

– Co to ci ojcze nasz dobry? – spytał niemal pod łokieć mu się wciskając.

– Chciałżeś abym jak ty szalonym był? – zapytał Gamrat.

– Krzta szaleństwa i rozumnym mężom nie szkodzi – odparł Pokrzyk – zwłaszcza przy biesiedzie.

Ano, patrzcie, nietylkoście wy smutni, ale wszyscy pociemnieli… tak jak gdy słońce zajdzie, a mrok padnie na ziemię.

Arcybiskup ręką rzucił, a potem nią czoło znużone potarł i od trefnisia się odwrócił.

– Hm! – rzekł Pokrzyk na ucho Dzierzgowskiej – rychlej wy niż ja poradzicie na melancholię, ja ręce umywam…

I od stołu odstąpił.

Ten i ów z gości, zwłaszcza ci co więcej w dowcip swój ufali, poczęli się z tem i owem wyrywać głośno, sądząc że chmurnego i zadumanego rozruszają. Nie pomogło nic.

Wieczerza owa, co miała podochocić wszystkich, zeszła posępnie, a pod koniec jej, czoła się wszystkim pofałdowały i gdy znowu do mycia rąk przyszło, milczenie panowało trwożliwe.

Nawet dla Dzierzgowskiej Gamrat nie miał słówek tych słodkich, któremi ją był zwykł karmić…

Zaraz więc po krótszej niż zwykle biesiedzie, poczęli się goście mieć ku wyjściu. Ten i ów żegnał się i znikał, rada nie rada Dzierzgowska z siostrą pożegnały Gamrata, który ich nie wstrzymywał, i do kolebki siadły.

Sobocki tylko pozostał, odprawując je, z mocnem postanowieniem wybadania arcybiskupa i wyjścia z tej trwożliwej niepewności, w jaką go niezwyczajne zasępienie jego wprawiało.

Gdy kobiety odjechały, goście się rozeszli, a Gamrat sam został z domownikami i Sobockim, skinął na niego i z komnat pustych przeprowadził za sobą do komorki zacisznej, małej, która do sypialni przytykała.

Ulubione to było jego gniazdo, do którego tylko najpoufalsi przystęp mieli; całe kobiercami wysłane, dokoła miękką szeroką obwiedzione ławą, zaciszne, wygodne i obcym nieprzystępne.

Arcybiskup zajął tu miejsce na rozłożystem siedzeniu, które tak urządzone było, że na niem położyć się mógł, zeprzeć i jak chciał umieścić. Sybaryta tylko mógł podobne wymyśleć.

Obok pod ręką stało zawsze na nizkim stoliczku wszystko, czego tylko przy spoczynku pożądać było można… Dzban z wodą zimną, nalewki z winem gotowanem i surowem, łakocie różne i owoce w cukrze kandyzowane.

Sobocki zajął miejsce nieopodal od niego.

– Pietrze – rzekł do niego poufale, gdyż byli z sobą jak bracia i wzajem tajemnic nie mieli – drugim sobie mów co wola twa, a no mnie tem się nie zbędziesz. Coś cię dotknęło okrutnie, nigdym cię takim nie widział.

– Zaprawdę – westchnął Gamrat – bom nigdy nie był takim!

Zamilkł krzynę i mówił dalej.

– Niemałom żył, a tego co mi się przygodziło dziś nocą, nie doświadczyłem nigdy. Dlatego zbliżanie się godziny nocnej tak mnie trapi i przeraża.

– Nocą? – podchwycił niespokojny Sobocki.

Gamrat skinieniem głowy to potwierdził.

– Idź – rzekł – opatrz drzwi, aby nawet z domowników moich nikt nas nie podsłuchał. Przed tobą mogę, przed nikim innym z tegobym się nie potrafił spowiadać dla sromu.

Znasz mnie, że ducha mężnego mam, a zmogło go.

Poszedł natychmiast Sobocki za drzwi na oględziny, i prędko, niespokojny powrócił.

Siadł naprzeciw Gamrata, w twarz jego wpatrując się z trwogą.

Arcybiskup milczał czas jakiś, odetchnął po tem ciężko i cichym głosem tak opowiadać zaczął:

– Znałeś Kurosza? Wiesz jak blizki był sercu mojemu. Pierwszy to człowiek, który do mnie przystał gdym maluczkim był, i został mi wiernym do zgonu.

Płakałem po nim, jak nigdy po nikim jeszcze.

Pomnisz co to on za życie prowadził i czasu peregrynacyi swych za granicą i powróciwszy do kraju. Tak zuchwałego hulaki a zawadyaki nie wskaże mi nikt drugiego. A życia zażywał pełną… Gdy zmarł, już pewnie nie zostało nic na tej ziemi czegoby nie sprobował, z czemby się nie zmierzył, czegoby nie zakosztował choć zakazanego… A co zakazane owszem najlepiej mu smakowało…

Dość powiedzieć: Kuroszem był… bo drugiego takiego, sądzę, nie znajdzie ani u nas ni w żadnym kraju.

Do dziś dnia go opłakać nie mogę… Ten mi jeden przyjacielem był, choćbym krwi od niego zażądał.

Westchnął Gamrat.

Sobocki słuchał, nie pojmując jeszcze jaki zmarły Kurosz ze smutkiem Gamrata mógł mieć związek, gdy ten dalej ciągnąć począł.

– Wczoraj do łoża szedłem jako zwykle wesołej będąc myśli, nie mając powodu do żadnej trwogi, ani troski. Z zamku wyjechawszy, przetrząsałem w głowie wszystkie środki, jakie stara królowa zwierzyła mi, że ich przeciw młodej pani zażyć zamierza.

Położyłem się rozmyślając o nich, a nie wątpiąc, że wszystko się uszykuje gwoli naszej.

Zasnąłem twardo.

Nagle zdało mi się jakbym oczy otwierał, choć powieki miałem zawarte… W sypialni światło jakieś, jakby od ognia dalekiego łuna odbita, się zjawiło.

Na tle jego stał ktoś naprzeciwko mnie, którego mi rozpoznać było trudno.

Tymczasem światło rosło i wkrótce rozjaśniło tak całą komnatę, żem wszystko w niej mógł rozeznać, i tego który naprzeciwko mnie stał, wpatrując się we mnie, poznałem też… Kurosz był.

Osobliwa rzecz. Pamiętałem we śnie, iż go między żywemi nie ma, a zjawienie się jego wcale mi się nie wydawało dziwnem.

– Miły mój Kurosz – odezwałem się – pozdrawiam cię. Jako tam dzieje się z tobą?

Patrzał na mnie długo z politowaniem jakiemś, nim mówić począł.

– Bogu miłosiernemu i przenajświętszej Matce jego niech będą dzięki – rzekł. – Tam jestem, gdziem się dostać nie spodziewał.

A gdym milczał zdumiony bardzo, ciągnął dalej.

– Życie moje pomnisz, boś jego świadkiem był. Zbluzgany i obłocony niem zszedłem z tego świata, a jeśli mnie ciężar grzechów nie miał na dno pchnąć piekielne, długa i sroga czekała pokuta.

Tego słowo ludzkie nie wyrazi jako burzliwym wirem porwana dusza moja z ciała wyszła, przez ciemności straszne lecąc ku pożarnemu morzu płomieni.

Wtem zaszeleściły skrzydła aniołów, pęd się ten powściągnął, i jasna biała światłość oblała mnie. Po nad sobą ujrzałem gwiazdami siany płaszcz, który spadał z ramion białej, w jasności wielkiej stojącej dziewicy… Maryi. Chwyciłem rąbek jego i natychmiast pierzchnęło co mną rzucało. Lekki stałem w powietrzu, a głos z góry dał się słyszeć:

– Ten czci mojej był obrońcą.

Naówczas przyszła mi na myśl przygoda owa w hiszpańskiej ziemi, gdym pijanego a zuchwałego heretyka, który przeciw Matce Bożej bluzgał słowy wszetecznemi, na rękę wyzwał za to i ubiłem go.

Skrucha za grzechy wstąpiła we mnie tak potężna, iż naraz całego przeistoczyła. Czułem jako opadały grzechów mych sprośne łupieże i trądy, jakom znowu do dziecinnej powracał niewinności.

Tak mówił Kurosz, a słowa jego przejmowały mnie grozą wielką, trwogą i bolem.

– Słuchaj Gamracie – dodał – żywota masz jeszcze dwie lecie i kilka miesięcy. Pójdziesz potem rachunek zdać z niego. Jakom cię niegdy miłował, tak cię dziś żałuję. Czas jest kajać się, czas upamiętać, pora pokutować… Pomnij na to, a nie wątp o miłosierdziu Bożem.

To gdy rzekł Kurosz, jakby we mgle się rozpłynął i z oczów mi zniknął. Światło w izbie zagasło, a ja dopiero teraz rzeczywiście powieki podniósłszy, przebudziłem się.

Cóż chcesz, Sobocki, ze snem tym chodzę dzień cały, pozbyć się go nie mogąc. Widzę ciągle przed oczyma, słyszę głos jego.

Sobocki, który z natężoną słuchał uwagą, nie rzekł nic zrazu.

– Cóż o tem sądzić – odezwał się pomyśliwszy trochę. – Sen to jest jako drugi: sen mara, Pan Bóg wiara, o czem za dnia człowiek myśli, to mu nocą powraca mimowoli. Za duszę Kurosza mszęby odprawić.

– On jej już nie potrzebuje – odparł Gamrat.

– Albo… albo… – wtrącił Sobocki. – Ja to mam za ułudny sen zwykły.

– A ja za widzenie prorocze – przerwał Gamrat. – Dwie lecie i para miesięcy… a potem…

Spuścił głowę.

– Za pół wieku grzechów, mało czasu na pokutę!

– A! – zawołał Sobocki – nie jesteście więcej grzeszni nad innych, a Pan Bóg tym co brzemiona wielkie noszą, więcej niż innym przebacza.

Godzina była spóźniona – Gamrat podumawszy szepnął, znak dając Sobockiemu, aby się zbliżył.

– Słuchaj bracie, trwogę mam przed tą nocą, a nikomu się z nią zwierzyć nie chcę. Spij obok w drugiej izbie, raźniej mi będzie, gdy nie sam pozostanę.

To mówiąc powstał Gamrat i drzwi do sypialni otworzywszy, klasnął w dłonie na służbę.

Sobocki, mało co odzienia zrzuciwszy, pas odpiął i legł na ławie.

Jak noc upłynęła, powiedzieć potem nie mógł, nie pamiętał nic. Gdy pozostał sam, było mu jakoś nie ochoczo i sen z powiek uciekał, więc ze dzbana wina sobie korzennego spory kubek nalawszy, jednym łykiem go wypróżnił, po czem gdy zasnął, nie zbudził się aż o dniu białym.

Arcybiskup stał nad nim już odziany, ale z twarzą od wczorajszej nielepszą.

Zapytał go po cichu Sobocki, czy noc spokojnie przeszła? – na co nie otrzymał odpowiedzi, ale blade i zachmurzono lice świadczyło, że wczorajsze wrażenie jeszcze się nie zatarło.

Następnego dnia, król stary wcześnie się udał na spoczynek, czując znużonym; poufała gromadka domowników około Bony, na jej pokojach gwarzyła jeszcze.

Izby te, które Włoszka zajmowała, choć im na wygodach nie zbywało, dziwnie się wydawały ogołocone i jakby na czas krótki tylko przybrane w to co było niezbędnem, przepych królewski łączył się z zaniedbaniem jakiemś i skąpstwem dziwacznem. Gdyby Bona, co się trafiało często, wyruszyć ztąd chciała do Chęcin lub jednego z licznych zamków swych i posiadłości, łatwo było ztąd zabrać wszystko i nie zostawić nic nad ściany nagie. Cały sprzęt kosztowniejszy był przenośnym. Pewien nieład i pospieszne a obojętne urządzenie na prędce, było widocznem.

Królowa razem skąpą była, chciwą i o powagę majestatu swego zazdrośną – usposobienie to dawało się poznać w tem co ją otaczało.

Komnata, w której przyjmowała, dość oszczędnie była oświeconą, służba wieczorem już powszednie szaty przywdziała, a karły i panny, które się posługując pokazywały, niemal ubogo były przyodziane.

Obok królowej przy stole, Gamrat, wyrocznia jej, pierwsze miejsce zajmował; reszta mężczyzn, między któremi widać było Opalińskiego, ochmistrza młodego króla, w drugim końcu rozmawiała po cichu. Około arcybiskupa troskliwie chodziła królowa, od dni kilku widząc go jak nigdy ponurym i zasępionym.

Nawet po tej sławnej scenie publicznej, tak upokarzającej, gdy Gamrata do tego przywiedziono, że wstał dziękować za biskupstwo, którego nie miał otrzymać, i musiał zawstydzony siąść, aby Chojeńskiemu ustąpić – nie był tak w sobie zanurzonym i przybitym. Zwykle przynosił z sobą męztwo, uspokajał, rozweselał niecierpliwiącą się panią – teraz ona jego musiała ośmielać, dodając mu odwagi.

Wymowny i wielomówny, jakby się wyczerpał, siedział tego wieczora milczący, blady, drżący za każdym szelestem, a przyczyny Bona dobadać się nie mogła. Była tem widocznie podrażnioną, wszystko co się opierało, zawsze gwałtowny jej temperament wszelkiemi sposobami podbić, ujarzmić, przełamać usiłował.

Mściwa, chytra, przewrotna, nie miała powściągliwości i panowania nad sobą, gdy szło o pokrycie uczuć. Z trudnością przychodziło jej coś ukryć w sobie… wybuchała, aż do szału się unosząc, choć ją to zdradzało i narażało na szyderstwa nieprzyjaciół.

Tak samo postępowała z mężem, gwałtownością zdobywając wszystko; tak samo z synem, tak z innemi. Potrzeba było ostateczności, najwyższego niebezpieczeństwa, aby się potrafiła na krótko poskromić. Naówczas milczała, zacinała usta, próbowała kłamać, ale tak niezręcznie, iż każdy zgadywał co się w jej duszy działo. Wszystkie środki dobre dla niej były, gdy szło o to, aby na swojem postawić – panowanie nad sobą i cierpliwość ze wszystkich przychodziły najtrudniej.

 

Gamrata smutek, zmiana humoru nagła, mocno ją dotknęły. Znała człowieka, nie mogło to być bez przyczyny. Badała napróżno. Gniew nią miotał już, bo miała przed sobą tajemnicę, a domysły ją przerażały.

– Mów, co ci jest? – nalegała na niego.– Trwożysz mnie. Sądzić muszę, że ukrywasz przedemną większą klęskę niż ta, którąśmy jawnie ponieśli.

Gamrat musiał w końcu usta otworzyć.

– Miłościwa pani – odezwał się – na tę cześć i poszanowanie, jaką mam dla niej, przysiądz mogę, że chwilowe strapienie, którego przemódz nie zdoławszy, przyniosłem je z sobą, nie tyczy się ani osoby miłości waszej, ani żadnej ze spraw ważnych, ale tylko mnie samego.

– Masz więc sprawy, które taisz przedemną? – odparła Bona nie ustępując.

– Dlatego tylko, iż małe są, liche, a uszu miłości waszej nie warte – rzekł biskup.

– A przeczże cię tak mocno obchodzą?

– Bom czasami słaby jak dziecko – rzekł Gamrat. – Łaski miłości waszej mnie popsuły.

Pomyślała chwilę królowa

– Wiem już – odezwała się – pewnie Dzierzgowska ci czem dokuczyła… Lecz niech mi się nie pokazuje na oczy! Niewdzięczną jest.

Gamrat nie stanął w obronie przyjaciółki, chcąc się w ten sposób zbyć natrętnego nalegania. Usiłował się otrząsnąć z czarnych myśli, co mu się nie powiodło; w ostatku wygadał się z tem, że przepowiednia krótkiego życia we śnie strwożyła go.

Bona wzięła to do serca…

– Sny są bałamutne – rzekła – najczęściej je na odwrót tłómaczyć trzeba… Na to zresztą są astrologowie, aby pewniejszego coś wywróżyli; ale pytać ich nie trzeba, bo człowiek potem trwoży się i ochota mu do wszystkiego odpada… nie myśl o tem. Ja – dodała zagadując żywo – o co innego musiałam mojego astrologa i doktora badać; chcę wiedzieć, co gwiazdy prorokują młodej królowej. Z Wiednia dostałam horoskop jej, Da Bari pracował już nad nim.

Gdy to mówiła, ciemne jej oczy złośliwą pałały uciechą.

– Nie długo cieszyć się nią będziemy – dodała – słabowita jest i wrażliwa… Narzucili nam ją gwałtem, niech się nie dziwią, że tu jej posłania na różach nie gotujemy. Mój syn się do niej przywiązać nie może, ja dopilnuję tego… Jednego jego mam, nie mogę narażać na to, aby obcując z chorą sam zdrowie postradał…

– Chora jest? – zapytał Gamrat.

Królowa dziwnie ściągnęła usta.

– Jeżeli chorą nie jest, to nią będzie – dodała cicho – a na to nie potrzeba ani filtrów zadawać, ani szukać sposobów mądrych. Dziecko wątłe, matka była słabowita… pieścić ją nie będziemy.

Mówiła przerywanemi słowy.

– Nie dopuszczę, aby syn mój żył z nią – powtórzyła dobitnie na wpół do samej siebie i całej myśli swej nie chcąc wypowiedzieć. – Król codzień na siłach upada. Syna muszę być pewną, abym moją władzę utrzymała. Jeżeli kiedy, to teraz wszyscy mi potrzebni jesteście… rachuję na was, liczę na Kmitę.

Gamrat nieznacznie bardzo głową potrząsnął. Królowa to spostrzegła.

– Wątpisz o kasztelanie? – zapytała gorączkowo i ciekawie.

– Nie miałem dotąd powodu – odparł arcybiskup – niewątpliwie trzyma z nami, ale z nim jak z ogniem potrzeba obchodzić się ostrożnie. Ogień to jest, przy którym i ogrzać się można i oparzyć. Buta straszna, krew gorąca, życie gotów stawić jednej chwili za to, co jutro oknem wyrzuci. Wszelki opór go drażni. Któż przewidzi, co jutro mu w tej głowie zaświta… ambicya nienasycona.

– Możeż się skarżyć na mnie? – zapytała królowa. – Mimo wszystkich jego wybryków, wbrew królowi, z największą trudnością go doprowadziłam do najwyższego dostojeństwa.

– Tak, a jutro mu wasza miłość będziesz musiała fraszki odmówić i dla tej fraszki stanie się nieprzyjacielem. Nic go to kosztować nie będzie.

– Ja tak czarno go nie widzę – przerwała Bona – nie miałam powodu uskarżać się na niego. Oprócz Kmity mamy wielu innych, a tych, których potrzebować będziemy…

Bona cynicznie uderzyła się po kaletce uwieszonej przy pasie i szepnęła:

– Kupię resztę!

Zdawała się być tak pewną siebie, że Gamrat nie śmiał jej przeczyć.

– Tych ludzi jak Maciejowski, jak Tarnowski – mówiła dalej – których pozyskać nie można, zostanie garść nieznaczna, ci groźnymi nam być nie mogą. Liczba zawsze przemaga…

– Młody król – wtrącił Gamrat.

Bona mówić mu nie dała.

– Dotąd jest moim. Czuwam nad tem, trzymam go przy sobie, pieszczę, dogadzam… Król stary dla niego surowy, królewscy stronnicy przeciwią się mu, wymagają rzeczy wstrętliwych, chcą go mieć rycerzem i wodzem. Obawia się ich, odstręczony jest i nieufny. Zresztą i on tu także…

Dodała wskazując na kaletkę.

– Nie dają mu dosyć… ja go żywię, ja mu pieniędzy daję na fantazye, a potrzebuje wiele, bo charakter ma szlachetny i upodobania pańskie. Od króla wraca zawsze namarszczony i smutny, przychodzi skarżyć się do mnie… wie, że staram się życie mu osłodzić. Każdy krok jego mi wiadomy, Opaliński o wszystkiem donosi… między sługami mam moich, staram się go otoczyć takiemi, którzy popsuć nie mogą.

Godzina była spóźniona, Gamrat posępny i nierozmowny wstał nakoniec znużony i całując podaną rękę królowej wyszedł, aby powrócić do siebie.

Troskliwy o niego Sobocki czekał w przedsionku.

Zwolna światła pogasły na zamku, ucichł ruch i straże tylko zwolna przechadzające się słychać było w mroku przy bramach i murach.

W tej tylko części zamku, którą zajmowała królowa, od czasu do czasu dawały się widzieć przemykające światełka, naprzemian ukazujące się w różnych oknach, niknące nagle i wracające po chwili, jakby tu życie nie ustawało.

Niespokojna, niezmordowanie czynna, podejrzliwa, zawsze coś mająca do spełnienia, co się tajemniczo i w ciemnościach dokonywać musiało, zdawała się nie usypiać nigdy, tak jak jej służba spoczynku nigdy nie miała. Wstawano tam, gdy wszyscy się spać kładli, zasypiano na chwilę gdy inni wstawali, a gorączkowe krzątanie się i niepokój, wszędzie otaczały Bonę.

Oprócz znanych ludzi co ją otaczali i któremi się posługiwała, nie było dnia, ażeby tu nowi, obcy przybywający z różnych stron świata się nie zjawiali. Włosi ze wszystkich prawie państewek i miast, Niemcy, cudzoziemcy z zachodu, a teraz też Turcy i Grecy, z któremi Bona ukrywać się musiała, prowadząc politykę na swą rękę dla Izabelli w Węgrzech.

Pod różnemi pozorami, jako kupcy, jak mnichy zbierający jałmużnę na klasztory wschodu, zjawiali się tu wysłańcy z Konstantynopola, szpiegi i ludzie z listami.

Z mnogich majętności, które królowa trzymała w różnych częściach Polski, z jej księstw włoskich, ze wszech krajów świata krzyżowali się tu jej posługacze i pomocnicy.

Najpilniejszy nadzór nie mógł odkryć tych wszystkich nici tajemnych, jakiemi ona oplątywała starego króla, oszukiwała najbaczniejszych stróżów, częstokroć w niwecz obracała wszystkie zabiegi przeciwników swoich.

Skąpa i chciwa, tam gdzie było potrzeba szafowała pieniądzmi i rachowała nadewszystko na nie, rzadko się myląc w rachubie.

Zaledwie noc przeszła i na brzask się zbierało, najwcześniej też w części zamku przez Bonę zajmowanej ruch się dał uczuć i ludzie snuć zaczęli.

Królowa zaledwie zbudzona przyjmowała jednych w łóżku, drugich powstawszy z niego, nie tracąc chwili jednej. Z rana i wieczorami ułatwiały się te sprawy, których dzień i światłość nie powinny były oglądać.

Nieodstępna faworyta pani, jak ona niespoczywająca nigdy, na zawołanie ciągle przy niej, zjawiająca się na skinienie, była wychowana i ułożona przez nią do tej służby, do milczenia, do posłuszeństwa niewolniczego, dziewczyna Włoszka, którą zwano mniszką Maryną. Przydomek mniszki winna ona była czarnemu, niepozornemu, krojem niemal zakonnym ubraniu, i kwefowi który nosiła, nigdy nie zmieniając tego stroju, i pokornej a skromnej, nic niemówiącej twarzyczce.

Mniszka Maryna nie opuszczała jej ani dniem, ani nocą. Obojętna na wszystko, dla wszystkich była to nie już sługa, ale martwe jakby narzędzie. Na jej licu wyżółkłem rysów nieregularnych, które ją starą przed czasem czyniły, nikt nic wyczytać nie mógł. Były jak kamień niezmiennie jedne, bez wyrazu. W oczy nikomu nie patrzyła, ani sobie zajrzeć nie dawała. Mówiła rzadko i półsłowami tylko. Obawiali się jej wszyscy, nikomu się do siebie zbliżyć nie dawała.

Weitere Bücher von diesem Autor