Kostenlos

Dwie królowe

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– A teraz osolony, bezpieczny – rzekł Stańczyk – myślisz na drugie pół wieka puścić się gonionego! Hej! taniec to niebezpieczny!

Spuściwszy głowę słuchał nauki Petrek, nie ważył się ust otworzyć.

– Powiał wiatr żeniący – zamruczał Stańczyk – młodemu królowi dają panią. Zaprawdę czas aby miał jedną, nakosztowawszy się ich tylu…

Drgnął Dudycz niecierpliwie i poruszenie to ławie zapewne a Stańczykowi się czuć dało.

– Fraucymer starej pani odetchnie – mówił – gdy królowę przywiozą, a piękna Dżemma oczy śliczne wypłacze!!

Na wspomnienie swej bogini, bo tak ją Dudycz nazywał, żywo się znowu poruszył dworzanin.

– Dżemma! – powtórzył głosem dziwnym, w którym więcej coś brzmiało, niż pytanie obojętne.

Stańczyk popatrzył nań złośliwie.

– Włoszkę chciałbyś sobie wziąć – przerwał trefniś – ale dla nas Polaków, powiadam ci, wszelka włoszczyzna niezdrowa. Zjeść ją można, smakuje czasami, strawić trudno.

Mówił nie spuszczając oczu z Dudycza, a twarz śmiała mu się smutnie, tą mięszaniną bolu i ironii, która jest zwątpienia ludzkiego cechą.

Niekiedy zjawia się ona w fizyognomiach filozofów, czasem na licu szalonych. Schodzą się w niej mądrość i obłąkanie.

Dudycz wahał się ust otworzyć, wstyd mu było przed tym szydercą do słabości swej się przyznać.

Stańczyk, który zgadywał czego wiedzieć nie mógł, czytał w tym biednym Petrku jak w otwartej książce.

– Po co ci się kręcić i wisieć przy dworze – począł z cicha. – Dorobiłeś się z soli chleba, możesz mieć do woli jednego i drugiego… a służyć ci się chce! Nałóg do jarzma! kark świerzbi, gdy go co nie gniecie! Jechałbyś rzepę siać i Boga chwalić.

Dudycz się czuł dotkniętym.

– Cóż to ja? dworum nie wart? prostak taki! – zamruczał.

– Hę! – zawołał stary – może ten dwór nie wart i ciebie!

Ramiona mu się poruszyły, odwrócił głowę. Petrek pod nosem sobie coś mruczał nadąsany.

– A wy? czemu przy dworze wisicie? – dało się słyszeć w końcu. – Hm!

Trefniś twarz skierował ku mówiącemu, wyciągnął ogromną rękę swą i ciężko rzucił ją na ramię Dudyczowi.

– Prawdę mówisz – rzekł – i jam tu na nic. Stary król ogłuchł, więc nie słyszy co Stańczyk prawi, młody słuchać nie ma czasu, królowe tylko trefnisiów lubią… a no, mnie już tu nie długo i nie mam dokąd, a ty…

Rozmowa przerwaną została. W sąsiedniej komnacie króla słychać było ruch i podniesione żywiej głosy, jakby goście, którzy tam byli, zabierali się do wyjścia. Dudycz zmięszany, nie chcąc aby go tu z trefnisiem razem na jednej ławie widziano, wstał żywo i nie pożegnawszy starego pospieszył ku drzwiom bocznym uchodząc.

Stańczyk pozostał… zadumany – obie ręce sparłszy na ławie, zgarbiony, z głową spuszczoną – nie podniósł nawet oczów, gdy głośno otwarły się drzwi komnat pańskich i na jasnem tle ich ukazały się poważne postacie senatorów niewielu, żegnających starego pana.

Przodem szedł podkanclerzy Maciejowski.

Na zamku krakowskim, który podówczas ciągle jeszcze restaurowano i przyozdabiano, ku czemu też z Włoch mnogich ściągano kamieniarzy, budowniczych, rzeźbiarzy, co kolonię italską, już i tak liczną z każdym dniem powiększało – na zamku nie było izb tak wiele, aby nawet najpotrzebniejszych królowi senatorów pod bokiem jego umieścić.

Znaczną część komnat zajmowały kobiety, służba, dwór starej królowej, która dla siebie ludzi wielu potrzebowała, a w miarę jak wpływ jej rosnął, około Zygmunta stawało się puściej coraz, przy Bonie ludniej.

Ci nawet, których król nieustannie radzić się i posiłkować niemi musiał, na mieście szukali kwater u dostatniejszych kupców. I najwierniejszego a najniezbędniejszego doradzcę pańskiego biskupa płockiego Maciejowskiego los ten spotkał, że na zamku gościem bywał tylko, choć tu kancelarye się jego mieściły. Może też dostojny mąż ów rad był temu, że choć przez chwilę jedną dnia swobodniej, szpiegów, oczu i uszu niechętnych nie lękając się, mógł odetchnąć a z przyjacioły swemi się naradzić i spocząć.

Smutne zaprawdę było położenie tych niewielu doradzców króla starego, którzy przy nim stojąc, resztę jego dostojeństwa ratując, całemu wojsku licznemu, nieprzebierającemu w środkach, zauszników Bony czoło stawić musieli. Coraz trudniejszą walka się stawała, a rycerzy do nich brakło. Szeregi zacnych mężów się przerzedzały… Król z każdym dniem starzał i stawał się słabszym. Dawna energia uparta Jagiellonów, żelazny opór ojca, miękły złamane chorobą i umiejętnemi napaściami Bony, która znała dobrze małżonka i nie wahała się dla postawienia na swojem, uciekać do ostatecznych środków.

Naprzeciw Maciejowskiego ze spokojem, męztwem i powagą wiodącego bój ten z królową, stał ów osławiony, z małego wyrosły Gamrat, dzisiaj przeciwko kościelnym prawom i obyczajowi razem zasiadający na dwóch najwyższych stolicach biskupich, Gniezna i Krakowa. Kto był ten Gamrat, do którego się Sulimowie niechętnie dawniej przyznawali, o którym prawiono jak o Ciołku (a był jego wychowańcem i domownikiem), że w kurpiach z Podgórza, pieszo o kijku do szkół krakowskich przywędrował?

Człowiek-zagadka był niezawodnie wielce zdolnym i równie przewrotnym, odważnym, zuchwałym dorobkowiczem.

Ciołek, co z syna karczmarza doszedł za łaską Aleksandra najwyższych w kościele dostojeństw, był mu wzorem, królowa Bona narzędziem, jak on jej sługą i powiernikiem. Pomimo króla, który go nie lubił, pomimo wszystkich zacnych i poczciwych, co się nim brzydzili… mimo niesławy jaką był okryty, Gamrat dobił się czego tylko pragnął, i był wraz z Boną panem niemal Polski tej, której słabnący Zygmunt zwał się królem.

Około biskupiego pałacu przy Gamracie gromadziło się co służyło Włoszce, przy Maciejowskim i Tarnowskim hetmanie co wiernem pozostało królowi.

Kamienica, którą w rynku zajmował Maciejowski, gdy do willi swej nad Prądnikiem uciec dla spoczynku nie mógł, wprawdzie na zewnątrz od innych się nie różniła wielce, ani od nich była piękniejszą, ale wszedłszy wewnątrz łatwo się poznawało mieszkanie człowieka, który wykwintnego nabył smaku, długim za granicą, szczególniej we Włoszech pobytem.

Stosunki ówczesne dwu krajów były tak ścisłe, jakby ich wielkie nie dzieliły przestrzenie.

Małżeństwo królewskie z Boną ze Sforziów ożywiło je, lecz ono też było skutkiem bardzo dawnych i nieustannych Polski z Włochami związków.

Dość jest przerzucić spisy ówczesnych dostojników kościoła, profesorów akademii, lekarzy naszych, panów, wodzów, aby się przekonać, iż mało który z nich nie uczył się we Włoszech, nie wywiózł z nich idei, nauki, smaku, kierunku przyszłego życia.

Nie było miesiąca w roku, ażeby ktoś z Krakowa nie został wysłany do Rzymu, lub ztamtąd nie wrócił. Roiło się młodzieżą naszą w Padwie i Bononii. Uczyli się tam i katedry zajmowali Polacy, jak ów Struś, najsławniejszy z lekarzy w Polsce, który dla niej katedrę medycyny porzucił.

Podkanclerzy Maciejowski, liczny – dla samych spraw, które się w jego kancelaryi gromadziły – dwór młodzieży utrzymywać musiał. Ztąd mieli wyjść ci, co później zasłynęli na najwyższych dostojeństwach… tu się młodzież kształciła do praktycznego życia.

Oprócz niej, do Maciejowskiego się garnęło wszystko co z boleścią patrzyło na rządy Bony, faworytów, Gamrata, cudzoziemców bez miłości kraju wyzyskujących go… Tu, jeżeli radzić nie było można, zaboleć otwarcie było wolno.

A bolano tem więcej, że przyszłość nie obiecywała się jaśniejszą, bo młody król Zygmunt August, którego teraz żenić miano, był więcej wychowańcem królowej niż króla, Włochów niż Polaków, fraucymeru Bony, niż rycerzy z pod Obertyna.

Liczny szereg izb na pierwszem piętrze składał biskupa Samuela mieszkanie, gdy na dole dwór i służba się ściskała, jako tako jak śledzie w beczce, niby na obozowisku żyjąc.

Nie było przepychu około biskupa Samuela, bo on sam skarbów nie miał, nie zbierał ich i nie trwonił, ale komnaty się odznaczały poważną wytwornością wielkiego smaku.

Włoskiego pęzla obrazy, włoskie marmury i bronzy, flamandzkie opony, rzeźby z drzewa ubierały izby, którym prosty człek nie bardzo się dziwił, bo nie błyszczały nadto, ale znawca miał tu na co patrzeć.

Wieczór nadchodził właśnie i biskup Samuel powróciwszy od króla spoczywał u siebie, domowników przywołując i łagodnie im dając rozmaite rozkazy.

Piękną, jak dusza Samuela, była zewnętrzna postać jego, pańska bez dumy, dostojna bez wyniosłości, szlachetna bez wymuszenia, miła oczom, choć się o to nie starała.

Wiek nie wiele ją potrafił nadwerężyć. Rysy oblicza zachowywały się tym spokojem mężnym duszy, który daje spokój sumienia i wiarę w cel żywota.

Maciejowski widział go przed sobą, w służbie kościołowi i krajowi. Stan kapłański do obojga go namaszczał.

Siedząc przy stole, rozmowę prowadził ze spartym na nim marszałkiem dworu swego, gdy w dalszych pokojach szmer zmusił go przerwać naradę.

Wieczorni przybywali goście, na których tu nigdy nie zbywało. Nie bywało tu tłumów, bo nie było biesiad, zabaw i gwaru, ale też nigdy pustkami komnaty nie stały.

W tej obwili przybywał Tarło biskup przemyski, a tuż za nim szedł żupnik Seweryn Boner, gdy na wschodach świecono Andrzejowi z Górki, kasztelanowi poznańskiemu, wielkorządzcy wielkopolskiemu.

Wszyscy oni spodziewani byli, pożądani.

Brakło tylko dnia tego hetmana Tarnowskiego, który doma dla pilnych spraw swych był wstrzymany.

U progu witał Maciejowski przyjaciół swych, do których wkrótce i mniej głośnych, a niemniej mu wiernych garstka się przyłączyła.

Twarze widać było wesołe… lecz po tej wesołości umiarkowanej, cichej, znać było ludzi, którzy ani boleć krzykliwie, ani się wrzaskliwie bawić nie umieli.

Tarło począł Maciejowskiemu winszować zwycięztwa.

– Przemogliście owe mocy nieczyste – rzekł. – Króla młodego żenicie, a przez to go może z pod władzy matki wydobędziecie, oddzielicie od niej.

Przebóg! – dodał – cóż to za czasy, co za położenie nasze, gdy musimy cieszyć się, żeśmy syna matce wydarli.

 

– Dałby to Bóg – przerwał pan z Górki, rycerskiego wielce oblicza mąż, który wraz z Tarnowskim laury zdobył pod Obertynem – lecz dzieło niedokonane jeszcze…

– A! i daleko do końca – rzekł Maciejowski siadając sam, gdy drudzy goście zwykłe miejsca swoje zajmować zaczęli. – Zdaje się, że w końcu małżeństwo to u kolebki obiecane, ciągle będące na celu, przyjdzie do skutku, mimo oporu Bony… ale co za los czeka tę biedną młodą panią!

Milczenie odpowiedziało na ten smutny wykrzyk, który się wyrwał z piersi biskupa.

– Młodziuchna, nieśmiała, a co gorzej pono wątła i słabowita – rzekł Tarło – jak ona tu sama jedna potrafi temu (tu zniżył głos) potworowi się opierać.

– Przypomnijcie legendy stare – rzekł Maciejowski – Bóg staje w niewinności obronie, a ma ona siłę, której rozum nie potrafi ocenić. Ileż takich dziewic, potworom na pastwę rzuconych, niewidzialne ręce aniołów osłoniły…

– Co daj Boże! – westchnął Tarło.

– Królam nie widział jeszcze – odezwał się pan Andrzej z Górki, zwracając ku biskupowi – jakże jest?

Maciejowski nie odpowiadał długo, jakby mu ciężko było otworzyć usta – smutkiem się okryło oblicze.

– Nie łudźmy się, kasztelanie – rzekł powolnie. – Wprawdzie ja, obcując z nim oddawna codziennie, nie widzę schyłku jego jako drudzy, a mimo to, król straszliwie osłabiony, znękany, zobojętniały… niepodobna nie dopatrzeć, nie można zaprzeczyć…

– Miał on zawsze chwilki słabości – odezwał się pan Andrzej – gdy go niewieści pisk i krzyki zmogły, ale w nim owa Kaźmirzowa ojcowska stałość myśli mieszkała, że się chwilowem ustępstwem z prawej drogi sprowadzić nie dawał.

– I dziś on widzi jasno – rzekł biskup Samuel – ale spokojny jakiś fatalizm starości go ogarnął. Mówi snadź sobie, iż Opatrzność ludzkie sprawy do pewnego wiedzie końca, i choć ulega, niebezpieczeństwa w tem nie widzi.

Maciejowski wstrzymał się chwilę i dodał z uśmiechem:

– Miłość jego dla przewrotnej tej gadziny włoskiej dawno ostygła, zna ją lepiej od nas wszystkich. Na wskróś przegląda każde jej słowo, zamiar i czynność, niekiedy łaje i w oczy ją głupią zowie albo szaloną… cóż potem? Gdy przywiedziona do ostateczności stara pocznie krzyczeć, płakać, rzuci się na ziemię, poszarpie suknie na sobie, włosy rozrzuci, bluzgać pocznie i Polskę przeklinać… Zygmunt w końcu woła: Idź, idź, rób co ci się żywnie podoba.

W milczeniu słuchano, aż przerwał biskup Tarło.

– Króla mi i pana mojego żal – rzekł – boć w nim wielki mąż był i monarcha wielki.

– Bez wątpienia – potwierdził Maciejowski. – Nadszedł wiek, sędziwe lata, choroba uczyniły swoje. Nie tym jest, jakim był w początkach. Widzi jasno, poczynać nie ma siły; ratuje się więc w sumieniu swem, tem com wskazał… wiarą w Opatrzność. A jabym ją, taką jaka ona jest, rychlej fatalizmem nazwać mógł. Dobre jest zdanie się na wolę Bożą, bo bez niej nic się nie dzieje, aliści i człowiekowi dana wola w pewnej mierze, której zażyć ma obowiązek.

– Qiud sine viribus ira! – szepnął Tarło wzdychając. – Tem też nasza Polska wdzięczniejszą być wam powinna bracie Samuelu, żeście z panem hetmanem przy małżeństwie młodego króla obstali i przyszłość niem ocalili.

– Utinam! – westchnął Maciejowski. – Uczyniono co było można, ale nie łudźmy się, powtarzam. Stanęliśmy do walki, jeden Bóg wie przy kim będzie zwycięztwo.

– Przy dobrej sprawie – zawołał p. Andrzej z Górki.

– Tak, ale my, co walczymy za nią, garstką jesteśmy, a złych co przeciw stoją, ćmy i legiony – rzekł gospodarz.

– Jakże Włoszka przyjęła porażkę? – odezwał się p. Seweryn Boner, żupnik, mężczyzna rozumnej twarzy, choć niepięknego oblicza kwadratowego i rysów dość pospolitych.

– Złość swą musiała wywrzeć za kurtyną na karlicach i sługach, na tych co jej służyli a zawiedli… lecz gdy raz uchwała stanęła – mówił Maciejowski – co począć miała? Uśmiechnęła się ironicznie, wyzywająco, jakby mówiła: nie otrąbiajcie zwycięztwa, pókiście go niepewni.

– A cóż pocznie? – spytał Tarło.

– Mój Boże! – mówił Maciejowski – spytajcie raczej czego nie pocznie? azali włoskich sztuk nie znacie? Pewna rzecz, że tam w tym kraju i wszelkiego dobra i siła złego się nauczyć można. Krew u nich żywiej płynie a ludźmi miota.

Nie wiecież co tam może trucizna, sztylet i straszniejsza nad nie przewrotność? Wszystkiego tego zażyć przeciwko nam mogą, przeciw tej niewinnej ofierze.

Zamilkł urywając nagle.

– Grzesznymbym był – dodał – gdybym bez dowodów, iż się to stać może, tak srodze obwiniał… lecz patrzyłem, widziałem i wiem wiele. Dałby Bóg, byśmy pokonali tę potworę, która w herbie Sforziów dziecko pożera! Omen to jest!

Wzdrygnął się Tarło i rękę podniósł jedną do góry.

– Młody król przecież żonę umiłować musi; godzi się na niego rachować, że jej przeciwko matce bronić będzie.

Wstał pan Boner potrząsając głową.

– Przeciwko miłości dla żony, jest tu miłostek bez miary, coraz świeżych, a coraz poważniejszych, są dawne ulubienice… a ona matka, Boże mi przebacz porównanie, jak ona Neronowa Agryppina nad umysłem syna potęgę ma wielką.

– Tak jest – potwierdził biskup Samuel – Patrzaliśmy na wychowanie królewicza, które na to jedynie obrachowanem było, aby władzę wielką nad umysłem jego osięgnąć.

Domagali się głośno a mocno panowie wszyscy, aby młody pan wychowanie odebrał męzkie, rycerskie, bo choć chwilami pokój mamy, nigdy bezpiecznemi od sąsiadów nazwać się nie możemy. Wojna jest przeznaczeniem naszem, wojna rzemiosłem. Nie dała Bona uczynić syna wojownikiem, odebrała i w fraucymerze zawarła, pieszcząc go aby zmięknął… od ojca go trzyma daleko, od ludzi oddziela, od świata zasłania podwiką… czegóż się po nim spodziewać?

Wtem pan Seweryn Boner przerwał.

– Tak ci ostatecznie źle może nie jest, jakby być mogło – rzekł. – Znam ja młodego króla od dziecinnych lat jego. Pan niepospolitych umysłu przymiotów, a i serca wielkiego, szlachetności wielkiej.

– Co po tem, jeśli zniewieściał? – spytał Tarło. – Słabość w mężczyznie przywarą wielką… sprężyny nie ma, półzegarze nie idzie… cóż dopiero w panującym, który wolę winien mieć za tysiące?

– No – odezwał się pan Andrzej z Górki – przyszłością się nie trapmy do zbytku, gotówem i ja ze starym królem zostać fatalistą! Bóg się ulituje nad nami. Tymczasem myśleć potrzeba jako tej młodej pani, która tu przybyć ma, zastęp utworzyć, obrońców zjednać, czuwanie zapewnić.

– Ja – rzekł po małem milczeniu Maciejowski – najwięcej liczę na starego króla. Szczególną bowiem w nim zawsze upatrywałem miłość dla tej narzeczonej syna, a tak blizkiej powinowatej.

Krew ci to nasza, wnuczka Władysława czeskiego, i czy temu, czy jej młodości, czy myśli zawcześnie powziętej a długo piastowanej, winna Elżbieta, że ją już dziś Zygmunt jak własne dziecko miłuje.

Żadnej ze swych córek, nawet Izabelli, ulubionej Bony, nie kochał tak, a Dantyszek i Lutalski, co ją widzieli, twierdzą, że miłość ta jest całkiem usprawiedliwioną.

Śliczne ma być dziecię, skromne, miłe, obyczaju pięknego, wychowane w bojaźni bożej, serca przedziwnego, umysłu rozbudzającego się; a że wcześnie ją naszemu Augustowi przeznaczano, że listy nawet pisywali do siebie, więc w młodem sercu już jest uczucie dla przyszłego męża.

– I ta to gołąbka niewinna – zamruczał głową potrząsając Andrzej z Górki – ma paść ofiarą sępów!

– Znajdzie obrońców! w Bogu nadzieja – dodał Maciejowski.

Czasu tej rozmowy, jak pospolicie u biskupa Samuela wieczorami, gdy widziano światło, ten i ów z przyjaciół jego wchodził. Znaleźli się Bojanowski rozumny, Lupa Podlodowski i kilku innych. Ale na nich nie zważając, bo wszyscy swoi byli, rozprawiano dalej, a nikt się z myślą swą nie ukrywał.

Wtem u drzwi szelest powstał i niektórzy głowy zwrócili ku nim, bo się ktoś śmiałym, posuwistym krokiem zbliżał ku rozmówcom… a był człowiek, dla nieznajomych wielce oczy ściągający i niepospolitej powierzchowności.

Takiego się najmniej na pokojach biskupa Samuela spodziewać było można, bo tu wszyscy pańsko i bardzo ochędożnie wyglądali, a przybywający, choć mu na fantazyi nie zbywało, bardzo z prosta i zaniedbanie był odziany.

Strojów onego czasu dziwnych nie brakło, a co człek, można było niemal coraz inną modę widzieć na nim, ale po wchodzącym trudno było poznać, do jakiego należał narodu.

Buty miał długie jakie w Polsce pospolicie noszono, spodem suknię jak sajanik skrojoną, ale wytartą i wyblakłą, choć materya na niej była niegdyś kosztowna i piękna. Wierzchem zaś na niej, wyszarzanym aksamitem okryte miał futerko z popieliczych wiewiórek, jakieby ledwie staremu słudze na powszedni dzień przystało. W ręku zaś trzymał kołpaczek futrzany, tak dobrze stary jak odzież cała. Za paskiem na sajaniku zatknięta była para rękawic wyszywanych, zużyta – u boku ani miecza ani szabli, tylko pod pachą laskę kutą niósł.

Niepozorny ten człek, średnich lat, przed czasem postarzały, głowę miał ogromną, nad którą czoło wypełzłe jak bania sterczało; twarz chuda, długa kończyła się spiczasto. Brzydki był, ale w oczach tyle rozumu miał, a w tej twarzy życia tyle, iż poszanowanie jakieś wzbudzał. A musiał się mieć za niepośledniego sam on, gdyż owi dostojni mężowie, owe bławaty, szaty i łańcuchy, między które poufale tak wchodził, bynajmniej go nie onieśmielały.

Ci co na drodze mu stali, ustępowali z ukłonem, zdala będący witali go z uprzejmością wielką, a ks. Samuel ręką wcześnie go pozdrawiając, życzliwie się uśmiechał.

Zbliżywszy się do stołu nowy gość, z tą śmiałością z jaką wszedł, dokoła się pokłonił i stanął.

– Gościem wy u mnie rzadkim a wielce pożądanym, Strusiu miły – odezwał się biskup – bądźcież pozdrowieni!

Struś głowę skłonił nieco.

– Dzięki Bogu, mnie tu nie było potrzeba – rzekł – a gdzieindziej mus iść i konieczność. Doktorowi wszyscy radzi, a no bodaj go nie wołać.

Struś ten był naówczas najzawołańszym z lekarzy w Krakowie; choć tu na nich nie zbywało, bo i Polaków co się we Włoszech uczyli, i Włochów i różnych cudzoziemców siła było można naliczyć.

Struś bodaj innych nauką i bystrem okiem w rozpoznawaniu chorób ludzkich i temperamentów przechodził. Szanowano go powszechnie z nauki wielkiej, ale i z charakteru niemniej pięknego. Jako to lekarzom wielu się trafia, codziennie z widokiem śmierci oswojonym i sprawy ludzkie nawykłym widzieć jak marnemi są, Struś swobodę umysłu i mowy w pośród najdostojniejszych osób zachowywał, a nie korzył się przed nikim. Tak mu było prawdę łatwo powiedzieć królowi, jako parobkowi, a zawsze była zdrowa i jędrna. Nie lękał się też nikogo, gdy jego wszyscy pożądali.

Ostatnie wyrazy rozmowy toczącej się o królewnie Elżbiecie, wchodząc Struś pochwycić musiał, bo gdy się uciszono, rzekł.

– Nie radbym przerwał Encomium przyszłej pani naszej, a dowiedziećby mi się było miłem, że też dosyć siły a zdrowia mieć będzie, aby tu i miłości jednych i nienawiści drugich podołać mogła biedaczka.

– Co do zdrowia jej – zniżając głos rzekł biskup z powściągliwością pewną – różne wieści krążą, daj Boże, nieprawdziwe a złośliwe… Słabowitą być ma a wątłą.

Strusiowi się słuchając rozrosłe brwi pod wysokiem czołem ogromnie marszczyły.

– Jam coś też zasłyszał – rzekł – i dlatego pytam. Powiadają, że matka jejmości niedobrego jest zdrowia, a i w ojcu pewne przypadłości mogły z niego przejść na dzieci… chociaż to koniecznem prawem nie jest, aby one dziedziczyły je. Trafia się ten spadek często, lecz niewszędzie, jedne dzieci mija, drugie obarcza.

Maciejowski milczał zamyślony.

– Zkąd ja to wiem – rzekł – nie raczycie mnie badać; słyszałem wszakże od tych, co często ostatniemi dniami królową starą widywali, że ma pociechę z tego wielką, acz może przedwczesną, iż u przyszłej królowej o chorobie jakiejś skrytej wie, która jej życia długiego nie obiecuje…

Wszyscy chwilę milczeli, a pan Seweryn Boner po cichu szepnął biskupowi Tarle, obok którego siedział:

– Może zawczasu choroby przepowiadają, aby się jej nie dziwowano, gdy potem włoskim kunsztem ją w kubku lub woni zadadzą!

Struś dosłyszawszy smutnie się uśmiechnął.

– Zowiecie to włoskim kunsztem – odezwał się – chociaż on i we Francyi i po równi w innych krajach, pod ten czas zły do wielkiej doskonałości doprowadzony został.

Zaprawdę ohyda to i smutek, gdy człowiek rozumu swego i nauki na to zażywa, aby potajemnie i bezkarnie broił.

Doszliśmy do tego, że i Lokusta lepiej smażyć nie umiała nad nasze trucicielki.

Srom wyznać, że i pomiędzy doktory są tacy, którzy nad tem pracują, aby jak najsubtelniejsze trucizny urządzać umieli, które potem nie na wagę złota, ale za ogromne sumy sprzedają…

 

– Ale sąć antidota – odparł po chwili biskup – i mówią o kamieniach takich, które nosząc nigdy otrutym być nie można.

Struś się uśmiechnął.

– Przeszła do nas ta wiara od starożytnych, tak jako o ametyście głoszą, iż upić się nie daje, ale cudny to by kamień być musiał, żeby samo nań wejrzenie i noszenie go, połknięty jad niszczyło… Baśnie to są.

– A toż prawda? – zapytał Boner – że i zapachem zabić można?

– Prędzej niż wejrzeniem na kamień uleczyć – rzekł Struś – lecz smutna to treść rozmowy… rzućmy ją lepiej.

– O wesołą bo trudno – przerwał biskup Samuel.

Po tych słowach rozdzielili się mówiący i każdy z nich pojedynczo z kimś cichą zawiązał gawędę. Wszystkie zaś one mniej więcej jednego się tyczyły przedmiotu – młodego króla i królowej przyszłej, na których wielkie pokładano nadzieje… tak jak Bony i królowania jej coraz się rozwielmożniającego lękali wszyscy, tem pocieszając tylko, iż ono z żywotem starego pana ustać miało.

Słowo to było w ustach wszystkich, i dosłyszawszy je biskup Samuel, rzekł: że i to niepewna, ażali Bona, która na pozyskanie serca syna pracowała od dzieciństwa jego, nie potrafi go zatrzymać, tysiączne na to mając sposoby.

– Jakie one są – mówił znowu podniósłszy głos Maciejowski – wszyscy wiemy, bośmy na nie patrzyli. Młody pan wiele potrzebuje, bo do wykwintnego i zbytkowego życia jest nawykły, kocha się we wszystkiem co piękne, a co piękne jest, szacowne być musi.

Stary król nie rad na fraszki mu dostarcza i ostrzejby go chciał wziąć, czemu Bona nie przeszkadza, zarazem okazyę mając tajemnie ze skarbca go swego zasilać, co miłość jedna i utrzymuje. Jest w Chęcinach na zamku z czego wszelki zbytek żywić.

Gorsze drugie – kończył biskup oczy spuściwszy – boć na krewkość wielką młodego króla obrachowane. Ma Bona zawsze przy sobie podostatkiem pięknych dziewcząt, Włoszek i Polek, a przez szpary patrzy na miłostki syna.

– Cośbym i ja o tem powiedzieć umiał – szepnął Struś – wczoraj bowiem młody król przez dworzanina mnie swego prosić kazał, abym nie wyjawiając, że to z jego naprawy poszło, Włoszce Dżemmie coś radził, gdyż chorą być ma.

– To wiadomo – wtrącił Boner – iż piękna bardzo Włoszka, bo to perła na dworze królowej, oddawna młodemu panu w oko wpadła… a źli ludzie mówią, iż Bona sama tego życzyła i ułatwiała.

– Byliście na zamku u niej? – zapytał ciekawie Andrzej z Górki.

Struś głową potrząsł.

– A jakżebym chorej i królowi odmówić miał? – rzekł. – Dworzanin Merło, co mnie prowadzić miał, tak się starał czas i drogę wybrać, aby nas nie baczono.

Nie wiem czy kto dojrzał mnie po pustychb łądzącego kurytarzach, zanim Merło przodem pobiegłszy dał mi znak, iż wnijść mogę.

Gdym na próg wstąpił – mówił dalej Struś – w tejże chwili u drugich drzwi opadała kurtyna, i nie mylę się, bom młodego pana uchodzącego poznał. W komnatce tak ochędożnej a przybranej, jakiej nigdy królewny nasze nie miały, bo około tych skromnie jest i ubogo, zastałem ową piękność, u której nóg jeszcze świeżo porzucona lutnia leżała i struny jej niedograną pieśnią cicho dźwięczały. Ujrzawszy mnie zapłoniła się wielce i stała nieruchoma jak posąg, tak żem czas miał się dobrze przypatrzeć zbliżając powoli.

Oczów na mnie długo podnieść nie śmiała.

– Na prawdę bardzo piękna! – odezwał się Boner.

– Ani we Włoszech nawet takich wiele – potwierdził Struś – choć tam niewiasty za młodu słyną pięknością, tylko że ona nietrwałą jest, gdy naszych jejmości, jak się trafi hoża, to i w pięćdziesięciu leciech między dziewkami stanąć może… gdy Włoszka do trzydziestu ledwie doszedłszy, już stara.

Ozwałem się do wylękłej, pytając czy chorą była.

Podniosła dopiero oczy śliczne na mnie i cicho rzekła: – Nic mi nie jest.

Ująłem za rękę i puls badałem, który bardzo pospieszny był i nieregularny. Niepokój duszy we krwi się czuć dawał.

Na pytania moje ledwie mi odpowiadać chciała, wciąż na drzwi spoglądając, których zasłona drgała, jakby za nią kto stał ukryty.

Chorą ją nie znalazłem, ale zdrową się nazwać nie godziło, bo z takiego niepokoju w całem ciele ludzkiem srogie nieporządki powstać mogą i śmierć nawet sprowadzić.

Ani tu moje leki aptekarskie mogły być skuteczne. Rzekłem więc aby w sobie spokój starała się utrzymać i dobrą myśl, rozrywki szukała, muzyki zaniechała.

Ziółko też usypiające i uspokajające przysłać obiecałem.

– Łacno odkryć tej choroby przyczynę – przerwał pan Boner. – We dworze już wiedzą wszyscy, bo i stara królowa języka utrzymać nie umie nigdy, że król młody się żeni. Ztąd kochanicy troska sroga, bo że była i jest Augustową miłośnicą, o tem na dworze nie wątpi nikt. Królowa stara obsypuje ją łaskami, a przez nią syna przy sobie trzyma i zachować go się spodziewa.

– Niewątpliwa, iż plan taki jest osnuty – przerwał Maciejowski – łacno go i podpatrzeć odgadnąć, aliści nie wiem czy równie będzie lekko przywieść do skutku.

Zamilkli wszyscy.

– Na to królowa stara wcześnie obmyśla sposoby – odezwał się Górka – czasu ma dosyć.

Rozsiewają już wieści, że przyszła żona chorobę jakąś wiezie z sobą, nie dla czego innego, tylko aby do niej zrazili. Będzie to dobry powód aby oddalić Augusta, którego Dżemma pocieszać nie zaniedba…

Westchnął biskup Samuel, ale wtem marszałek dworu otworzył drzwi jadalni i oznajmił, że wieczerza podaną była, i jakby dla niej wszedł też śmiejąc się brat biskupa – a wszyscy razem, oprócz Strusia, który za chleb wieczorny podziękował, ruszyli do sąsiedniej sali.

Zdawna dwór biskupi krakowski, choć na nim siedział Oleśnicki i kardynał Jagiellończyk, takiego przepychu i świetności nie zaznał, jak pod ten czas za Gamrata.

Stara to i udowodniona prawda jest, iż ten co od kolebki nawykł do dobrego bytu, do dostatków, mniej do chlubienia się nim jest pochopnym.

O Gamracie mówiono, że w łapciach przyszedł z Podgórza, tak jak o Ciołku, że karczmarza czy szewca synem był, a oba oni bez wielkich zbytków się obejść nie mogli.

Nadworne straże, liczni komornicy, służba, aż do najmniejszego pachołka, jeżeli nie na codzień, to na uroczystości Gamratowi w takich strojach, zbrojach i przyborach towarzyszyli, iż gasili barwą swą i rynsztunkiem najmożniejszych domów poczty.

Prawda iż arcybiskupstwo razem gnieznieńskie i biskupstwo krakowskie dzierżąc, dwa książęce beneficya, mógł Gamrat starczyć na przepych książęcy i sprostać choćby Tarnowskiemu, Górkom, Zebrzydowskim i najmajętniejszym magnatom.

Gdy u innych wspaniałość z wytwornym smakiem połączoną była, Gamrat się szczególniej w tem kochał, co oczy pospólstwa zachwycało i połyskiem je pociągało.

Więc od złotych bramowań były barwy, kapy na konie, złotem świeciły i szkarłatem kolebki, a i liczba pocztów dostojności odpowiadała. Dwór jego więcej na świeckiego pana orszak, niż na duchownego drużynę wyglądał – ale i on sam też, mimo najwyższego dostojeństwa w hierarchii kościelnej, o kapłańską mniej stał powagę.

Panem przedewszystkiem chciał być, przeto i dobroczynnym bywał po pańsku, bo gdy w podróż się puszczał po dobrach swych, szły za nim wozy odzieżą i chlebem dla ubogich naładowane. Sypał tak hojnie, jak mu zbierać łatwo było.

Nie poskąpiła natura szczęśliwemu dziecku wyposażenia, dając mu oblicze piękne, choć się ono już w tych leciech jego znacznie było rozlało i zgrubiały rysy – postawę przytem miał wspaniałą, wzrost i tuszę pańską. Z oczów tryskał rozum i przebiegłość, jako też umysłu był prędkiego i odgadywał łatwo to nawet, czego się nigdy nie uczył.

Głębokiej nauki Maciejowskich i Tomickich nie miał nigdy, ale dowcip żywy i giętki, słowo łatwe i rodzaj wymowy bujny i kwiecisty, który stał za mądrość.

Z ludźmi, których sobie pozyskać chciał, był tak miłym a tak się szczerym zdawał, choć nim nie był, że za serce łatwo chwytał.

W środkach wcale nie przebierał, i życiu jego jawnie wiele zarzucić było można, lecz o to nie dbał. Namiętności swych poskromić nie umiejąc, gdyby nawet cnotliwego udawał, nikogoby nie oszukał.

Gdy z jednej strony obyczajów jego uniewinnić niepodobna było, miał jednak ten srom jakiś w sobie, że za nie płacić usiłował głośnemi czyny.

Sypał pełną garścią na ubogich, szczególniej tam gdzie nietylko lewica, ale tysiące oczów z prawej i lewej strony widzieć to mogło. Młodzieży do nauki pomagał chętnie, grosza na to nie żałując, dla przyjaciół hojnym był, a im głośniej mógł co sprawić, tem ochotniej robił.

Weitere Bücher von diesem Autor