Kostenlos

Chore dusze

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Idealna, poetyczna Eliza, zbrojąca się chłodem i obojętnością od posądzenia o serce gorące i temperament żywy, miała takie jak brat porywy ku życiu, ku jego słodyczom nieznanym.

Nie kosztowała nigdy szczęścia, bo mąż, z którym los ją związał, był brutalem i słynął jako najzepsutszy z ludzi, jako cynik obrzydły. Rozpustnik zmierził jéj rozpustę. Mimo-to zetknięcie z nim nie pozostało bez wrażenia, bez skutku: nabawiło ciekawością tego wszystkiego, co widziała ohydnie sprofanowaném.

Słynęła młoda wdowa z chłodu i surowości, ale życie, którego niesmaki tylko spiła zamłodu, dopominało się u niéj praw swoich. Nie wierzyła w miłość, a pragnęła gorąco kochać i być kochaną.

Zimna dotąd, gdy widokiem Wiktora została w niepojęty sposób rozbudzoną, przekonawszy się że człowiek ten czynił na niéj wrażenie, któremu oprzéć się nie mogła – w piérwszéj chwili zapragnęła uciekać. Trwoga opanowała ją niezmierna, jakby nowego nieszczęścia przeczucie.

Po wieczorze u księżny, gdy jeszcze mocniéj przekonała się, że ten człowiek zagadkowy ma nad nią jakąś władzę – nagle, jakby sama potrzebowała się tém związać, zmusić do odjazdu, powiedziała bratu, iż postanowiła Rzym opuścić.

Nazajutrz jednak, gdy Ferdynand oczekiwał już na stanowcze rozkazy, mowy o tém nie było.

Zupełnie czém inném zajęta, zdawała się unikać w rozmowie konieczności potwierdzenia wczorajszego postanowienia. Brat, z bardzo wielu względów, wcale się téż nie kwapił z przypominaniem wczorajszéj rozmowy.

Dziwiło go tylko, że może poraz piérwszy w życiu znalazł siostrę jak gdyby w sprzeczności samę z sobą. Przy obiedzie była roztargniona, nieswoja.

Po powrocie z niefortunnéj wyprawy do tratoryi pięknéj Pepity, wieczorem znalazł Ferdynand siostrę siedzącą z książką przy balkonie, bladą i zamyśloną. Ferdynanda uderzyła zmiana, jaka się dawała widziéć dobitnie w usposobienia Elizy. Zwykle nieporuszająca się niczém, obojętna, milcząca, cierpliwa, niedozwalająca po sobie poznać wewnętrznych wrażeń – była teraz rozgorączkowaną, niecierpliwą, rozdrażnioną, a siliła się napróżno to utaić.

Zobaczywszy wchodzącego brata, rzuciła zaraz książkę i zaczęła się przechadzać po pokoju.

– Widziałeś kogo? – zapytała, witając go i badając oczami. – Spotkałeś się z kim? nie wiész czy będzie u nas kto dziś wieczorem?

Pytania to były niezwykłe, nigdy bowiem wprzód pani Eliza nie pożądała gości; wolała samotność, często się nawet na natrętów skarżyła.

– Z naszego towarzystwa nie spotkałem nikogo – odparł brat, poziéwając – Z jednym tylko tym dziwakiem Wiktorem widziałem się, no, i z poetą, który mu towarzyszył.

– A! – podchwyciła, żywo zwracając się ku bratu pani Eliza. – Gdzież spotkałeś tych panów?

– Przypadkiem, przechodząc około lichéj garkuchni, w któréj niespodzianie ich spostrzegłem – dodał z uśmiéchem pan Ferdynand. – Ten artysta czy nie artysta upatrzył tam sobie bardzo ładną dziéweczkę, którą pewnie za model sobie wybrać musiał.

Uśmiéchnął się złośliwie, dwuznacznie i w téj chwili, spojrzawszy na siostrę, dostrzegł płomień na jéj twarzy, który przypisał niewłaściwemu swemu wspomnieniu o dziéwczynie.

Siostra zwykle za najmniejszą nieprzyzwoitość mocno go karciła. Teraz jednak przystąpiła do niego z ciekawością.

– Miałam się ciebie spytać – rzekła. – Ten dziwak, ta zagadka, ten któś niby artysta, jak ci się zdaje, kto to może być? Wszystkich nas intryguje, a ty go bliżéj znasz… Wczoraj u księżny…

– Wczoraj był jakby zamaskowany – dokończył Ferdynand. – Takim go jeszcze nie widziałem.

– Przepraszam cię – przerwała mu bardzo gorąco i tonem niezwykłym siostra. – Piérwszą razą, gdy tu do nas wszedł w tym stroju dziwacznym, wydał mi się jakby zamaskowany; ale wczoraj był właśnie jakby w swoim naturalnym stanie. Co ty o nim sądzisz? mów! To nie jest artysta, nie, to człowiek z naszego świata i z naszych stron. Przezwał się… w tém jest jakaś tajemnica.

– Ale cóż to cię ma tak żywo obchodzić? – rzekł Ferdynand, śmiejąc się. – Piérwszy raz widzę cię tak zajętą, zaciekawioną.

Siostra, nanowo się zarumieniwszy, ale tym razem z niecierpliwości i trochy gniewu na brata, który sobie nadto pozwolił, zawróciła się milcząca, dumna i poszła ku balkonowi, nie dając mu odpowiedzi.

– Przepraszam cię! – pośpieszył dodać Ferdynand, goniąc za nią, bo siostry bał się i szanował ją – przepraszam! nie gniéwaj-że się!

Pani Eliza sparła się na balkonie i nie raczyła przemówić. Ferdynand musiał pokornie pójść za nią i, zdobywszy rączkę opiérającą mu się, pocałował ją.

– Moja droga! – rzekł błagająco – ale cóżem ja tak złego powiedział? Przecież grzéchem nie jest ciekawość, a księżna Teresa piérwsza dała dowód, że ten oryginał może obudzić zajęcie.

– Wiesz że ja tych twoich płochych żarcików z kobiét nie lubię, a z siebie ich nie dozwalam – surowo odparła wdowa.

To mówiąc, zwróciła się ku niemu z twarzą zasępioną, ręce, wedle swego zwyczaju, założyła na piersiach i poczęła się znowu przechadzać po saloniku.

– Ażeby ci jednak dowieść – że twojego żartu nie wzięłam naseryo i że się żadnych posądzeń nie lękam, bo się nad nie wyższą czuję – powiem ci, Fernando, iż piérwszy raz, gdy będziemy mieli towarzystwo u siebie, chcę abyś go zaprosił.

– Najchętniéj! – odparł Ferdynand. – Zatém więc idzie, że my tak prędko nie wyjeżdżamy. Przyznaję się, że toby mnie cieszyło bardzo.

Eliza spuściła oczy.

– Wiész – rzekła – rozmyśliłam się trochę. Boję się, aby mnie nie pomówiono o jakieś dziwactwo; nie chcę ażeby nieznośny ten hrabia Filip mógł sądzić, iż mu ten honor czynię i uciekam od jego natręctwa. Trzeba wprzód znaléźć jakiś powód seryo do wyjazdu z Rzymu. Pomyślimy o tém.

– Jak zawsze, masz najzupełniejszą słuszność – odparł brat, wielce rad temu nowemu postanowieniu. – Tak jest niezawodnie, pomówionoby cię o dziwactwo, a nieznośny Filip z konopi powlókłby się za nami. – Zatrzymał się nieco.

– Powiédz mi – dokończył – kiedy zechcesz prosić na herbatę tych panów, a ja ci pana Wiktora przystawię.

Zawahawszy się trochę, pani Liza, gryząc koniec chusteczki, poczęła pocichu:

– Czekaj-że! Księżna będzie jutro… dla niéj naturalnie muszę już prosić hrabiego Augusta, a z Augustem nieodstępny cień jego, Filipa. Więc… więc możesz swego artystę zaprosić na jutro.

– A księżnę Ahaswerę?

– Ta się zaprosi sama – ruszając ramionami, szepnęła Liza, minkę robiąc wzgardliwą. – Z nią przyjdzie nieodstępny już poeta, bo szczęściem przywłaszczyła go sobie. To biédny prawdziwie człowiek! – zakończyła, uśmiéchając się z przymusem.

– Wistocie, być zmuszonym posługiwać kaprysom wiecznego tułacza – rzekł Ferdynand – wielkie to utrapienie; ale biédny wieszcz nie miał żadnego zajęcia, a może i obiadu…

Liza uznała właściwém ująć się za potępionym.

– Człowiek-to nie bez talentu, szkoda go! – rzekła. – Cóż, kiedy niepospolity talent ten zabija zarozumiałość olbrzymia. Od najsławniejszych wieszczów zapożyczył wszystkie zewnętrzne cechy, które są geniuszu słabostkami, i niemi chce świat przekonać, że podlegając tym samym słabościom, musi téż miéć wszystkie geniuszów przymioty.

Chwilkę pomilczawszy, wdowa dodała:

– A zatém, mój Ferdynando, na jutro proś kogo chcesz. Ponieważ zmuszoną jestem w Rzymie pozostać, nie chcę się zamykać i dziczéć. Poety radabym uniknąć; żal mi go i niecierpliwi mnie; ale zdaje się być un mal nécessaire, a jako antydot służyć będzie hrabia Filip, z którym się uciérać lubią. Więc niech sobie będą wszyscy, ilu ich jest.

Ferdynand, rad ze zmienionego siostry postanowienia, tegoż wieczora poszedł wkrąg zapraszać na jutrzejszą herbatę.

Nad wieczorem, właśnie o godzinie, gdy się na Via Sistina zbiérać miano, nadciągnęła burza gwałtowna i dészcz uléwny. Był on bardzo pożądany, bo na chwilę przynajmniéj miał odświéżyć powietrze; ale goście się dla niego opóźnić musieli.

Księżna Teresa tylko i hr. August przybyli nieco wcześniéj i zabawiali gospodynię; reszty zaproszonych nie można się było spodziéwać, chyba gdy nawałnica ustanie.

Przez otwarte drzwi na balkon wchodziło powietrze, już ochłodzone nieco, przejęte dészczu zapachem, gdy przed kilku godzinami nie było czém oddychać.

Pomimo wpływu, jaki ta atmosferyczna zmiana powinna była wywrzéć na usposobienia osób znajdujących się w saloniku, wszyscy dnia tego jakoś byli smutni i jakby pomęczeni.

Księżna, zazwyczaj swobodnego umysłu, mówiąca chętnie, ożywiona, zamyśloną była i posępną. Hr. August więcéj na gospodynię patrzył, niż ją zabawiał. Ona zaś nerwową była, podrażnioną już od dni kilku, co Ferdynand postrzegł piérwszy, nie umiejąc sobie tego wytłumaczyć. Każdy szelest w przedpokoju nabawiał ją trwogą; spoglądała ku drzwiom, jakby się lękała, aby niemi nie weszła jakaś katastrofa.

Księżna postrzegła to i przypisywała burzy a elektryczności, bo pioruny i błyskawice różnobarwne dotąd nie ustawały. Dészcz jednak zmniejszał się powoli, nawałnica szła ku morzu wichrem pędzona. Część nieba, z po za chmur porozdziéranych, czystym już, pięknym, jakby obmytym jaśniała błękitem, przy którym obłoki tém brudniejsze się wydawały. Przybiérały one barwy osobliwe, złocąc się, czerwieniąc, stając brunatne, szare, sine i liliowe. Tak jaskrawo zachodu słońca po burzy żadenby się nie ważył malować pejzarzysta – jednemu to Bogu wolno.

Dzwonek w przedpokoju, który wywołał Ferdynanda, stojącego na straży, na pani Lizie zrobił znowu wrażenie przykre; drgnęła i rzuciła się.

Oko jéj, niespokojnie ku drzwiom skierowane, nie przysłoniło się powieką, aż dojrzała wpadającą pośpiesznie Ahaswerę, którą zdala zdradzał śmiéch suchy. Ciągnęła za sobą – niestety – swą ofiarę, nieszczęsnego wieszcza.

– Chwałaż Bogu, że burza tak prędko przeszła – zawołała, śmiejąc się i witając. – Ale co za wspaniała burza! jakie królewskie pioruny! co za przepyszna uléwa! Myślałam, admirując, że mnie nie dopuści do ciebie, najkochańsza Lizo. Szczęściem wieszcz zaklął ją słowem i ucieka posłuszna. Byłabym musiała brawować pioruny, których… które mnie trochę straszą.

 

Poeta z obowiązku unosił się nad tym szałem natury, nad namiętnym uściskiem ziemi z obłokami, znajdując że obraz był niezrównanéj potęgi i piękności.

– Natura-bo – mówić począł – jest zwykle liryczną i bywa przez to nudną, ale w takich chwilach staje się dramatyczną, piękność jéj potęguje się, życie ognistemi tryska strugami.... Ale cóż ta burza, przesuwająca się nad Rzymem, którą ciągnie morze jak kochanek – co znaczy taka burza przelotna, w porównaniu do zajadłych burz w Apeninach, których ja nieraz osłupiałym bywałem świadkiem?… Tam natura odegrywa sceny, jakich w żadnéj tragedyi nie znaléźć. Ryk jéj zdaje się chwilami przybiérać nawet dla ludzkiego ucha zrozumiałą mowę; jęczą w nim głosy pokoleń pomordowanych, krzyki boleści lat tysiąców w jeden zlane, wrzawa bojów, co kładły trupem miliony – wrzaski matek bezdzietnych i dzieci osiéroconych, konających w téj zawierusze śmierci, ponad którą rozlega się śmiéch szatana....

Emil Marya, uniósłszy się, byłby daléj opowiadał o walce żywiołów i dramacie elektryczności, gdyby dzwonek nowego nie oznajmił gościa. Wdowa z tąż samą co i przedtém trwogą wlepiła we drzwi oczy, pobladła i nie ochłonęła, aż zobaczywszy hrabiego Filipa, który wlókł się posępniejszy, poważniejszy, mniéj ruchawy niż zwykle.

I na nim burza uczyniła wrażenie przygniatające.

Przywitawszy panie, zbliżył się do hr. Augusta, który pozdrowił go poufale, ale dość chłodno.

– Czy pan to czujesz, co ja? – zapytała go księżna Teresa. – Mnie burza siły odbiéra i czyni ociężałą, prawie senną.

– A, burza! – odparł hrabia Filip – burza na mnie nie robi najmniejszego wrażenia. Nie uważałem nawet czyśmy ją przebyli; wiem tylko, że ze wszystkich dachów i rynien strumienie lecą, ulice potokami płyną. W Rzymie dészcz nawalny, to urzędnik pożądany, oczyszczający ulice.

Poruszył ramionami, księżna zaś dodała, wpatrując się w niego:

– A jednak hrabia nam dziś nie przyniosłeś tak wesołéj jak zwykle twarzy, do któréj myśmy przywykli?

Uśmiéchnął się na to ironicznie hrabia.

– Gdzież i zkąd czerpać wkońcu wesołość, nam nieszczęśliwym, wydziedziczonym? – bąknął zcicha. – Prawdę rzekłszy, zasępiły mi humor dwie rzeczy: trochę listy z domu, a potém para książek, która mi w ręce wpadła.

Szanując listów tajemnicę, księżna byłaby zapewne spytała o książki, które mu humor zmieniły, lecz właśnie nadchodził gość ostatni, na którego widok pani Liza, jakby naumyślnie, rozpoczęła niezmiernie żywą, cichą rozmowę z Ahaswerą, tak że Wiktor musiał podejść bardzo blizko, nim mu odpowiedziała na powitanie.

Artysta był, jak się spodziéwać należało, ubrany starannie; nie miał już tylko owéj kamei w chustce, co księżna zaraz spostrzegła. Miejsce jéj zajmował piękny skarabeusz szmaragdowy, który niemniéj zwrócić mógł oczy.

Gospodyni skłoniła mu się bardzo poważnie, ceremonialnie, a zamieniając z nim spojrzenie, nadała swojemu wzrokowi wyraz surowy razem i wyzywający, mówiący więcéj niż chciała. Musiała to uczuć, bo się natychmiast znowu zwróciła do swéj sąsiadki.

Księżna Teresa podała przybyłemu rękę z uprzejmością, którą i za siebie i za gospodynię może wypłacić się chciała. Hrabia August zbliżył się piérwszy i również życzliwie przywitał Wiktora.

Nie mógł się on skarżyć na przyjęcie, gdyż jedna tylko gospodyni znalazła się chłodno i nazbyt milcząco, w czém ją trochę naśladowała Ahaswera. Hrabia Filip, mimo wstrętu jaki miał do człowieka, naśladując pilnie hr. Augusta, pośpieszył z wesołém pozdrowieniem. Ponieważ rozmowa zdawała się przerwaną wejściem artysty, księżna Teresa, chcąc ją zawiązać nanowo, zwróciła się do Filipa, o którym wiedziała że rad był zawsze występować na scenę i głos zabiérać.

– Wspomniałeś, hrabio, o książkach, które ci humor popsuły – rzekła. – Powiédz-że nam co o nich, jeśli to nie jest tajemnicą. Przyznam się żem wogóle książek, czyniących jakiekolwiek, złe czy dobre wrażenie, ciekawa. Od bardzo dawna mam szczęście spotykać się tylko z takiemi, które wywołują spazmatyczne ziéwanie, nic więcéj.

Hrabia Filip, powołany, wystąpił kilka kroków naprzód.

– Źlem się wyraził – rzekł. – Książki te; które mi z kraju nadesłano, dlatego tylko może chwilowo mnie zasępiły, poruszyły, że nielitościwie amputują organiczne części przekonań, z któremi urosłem, które sobie przyswoiłem. Przy każdéj takiéj amputacyi cierpi pacyent, ale często ona mu życie ocala.

– Bądź-że łaskaw, mów jaśniéj, o co to idzie? – zapytał, przysuwając się, hrabia August.

Filip oglądał się, uśmiéchnięty tryumfująco.

– Nadeszła nareszcie chwila opamiętania – odezwał się; – zaczynamy léczyć się z naszych przestarzałych wyobrażeń o sobie samych. Dotąd widzieliśmy w przeszłości własnéj same tylko strony jasne, pisywaliśmy sobie apologie, pochlebiające narodowéj dumie; historya nasza zbyt wielu miała bohatérów. Nareszcie skalpel krytyki zaczyna te chorobliwe narośle miłości własnéj ekstyrpować.

Namarszczył się, słuchając, hrabia August.

– Co? co? – podchwycił, spoglądając na Filipa. – Niedobrze rozumiem.

– Odebrałem kilka książek nowych – odparł trochę niecierpliwie zagadnięty. – Widzę w nich postęp, krok naprzód. Nowsi pisarze starają się nam pokazać nagą prawdę. Jest ona przykrą i gorzką, nie przeczę, ale będzie zbawienną. Mieliśmy już dosyć tych ideałów szlacheckich, wąsatych, butnych, zarozumiałych, krzykliwych, szablistych, z Panem Bogiem zapanbrat. Czas dojrzéć, że to były karykatury – ciągnął Filip – żeśmy je niesłusznie uposągowali. Jam się zawsze tego domyślał, więc cieszę się ze śmiałego wystąpienia przeciw nim. Fiat lux, choćbyśmy wszystkie te słomiane ideały stracić mieli.

Hrabia August dał mu dokończyć cierpliwie i gdy wyzywająco spoglądał na niego, rzekł chłodno:

– Ten punkt, niby nowy, zapatrywania się na przeszłość naszę, przepraszam cię, kochany hrabio, nie zdaje mi się nowym wcale. Od bardzo dawna literatury sąsiednich, a nam nieprzyjaznych narodów, obracały w śmiéch, karykaturowały te mniemane ideały nasze. Przypomnijcie sobie cały szereg raportów rezydenta saskiego Essena; macie tam rozczarowania do sytości, ulicznych plotek i potwarzy. Komu historya domorosła przeszłości naszéj była zanadto ocukrowaną i zasłodką, mógł zawsze napewno iść do źródeł niemieckich, a octu i żółci znalazł w nich podostatkiem. Niektórym z pisarzy nam niechętnych nie zbywało ani na nauce, ani na talencie, ani na zręczności w poszukiwaniu i wyświetlaniu stron słabych – wszyscy jednak błądzili tém, że widzieli umyślnie tylko stronę czarną, że jéj szukali, gdy u nas, jak wszędzie, było zło i dobro, a co przeważało, o tém dziś rozgorączkowanym apologetom i nieprzyjaciołom wyrokować nie pora. Sąd historyi dopiéro zdala jest zupełnie beznamiętny i sprawiedliwy. My jeszcze drżymy od bólu, a drudzy nienawiścią buchają.

– Musiało zło przeważyć, kiedyśmy upadli – odezwał się hr. Filip.

– Argument to dla mnie wcale nieprzekonywający – rzekł August poważnie. – Widziémy w życiu pojedynczych ludzi, iż nie wszyscy cnotliwi i rozumni stoją górą; tak samo bywa i z narodami. Pomimo wielkich zasobów siły i przymiotów, mogą one upadać, skutkiem warunków, których przezwyciężyć nie miały siły, przewidziéć nie mogły wczas. Powiem ci więcéj: narody mogą być równie narażone na upadek przez cnoty swe, jak przez błędy.

– Sofizmata! – odparł hr. Filip pogardliwie. – Gdybyśmy mieli wielkich mężów stanu, bohatérów, geniusze, bylibyśmy się ocalili. Nie mieliśmy nic, oprócz wrzaskliwych warchołów…

Księżna Teresa rozpaczliwie uderzyła w ręce.

– Hrabio Filipie – wykrzyknęła – co za herezye prawisz!

August dorzucił zwolna.

– Po apologiach bezwzględnych, a niesmacznych, muszą nastąpić, jest to w porządku, potępienia na głowę i dyatryby. Niech to księżny nie porusza zbytecznie. Mieliśmy rozmarzonych apologów, może zawielu; przyszła teraz godzina na krytykę zajadłą. Z dwojga tych prądów fałszywych, wyłącznych, namiętnych, powoli przyjdziemy do znalezienia drogi średniéj i prawdy.

Poeta, który słuchał, usta wydąwszy, brwi marszcząc, ściśniętemi pięśćmi bijąc się po kolanach, wybuchnął gwałtownie:

– Każdy sobie szuka, co mu do smaku, żywiołu w którym mu najlepiéj. Są istoty, co tylko w błocie żyć mogą; te i w dziejach szukają kałuży. Są inni, co potrzebują wyżyn dla piersi, niebios dla oka – te wzlatują w obłoki i zgóry patrzą na dziejów pasma, które dla nich lśnią barwami tęczy. Gdzie prawda? Prawdą jest kałuża dla tego, co w niéj się urodził i grzebał, bo dlań nie istnieje nic więcéj, a dla orłów prawdą niebiosa.

Hrabia Filip śmiać się zaczął, lecz gniewnie.

– Wyjątek z sonetu, czy z poematu? – zawołał. – Za tém idzie, że prawd jest conajmniéj dwie.

– Prawdek są tysiące – przerwał hrabia August – a z nich tylko umysł wyższy prawdę sobie potrafi wytopić. To nie każdemu dano.

– A tak! – zaśmiał się hrabia Filip – ja do tego nie jestem zdolny! Mam ten brzydki nałóg, że szukam prawdy w cieniach, nie w światłach. Nato potrzeba kocich oczu, ale widzi się, nie będąc olśnionym.

– Tak, widzi się bezbarwne mroki – dodał August.

Chwileczkę trwało milczenie; zbliżył się do Filipa i ujął go za rękę.

– Kochany hrabio – rzekł z uśmiéchem. – Mnie się zdaje, że gdybyśmy zgodzili się wszyscy na smutną barwę przeszłości, tybyś piérwszy na stronę białą zaczął przechodzić.

Ahaswera parsknęła pocichu i zatuliła sobie usta.

– Jestem więc tylko prostą przekorą? – zapytał urażony Filip, wyrywając rękę.

– Nie, kochany hrabio – mówił August łagodnie – jesteś wprost tylko umysłem żywym, który szuka dróg nowych i czuje to instynktowo, że idąc wciąż w jednym kierunku, najłatwiéj się obłąkać.

Księżna Teresa przyklasnęła temu rozwiązaniu; Filip z dumą pewną, wesoło zbliżył się i uścisnął rękę przyjaciela. Z przestanku tego korzystając, poeta głos zabrał.

– Choćbym był w błędzie – mówił, zwrócony ku Ahaswerze, ale dość głośno, by go wszyscy słyszeli – choćby mi dowiedziono, żem zamiast bóstwom, kłaniał się martwym głazu bryłom, poklęknę przed temi bożyszczami, u których stóp klęczeli ojcowie moi – nie stanę się im niewiernym.

Gdy ta rozmowa toczyła się w pośrodku salonu, Wiktor, który wszedłszy, czuł się zimno przyjętym i zajął piérwsze lepsze miejsce, znalazł się nieopodal od gospodyni. Siedział niemy, patrząc na dno kapelusza, jak gdyby go pytał: pocośmy tu przybyli oba?

Liza kilka razy ukradkiem zmierzyła go niecierpliwém, niespokojném wejrzeniem. Zdawała się walczyć z sobą, czy się do niego odezwać. Z obowiązku gospodyni należało jéj choć parę słów przemówić do gościa. Zwróciła się wkońcu ku niemu i spotkała oczy wlepione w siebie, z wyrazem łagodnym, spokojnym, miłosiernym, pełnym współczucia, a nienarzucającym się o nic.

To ją ośmieliło. Pocichu i dość niewyraźnie przemówiła, schylając się nieco:

– A pan co trzymasz o tém?

Można było przysiądz że pytanie to zadała, myśląc zupełnie o czém inném.

– Słucham rozpraw z zajęciem wielkiém – równie cicho rzekł Wiktor. – Ale przeżywszy już entuzyazm, i zachwyty, i odczarowania a pesymizmy, usprawiedliwiam oboje, choć ani jednych, ani drugich dzielić nie mogę.

– Więc obojętnym pan jesteś na wszystko? – z dziwnym akcentem spytała, wpatrując się w niego, ciekawa gospodyni.

– Nie, pani! – począł Wiktor, spoglądając na nią. – Do takiego trupiego zobojętnienia nie doszedłem jeszcze; tylko tłumaczę sobie i usprawiedliwiam obie te władze ducha, naprzemiany widzącego czarno i biało…

– I jesteś pan tak szczęśliwym, że stoisz wyżéj nad te poglądy? – z trochą ironii dodała piękna gospodyni, jakby drażniąc, cóś więcéj dobyć z niego chciała, nad tę tolerancyą zimną.

– Nie jestem tyle zarozumiałym, abym sobie stanowisko tak wysokie przyznawał – rzekł cierpliwie i nie poruszając się Wiktor. – Być może owszem, iż spadłem niżéj, niż ci co wielbić i nienawidziéć umieją.

Po chwili milczenia, Liza dodała:

– Wiele pan doświadczyć musiałeś....

Pytanie zadane było głosem drżącym. Wiktor wzrokiem naprzód odpowiedział na nie; wejrzenie to zamykało już w sobie wszystko, ale dodał pocichu:

– Nie mylisz się pani; przeżyłem wiele. Pozostały mi tylko resztki życia, a dogryzam je mężnie i z rezygnacyą.

Niewiele tych słów, zamienionych pocichu wśród gwaru ogólnéj rozmowy, która nie ustawała, daleko więcéj, niżby się spodziéwać było można, zbliżyły panią Lizę do Wiktora.

Trwoga którą ją nabawiał ustąpiła: wcale już nie wydawał się jéj strasznym. Dziwnym fenomenem, którego nigdy dotąd nie doświadczyła na sobie, człowiek ten obcy robił teraz na niéj wrażenie, jakgdyby dawno, poufale znajomego. Nabiérała do niego zaufania.

 

Korzystając z tego, że poeta, Ahaswera, hrabia Filip i księżna poczęli spór o szczegół jakiś historyczny, pani Eliza obróciła się daleko poufaléj, śmieléj niż przed chwilą do Wiktora.

– Pan śród tych Włochów, z którymi podobno długo obcować byłeś zmuszony, musiałeś się czuć bardzo osamotnionym?

– O tak, chwilami – rzekł Wiktor równie śmiało i z wielką prostotą. – Lecz ja z tą samotnością wśród tłumów, z konieczności oddawna oswoiłem się i przejednałem. Nic przykrzejszego, nad narzucanie się ludziom, nad wciskanie się natrętne i proszenie choćby o jałmużnę słowa. W niedostatku ludzi żyje się z książkami, z naturą i ze sztuką, kłóci się z niemi, godzi, jak z ludźmi – zrywa i powraca, a tymczasem życie upływa.

– Starczyż to do życia? – zapytała ciekawie pani Eliza. – Jabym się bardzo tego kunsztu wystarczania sobie w samotności nauczyć chciała. Często także jestem skazaną na pustynię, bo wolę ją niż tłum uliczny, a czasem niż salonową wrzawę. Próbowałam żyć z książkami, umiłować sztukę; ale wszystko to nie zapełnia życia…

– W piérwszych chwilach – przerwał Wiktor, z wyrazem jakby macierzyńskiéj troskliwości. – Tak jest. Wszelka klauzura wymaga nowicyatu. I takie życie odosobnione musi się zdobyć przygotowaniem do niego, przełamaniem nawyknień. Naostatek i to trzeba dodać, że je wielce ułatwia albo utrudnia przeszłość. Wspomnienia są niepozbytém brzemieniem: latają koło nas i brzęczą, jak muchy natrętne.

Słysząc to, wdowa zarumieniła się i poruszyła żywo; oczy jéj błysnęły i pokryły się szybko powiekami. Westchnęła.

– Tak, masz pan słuszność – zawołała. – Kto chce przywdziać tę sukienkę mniszą, musi wprzód zrzucić znoszoną i zdartą na świecie.

Szepty te, które się przeciągnęły dłużéj niż pani Eliza wpoczątku zamierzała, zwracały już uwagę księżny Teresy i hrabiego Augusta. Gospodyni uczuła to, rzuciła jeszcze jakby pożegnalne spojrzenie na Wiktora i zwróciła się do księżny.

Właśnie Emil Marya, w chwili rzeczywistego natchnienia, poczynał w obronie przeszłości mówić do hrabiego Filipa.

– Utrzymujesz pan, żeśmy byli zgnilizną samą, zepsuciem, ruiną, żeśmy nie mieli życia w sobie, wprzód nawet niż śmierć nastąpiła; żeśmy trzymali się na nogach jak trupy, ściśnięte wśród boju, którym skupione szeregi upaść nie dozwalają… powiédz-że mi, zkąd się wzięło to życie tak potężne ducha, które się objawiło na gruzowiskach i ruinach? Zkąd czerpali siły wielcy wieszcze, kunsztmistrze, myśliciele, pracownicy, których potęgi nie zaprzeczysz? Téj siły nie mogło im dać nic innego tylko przeszłość, a zkądżeby ją wzięła, gdyby jéj w sobie nie miała? W téj więc czarnéj, zbrukanéj przeszłości, w któréj wszystko widzicie tak nikczemném, kryły się gdzieś życiodajne źródła, które z niéj na nas się wylały. Dzieci miały ojców i matki, natchnienie miało źródło, geniusz miał gniazdo swe, na którém porósł w pióra, i macierzyńską opiekę, co go wykarmiła.

Hrabia Filip stał przez czas jakiś zaniemiały.

– Wielkie pieśni, wielkie dzieła kunsztu – rzekł wkońcu – rodzą się z boleści wielkich.

– Tak – zawołał poeta – lecz i boleści wielkie potrzebują piersi szérokich, aby się w nich zrodziły i mieszkały.

– Wiész co – podchwycił hrabia August, biorąc za rękę milczącego towarzysza – uznaj się zwyciężonym. Nie możesz zaprzeczyć geniuszu naszym wieszczom pogrobowym, Adamowi, Zygmuntowi, Juliuszowi. Uznał ich nawet ten świat, co nam nic przyznawać nie chciał. Nie zaprzeczysz uroku i polotu pieśniarzom naszym, ani genialności mistrzom penzla i ołówka, a wszyscy oni przecie czerpali z téj skarbnicy, w któréj ty nie widzisz nic, nad próchno, brud i zgniliznę. Były więc niespożyte zasoby, niezamulone i niezatrute źródła, nieprzegniłe organa żywota.

– Resztki! Śpiéwy łabędzie! – odrzucił hrabia Filip krótko, jak gdyby chciał zapobiedz dalszym rozprawom, do których brakło mu już argumentów.

Nie uznawał się zwyciężonym, ale czuł że go pokonano.

Hrabia August rozśmiał się wesoło.

– Proszę panów na herbatę! – odezwała się, wstając i podając jednę rękę księżnie Teresie, a drugą Ahaswerze, gospodyni. – Pogódźcie się panowie i mówmy o czémś dostępniéjszem dla nas, co myślami nie nawykłyśmy wzlatywać tak wysoko.

Ruszyli się wszyscy.

Z twarzy dysputujących widać było, że pomimo rozejmu ogłoszonego przez gospodynię, podrażnienie trwało. Języki gotowe były do boju; każdy miał cóś jeszcze na poparcie i obronę przekonań swych do powiedzenia.

Tymczasem Ahaswera unosiła się pocichu nad wymowném, genialném wystąpieniem swojego protegowanego, pani Eliza zaś szeptała księżnie, iż hrabia Filip we wszystkiém zawsze jest pesymistą i oprócz tego sprzeką. Wiktora wziął pod rękę pan Ferdynand, dostrzegłszy że siostra okazywała mu niezwykłą uprzejmość i sympatyą. Rad był go sobie zaskarbić na wszelki wypadek, choć jeszcze do téj fantazyi nie przywiązywał zbytniego znaczenia.

Zaczynało jednak zastanawiać go to, że kazano mu zaprosić Wiktora, że Eliza ciągle była w usposobieniu niezwykłem, podrażniona, i w poufałéj rozmowie zbyt często wspominała artystę, jakby mimowolnie.

Miał więc domysły, przeczucia; chciał, zaprzyjaźniając się lepiéj, wybadać tego człowieka, dotąd osłaniającego się tajemnicą.

Zabawiał więc go jak umiał, trochę mu dworując i usiłując postawić się na stopie poufalszéj.

Tymczasem księżna Teresa, która także oka z Wiktora nie spuszczała, badając go zdala, gdy siadały do herbaty, miała czas i sposobność szepnąć Elizie:

– Od ostatniéj bytności u mnie, wasz tajemniczy artysta, czy nie wiem kto, stał się dla mnie jeszcze bardziéj drażniącą zagadką, bom jaki, rożek zasłony co go okrywa odsłoniła przypadkiem. Przynajmniéj tak mi się zdaje.

Zarumieniona Liza spojrzała ku niéj ciekawie.

Księżna na ucho poczęła opowiadać niefortunne swe pokuszenie dopytania się znaczenia kamei, któréj była pewną niemal, że inną być nie mogła, nad dawno jéj znaną.

– Mam najmocniejsze przekonanie – dokończyła – że ten Wiktor Gorajski musiał się nazywać imieniem jakiémś nam nieobcém, że niegdyś obracał się w kołach naszych, w świecie nam znanym. Co go zmusiło do takiego zamaskowania się, czy kryje nieszczęście, czy ruinę… czy…

– W tém wszystkiém nicby nie było ani niepodobnego, ani dziwnego – odpowiedziała Eliza. – Cóż u nas pospolitszego nad ruinę? Winny czy nie, któż się nie sroma upadku?… ktoby nie chciał o nim zapomniéć? Może to być jakaś nieszczęśliwa ofiara.

Księżna potwierdziła domysł ten głowy skinieniem.

Zasiadano do herbaty. Ahaswera poecie zrobiła miejsce przy sobie, co go rozpromieniło. Ukradkiem pocałował ją w rękę, co dawno niewidziany na bladéj, zwiędłéj twarzyczce wywołało rumieniec.

Z rozmowy o siłach, które pozostały z przeszłości, hrabia Filip złośliwie przeszedł do dziwacznych napaści i zarzutów przeciw pojedynczym popularnym postaciom. Potém uboléwać zaczął nad zboczeniami ducha tego, którego sławiono potęgę, i jako przykład przywiódł Towiańskiego, z którego się wyśmiéwał dowcipnie, bo mu to z wielką łatwością przychodziło.

Jak gdyby dotknął rany, wszyscy zamilkli, posmutnieli.

– Takie wyboczenia siły – odezwał się, cierpliwie długiéj wysłuchawszy chryi, hr. August – przepraszam cię, dowodzą właśnie jéj istnienia. W tym obłędzie były strony piękne i obudzające poszanowanie, jeśli nie współczucie. Kto zna tajemnice ducha ludzkiego i niepewność tych granic, które dzielą świadomość swego stanu od bezwiednego obłędu umysłowego, z dobrą wiarą, nie będzie nigdy śmiał rzucić wyroku potępiającego i obelgi szalbierstwa na człowieka, co ludziom poważnym, wielkiego charakteru umiał rozkazywać i nawracać ich. W tym szale, który się zrodził z boleści, były momenta rzewne i piękne, a z całego ruchu, rozgorzenia tego pozostał w spuściźnie nastrój wysoki, prąd unoszący ku górze.

– To właśnie źle – zawołał uparty Filip – bomy wiekuiście błądziliśmy tém, żeśmy chodzili po obłokach, nie po ziemi. Nas potrzeba studzić, nie ogrzéwać.

– A gdy zupełnie, da Bóg, wystygniemy, spowinąć w całun i położyć w grób – dodał szczęśliwie tego wieczora usposobiony poeta.