Kostenlos

Chata za wsią

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Ani chybi, znowu tam jakieś przeklęte dziewczysko – zawołała matka. – Gadaj już gadaj… niech wiem, co się święci.

– Teraz to chyba gorzéj jak kiedy – odparł Tomko, i nuż spowiadać się matce, a słów nie skąpił, bo mu się na nie długo zbierało. Gdy począł mówić, wygadać się nie mógł.

Adamowa stała, słuchała, głową kręciła i summowała zasmucona.

– Hm! hm! – rzekła po chwili – lepiéjbyś to sobie z głowy wybił… Cyganka… diabeł ją wié… może co zna! O jéj ojcu i matce dziwy prawili: nasłuchałam się, że włosy na głowie wstają… Cyganisko się w końcu obwiesił!! Brudy i szkarady: potrzeba ci było tam nosa wtykać?

– A! kiedyżto ładna jak drugiéj w życiu nie widziałem! – zawołał Tomko – a poczciwe, a skromne!

– E! pluń ty mi na to! A zkąd się tu u niéj poczciwość ta i skromność wziąć miała… Widać tylko durzy ludzi… Ej! ostrożnie Tomku, ostrożnie bo się doigrasz! Dziewczyny mi téj więcéj ani patrz! Mało masz szlachty, coby każda za ciebie poszła… to się żeń już lepiéj, niż masz tak bałamucić.

Długo jeszcze w ten sposób mówiła pani Adamowa; słuchał jéj syn w milczeniu, ale znać było, że do serca mu to nie szło, i matka pomiarkowała, że przekonać nie musiała, bo ciągle w jedno biła, powtarzając swoje, a słowa z niego nie mogąc wywołać. Gdy nareszcie milczący odjechał, rozpłakała się usiadłszy na ławie. Biedna kobieta przebiegła w myśli wszystkie możebne skutki synowskiéj namiętności, i drżała nad dziecięciem, chciała go już z leśniczostwa odebrać, to daleko gdzieś zasłać, tak jéj cyganki i czarów strach było.

Cała zadumana o przyszłości, ani spostrzegła, jak zmierzch padł na dworze; w chacie noc się zrobiła, a drzwi powoli rozwarły się i głos z nich chrypliwy, pocichu ją pozdrowił.

– Dobry wieczór, imościuniu!

Dopiéro odwróciła głowę, wstrzęsła się i nie mogąc poznać gościa zapytała:

– A kto tam?

– Oj! a tożeście mnie widzę staréj sługi nie poznali? – dodała śmiejąc się chrapliwym głosem Sołoducha… Stara Ratajowa ze Stawiska! Byłam na budkach u Marcinowéj, któréj Pan Bóg dał syna… i do jéjmości przychodzę jako do kumy z warem.

Zerwała się szlachcianka, krzyknęła na sługę i wnet zaświecono łuczywo. Po przyjęciu podarku, kazawszy dziewce w zamian zań krupniku, tojest wódki z miodem i korzeniami przyprawić, Adamowa poprosiła babę, żeby usiadła i sama się przybliżyła do niéj. Na rękę jéj było właśnie urodziny owe i przybycie Sołoduchy, bo nie wiedząc jak ścisłe stosunki łączyły starę z Marysią, a znając zdawna lekarkę, chciała z niéj coś o cygance się dowiedziéć.

Zręcznie więc naprzód podpoiwszy babę, nuż wypytywać o to i owo!

– Oj! – rzekła nakoniec wzdychając – biedato moja, że Tomko u was w Stawiskach; chłopiec młody, strasznie do dziewcząt ochoczy a z dawien dawna o waszych niedobrze słychać: wszystkie tam ladaco, gotowe mi go rozłajdaczyć.

– Moja jejmościuniu – odpowiedziała stara – jak się co ma zepsuć, co chcesz rób nic nie pomoże… A ja tak źle nie myślę o waszym synu, a nasze dziewczęta toż nie takie teraz jak bywały, kiedyto pan młodszy hulał i psuł ludzi.

– I teraz się tam jeszcze znajdzie nie jedna, co mego bałamucić zechce… a może się już i znalazła? – spytała szlachcianka ciekawie.

– Nie wiem… nie wiem – odparła baba śmiejąc się – at, zwyczajnie nie do jednéj się uśmiechnie, jak naprzykład do sotniczanki Horpyny; ale to młodość na to…

– Tam-bo uwas – dodała Choińska nie mogąc dłużéj wytrzymać – jest jakaś cyganka którą chwalą, że ma być bardzo piękna…

Sołoducha podpita już, miała wielką ochotę gadać, i zerwała się z siedzenia jak oparzona.

– To o Maryś widzę mówicie – przerwała – O! o! daj nam Boże wszystkim takie dzieci, jak ta dziewczyna się udała! cyganka nie cyganka, a drugiéj takiéj we wsi nie znajdziesz. Czy to wy nie wiecie nic o niéj?

Matka rada się była jak najwięcéj dowiedzieć, i nalawszy jeszcze kieliszek wódki Sołodusze, poczęła ją wypytywać.

Dopiéroż Ratajowa dziwy o dziewczynie jęła jéj śpiewać, o jéj życiu, pracy, piękności, poczciwości, wytrwaniu; jakie to śliczne, jakie to dobre, i jak to Bóg sam sieroctwo jéj wykołysał. Stara Adamowa zadrżała, zmarszczone jéj czoło okryło się potem, i ciężki niepokój sercem poruszył: załamała ręce, wydając się ze swoją tajemnicą.

– To już niema co taić – zawołała – Tomko się mój w niéj na zabój rozkochał; był tu u nas przed chwilą… przyznał mi się że za nią szaleje… Co tu robić Sołoducho? —

Baba spuściła głowę milcząca.

– Alboto ja wiém! – rzekła.

– Żenić się z cyganką, z sierotą, z ubogą, a jeszcze i poddanką waszego pana, ani myśléć Choińskiemu – dodała z dumą Adamowa – a chłopcu jakby kto co zadał!!

– Dziewczyna poczciwa – przerwała Sołoducha – ona go bałamucić nie będzie, Tomko sobie ją z głowy wybije.

– A jeżeli to czary? – spytała szlachcianka pocichu.

– Jakie czary? – odparła ruszając ramionami Sołoducha – czarne oczy, czerwone liczko, ot i po wszystkiém…

– Ależ Tomko mój oszalał!

– Alboto jemu pierwszyzna!

Flasza stała gotowa, baba schwyciła ją pod pachę i zabiérała się do wyjścia; niespokojna szlachcianka jeszcze do szafy poszła po grosz jakiś i wetknąwszy go staruszce, usiłowała ująć ją sobie.

– Słuchajcieno – rzekła pocichu – a gdybyście wy mnie pomogli i oko tam mieli na mojego chłopaka: dalipan gotowabym wam takiego gościńca dać, o jakim się wam nie śniło!

– A co ja mogę?! szepnęła Sołoducha odtrącając pokusę i szybko sunąc ku drzwiom – bądźcie spokojni, ja do Marysi chodzę, z oka ich nie spuszczę, i co podołam to zrobię: nic się złego nie stanie! Bóg z wami! nie macie się strachać czego.

Mówiąc to baba wpół pijana, starała się jednak język za zębami utrzymać i szybko wyszła z chaty, a ledwie w podwórku aż się za siwą uchwyciła głowę.

– Cyt! cyt! – zawołała do siebie – precz licho! ta – to się na wielkie rzeczy kroi! Myślałam, że Tomko tylko ją bałamuci i szczęścia probuje, a on naprawdę zaszłapał! No! no! może Pan Bóg sierocie da szczęście!

A jakto w każdéj ludzkiéj czynności by najlepszéj, jest diablego ogona kawałek, bo nim szatan musi każdą zamieszać potrawę; do dobrych chęci dla Marysi staréj Sołoduchy, wmieszało się i złe uczucie, dodając jak drożdże ciastu siły robocie i wzrostu. Choińscy byli bogaci, stary trochę się czwanił i rękę kładł za pas; Adamowa w niedzielę na panią patrzała, w chacie ich było dostatnio: a myśl upokorzenia ich dumy daniem im cyganki, sieroty za synowę, uśmiechnęła się staréj Sołodusze.

– Ot toby dopiéro musieli nosy pospuszczać – dodała w duchu – oni co najmniéj jaką ekonomównę lub pannę z garderoby dla syna roją; a tu im przyjdzie golusieńkie cyganiątko!! i córka wisielca!

Ratajowa cała w rozmysłach stanęła nawpół drogi.

– Coby tu robić? – spytała się sama siebie ożywiona wódką – jakby tu począć?

Chwilę tak stała głęboko zadumana, potém coś zapewne przemyśliwszy, kopnęła się wesoło do chaty pani Marcinowéj. Tu choć dni jeszcze parę miała zabawić, ale tak się poczęła niepokoić o Marysię, że nazajutrz rano piechotą wyrwała się do Stawiska, nieczekając na podwodę. A że dobrze znała okolicę; przez lasy wprost poszła ścieżką na cmentarzysko wiodącą.

Zbliżając się ku niemu, zdala już poglądała, czy nie zobaczy dziewczyny przy mogile; ale choć dzień był piękny, nikogo tam niedopatrzyła, tylko z tumanem kurzawy Tomko na siwku przeleciał i mignął jéj jak strzała przed oczyma.

– Leć! leć! – uśmiechając się zawołała baba – złapiemy cię ptaszku; ale gdzie hołubka moja? gdzie Marysia?

I przeszedłszy w poprzek drogę zbliżyła się do chaty, w któréj izbie pies zaszczekał. Drzwi były zamknięte, zapukała, i po chwilce Marysia przyszła jéj otworzyć. Stara bystrém okiem podejrzeń pełném, zmierzyła spokojną i smutną dziewczynę.

– A co to ty w chacie? – zapytała.

– Ot tak! – odparła Marysia – nie chciało mi się piec na słońcu…

– Bałamucisz! gadajno prawdę!

– Ten się włóczy a włóczy – pocichu szepnęła Marysia – raz wraz mnie zaczepia: musiałam się przed nim schować.

Sołoducha mrugnęła oczyma.

– I cyganka się już do mnie jakaś dwa razy przywlokła, dziwy mi prawiąc… Nie śmiem wyjść już na cmentarz.

– I dobrze robisz odpowiedziała Sołoducha, siadając – ja ze strachu żeby ci się tu co złego nie stało, leciałam do ciebie aż z Budek od Rudni jak oparzona… Chłopcu ani końca nosa nie pokazuj! Już ja co wiém, to wiém!

– A cóż wiecie? – spytała zarumieniona Marysia.

On się w tobie do szaleństwa, na zabój rozkochał! – na ucho ostrożnie szepnęła baba – bylebyś rozum miała, to się z tobą ożeni.

– On! ze mną! – czerwieniejąc się coraz mocniéj krzyknęła Marysia – chyba żartujecie ze mnie?

– Ale gdzie tam! tak jest! miej rozum, a nie przypuszczaj go do siebie ani na staje, to go będziesz miała… Tyś głupia, ale ja żyłam na świecie to wiém: mężczyznie im gorzéj dokuczysz, to cię lepiéj pokocha.

– Tego nie rozumiem moja matko!

– Rozumiész, nie rozumiész, a rób, co ci mówię! Zobaczysz, ja w tém że pójdziesz za szlachcica i cała wieś będzie ci zazdrościć… A dopiéro stara Sołoducha wziąwszy się na weselu pod boki, całéj wiosce powie: – A co? a co? ot, jak moja cyganka poszła za mąż? Nie chcieliście na nią patrzéć, teraz się jéj będziecie kłaniać; a kto to zrobił… Sołoducha!

I baba w istocie wzięła się pod boki i podrygiwała stanąwszy naprzeciw Marysi, która przelękła i zdumiona więcéj niż uradowana, patrzyła jak sierotka na Sołoduchę szczekać począł, widząc ją w tak niezwykły sposób uwijającą się po izbie.

– Matuniu! – powtórzyła dziewczyna – ale ja was nie rozumiem.

– Cyt! – zamykając jéj usta dodała stara – tylko mnie słuchaj, a głowy nie masz czego łamać.

– Ale cóż mam robić? – spytała Marysia.

– W chacie siedziéć, nosa na dwór nie pokazywać: to pierwsze… Zobaczysz, szczęście ci się samo położy na progu i garścią go weźmiesz…

 

To powiedziawszy Sołoducha usiadła na ławie i nieco odetchnąwszy, wyraźniéj się tłómaczyć poczęła.

– Musiał szlachcic zaszłapać – rzekła – kiedy już i matka jego wié o tém, a ze strachu umiera, bo się przedemną aż wyspowiadała. Teraz tylko podmuchać i ogień będzie. Do cerkwi w niedzielę wystrój się moje dziecko, ale jeźli cię zdybie, zaczepi, zagada, ani się nawet oglądaj… Tomko zobaczy, że tu nie ma innéj rady, tylko się ożenić; i albom ja już do niczego i głowy nie mam, albobym przysięgła że się ożeni!.. Rodzice krzyczéć będą, łajać, fukać i na niego i na ciebie, ale w końcu pozwolić muszą… Chłopiec niczego! chata raj! hroszy u starego choć czapką mierzyć… Nie zapomnisz, spodziewam się i o staréj Sołodusze.

Zdziwiła się stara podniosłszy oczy na Marysię, gdy ją we łzach całą ujrzała.

– A tobieżto co? – krzyknęła.

– A matuniu – cicho odpowiedziała Marysia – nibyto ja rozumu nie mam! Gdyby się to i stało, a coby mnie tam w chacie czekało?

– Co? – ofuknęła baba…

– Czyby mnie to tam jak dziecko przyjęli i ojciec i matka? A ktoby mi dobre słowo powiedział! Na niewolębym tam chyba poszła i na poniewierkę.

– Albo to starzy wieczni!

– A na co mam ich śmierci patrzéć? – odezwała się dziewczyna.

– I cóż myślisz? – przerwała Sołoducha.

– A cóż? gdyby nawet takie szczęście spotkać mnie miało, ja go nie chcę.

Baba osłupiała z podziwu, załamała ręce, przeżegnała się mrucząc coś pod nosem niezrozumiale.

– Alboto mi tu źle? – spytała Marysia – albo mi brak wody i chleba? A na co mi więcéj? Przywykłam do chaty i wiek w niéj przeżyję… Szlachcicby mi całe życie wytykał, że mnie z błota wyprowadził; gdyby nie on, to i chłop gdyby mnie wziął nierazby w złą godzinę nazwał cyganką i córką wisielca… Wolę, że mi tu ściany milczą, niżbym tego słuchać miała.

Sołoducha z usty otwartemi, milcząc, zdawała się chcieć zrozumieć słowa dziewczyny i nie pojmować ich wcale.

– Otóż tobie rozum! – rozśmiała się nareszcie – oto tobie dola! Jak jéj szczęście świta, toby się chciało, żeby Pan Bóg i wczorajszy dzień przerobił. Tfu! na marę… licho tam wié, czego ci się zachciéwa! Ja tego i słuchać nie będę; a co wiem, to wiem, i co mówię, to zrobię…

To rzekłszy zerwała się z ławy i cała oburzona, ale podtrzymując się jak mogła tém, że dziewczę bredzi nie wiedząc co; odeszła od Marysi, we łzach ją zostawiwszy.

Biedne dziewczę zostało same i usiadło na ławie zadumane tak smutnie, jak nigdy jeszcze; oczy jéj oschnąć nie mogły, a niepokój bił piersią wzruszoną. Co tu począć i jak tyle różnych uczuć pogodzić! Sierotka jakby przeczuł co jego pani cierpiała, przyszedł, siadł przy niéj pocichu, i począł ją lizać po rękach, łapą drapiąc po kolanach, żeby z zadumy rozbudzić. Ale ciężko to było! ciężko!

Pierwszyto raz dziewczęciu ktoś się starał podobać i podobał; pierwszy raz obcy przemówił do niéj tym językiem, który tak słodkiém brzmieniem młode ucho kusi; a uśmiechnąć mu się, odwrócić do niego jak serce chciało, nie było podobna! Cała przyszłość czarna, ponura, straszliwa stanęła przed sierotą…

– I zawsze tak będzie – mówiła w duchu – i nigdy nie potrafię znaleźć równego sobie; chybabym wzięła żebraczego syna i poszła w świat ze ślepym. Któż weźmie cygankę? Kto wie! kto wie! dobrze może radziła stara cyganicha, pójść z nimi na wieczną włóczęgę… Ale jakby moją kochaną chatę i mogiłę porzucić, i moje życie spokojne?

– A! – dodała płacząc – już ono nie będzie jakiém było! Jeden się zbliżył i spojrzał… podobam się drugiemu, nie dadzą spokoju, aż sponiewierają mnie bezbronną i bezsilną… Co tu począć! co począć!

I załamała ręce.

Ale w chwili największéj rozpaczy, przychodzi czasem otucha, świta pociecha niespodziewana. Marysia spojrzała przez okienko na jasne niebo, na uwijające się ptaszki pod chatą, posłyszała szczebiotanie swych skrzydlatych przyjaciół, i trochę jéj przybyło odwagi.

– Bóg łaskaw – rzekła pocieszając się w duchu – co będzie, to będzie, ja do mojéj roboty, do mogiły i do dawnego obyczaju powrócę… A przyjdzie umierać, to nie pożałuję świata, bom go nie zaznała! Tyle go dla mnie, co w oknie.

—–

Tymczasem, jak łatwo można było przewidziéć, szalony chłopak, chodź co dzień się zarzekał, że Marysi więcéj nie zobaczy, codzień więcéj za nią przepadał; w końcu całkiem poddał się téj namiętności, i już na nie postanowił nie zważać.

Marysia udawała obojętną i w niczém nie zmieniła postępowania; ale czasem musiała choć po niewoli nań spojrzéć, a ten wzrok przeszywał go do duszy; musiała powiedziéć słówko, a mowa sprawiała mu dreszcze i sprowadzała sny dziwaczne; musiała się pokazać choć na chwilę, a ujrzawszy ją leśniczy głowę tracił do reszty. Przyszło w końcu do tego, że po pięć i sześć razy włóczył się około chaty, w któréj Marysia ze strachu, aby się z nim nie spotykać, siedzieć musiała zamknięta jak niewolnica.

Nie można się było z nim rozminąć, kręcił się po gościńcu, przy studni, po za cmentarzem, i czychał tylko, żeby ją zobaczyć.

Ludzie dobre mają oczy, zwłaszcza na cudze sprawy: rychło też po wiosce wieść gruchnęła o zalotach leśniczego do Marysi, a sam pan Adam, który wraz gospodarzem i pobożnym został, codzień teraz prawie łapał na drodze do lasu wykradających drzewo bez kwitów. Tomkowi leśniczostwo wcale nie było w głowie; zgromił go raz i drugi dziedzic; wysłuchał bury, ale się nie poprawił. Pan Adam zapowiedział, że go za trzecim razem odprawi; ale zaraz nazajutrz złapano w szkodzie z sąsiedniéj wsi chłopków, którzy korę dębową obdzierali do blizkiéj garbarni. Pan Adam wpadł w gniew potężny, i Tomkowi natychmiast leśniczostwo odebrał. Strata miejsca niewiele go obeszła, ale bał się ojca i nie wiedział jak się tłómaczyć: a że go serce wiązało do Stawiska, postanowił do czasu utaić odprawę, i przyzostać w chacie sotnika, dobiegając z niéj do cmentarza i Marysi.

Przywiązanie do niéj gwałtowne i niepohamowane, dziwnie nad nim brało górę. W pierwszych chwilach była to tylko młoda fantazya, płoche zachcenie i powab pociągający pięknéj twarzyczki. Tomko chciał się pobawić i porzucić, ale teraz myśli jego całkiem barwę zmieniły; chciał się już żenić i nie taił z tém przed sobą. Widział on niepodobieństwo ożenienia dla rodziców, ale dziecinnie i wieśniaczo mówił sobie, że uciecze z dziewczyną, że się z nią gdzieś ukryje; a ożeniony gdy wróci, rodzice ich przyjąć będą musieli.

– A nie, – dodawał w myśli – to pójdę służyć na kraj świata, pójdę dla niéj i dla siebie pracować, ale jéj nie porzucę.

Były nań jeszcze chwile oprzytomnienia, w których się sam z siebie naśmiewał, że za cyganką lata, że oszalał; ale namiętność wnet brała górę i znowu snuł potém rajskie życie z piękną Marysią. We wsi, gdzie już wciąż o tém tylko mówiono, na wieczornicach, na połudeńkach, pod cerkwią i w karczmie, Tomko się dowiedział, że Sołoducha i oboje Ratajowie mieli jakąś władzę nad sierotą i opiekę nad nią, i jak tylko tę wiadomość pochwycił nazajutrz rano poleciał do ich chałupy.

Sołoducha go czekała, bo wiedziała dobrze, że w końcu musi przyjść koza do woza; i jak go zdala postrzegła, zaraz męża za piec pchnęła, domyśliwszy się, że chłopcu przy nim niebardzo mówić się zechce. Dziad się zrazu ofuknął, ale jak mu stara szepnęła na ucho, że to o sierotę idzie, wgramolił się na zapiecko i począł chrapać, choć dobrze ucha nadstawiał. Sołoducha znowu udała bardzo zajętą i nuż z zimnemi garnkami chodzić od stołu do komina i od komina do stołu. Nie zobaczyła nawet niby, gdy Tomko wszedł do chaty.

– Dzień dobry matko! – rzekł trochę zmieszany szlachcic rozglądając się do koła.

– A to panicz!! – zdziwienie udając odezwała się stara – może wrota na łan zamknięte, zaraz pójdę otworzyć…

– Nie, nie, nietrzeba – odparł siadając na ławie Tomko – ja tu do was matuniu po radę…

– Panie Boże! a tóż co! – odezwała się stara śmiejąc – czy już mnie potrzebujecie?? No, mówcież co wam potrzeba; ale ja taki przestrzegam, że lubczyku u mnie nie ma, choć to wy i bezemnie i bez niego sposób sobie na dziewczęta znajdziecie.

– Co tu długo gadać a bałamucić – wstając z ławy rzekł Tomko – ot matuniu powiedźcie mi, czy to wam krewna, czy chrzestna córka, czy co… Marysia cyganka?

– A co ona mi ma być? – ruszając ramionami odparła stara – nic…

– Ale wy z nią żyjecie?

– Bo to widzicie matka nam ją przed samą śmiercią poleciła; ale cóż wam do niéj?

– Co mnie do niéj? – wybuchnął chłopak – tu nie ma co kłamać: ot, ja za nią oszaleję!

Baba udała zdziwienie wielkie, w ręce plasnęła, głową zaczęła kiwać, brwi zmarszczyła, cmokała; wreszcie poufaléj przysiadła się na ławie.

– A na co się wam to zda? – rzekła podpierając twarz zgrzybiałą na pomarszczonéj dłoni – wy myślicie, że to dziewczyna sierota, sama jedna, to ją jak grzyba wziąć; ale widzę Marysi nie znacie.

– Jakże nieznam, kiedy mi głowa pęka, że jéj dostąpić nie mogę.

– I takito porzućcie – szepnęła Sołoducha – wierzcie mi, bo z tego nic nie będzie: obałamucić jéj nie obałamucicie, a cóż? o ożenieniu wam ani myśléć; dopierobyto szlachta krzyku narobiła!

Chłopiec się zamyślił smutnie.

– A ja bez niéj żyć nie będę! – rzekł cicho.

– Co wam się stało? – zawołała baba: – Młodemu tak się to zdaje… Oj! oj! albo to ona jedna? Krzyż z wami! Co wy mówicie? Już że Marysi tak nie dostaniecie nie poszedłszy z nią do cerkwi, to pewna: dziewczyna stateczna, pobożna, pracowita a i nie głupia, z chłopcem się nie wda… na gościńce jéj nie złapać…

– No! to się z nią ożenię! – rzekł zamaszysto Tomko – niech co chce będzie, a taki się ożenię…

– A toż rozumna mowa? odparła starucha – co wam paniczu? czy o Marysi nie wiecie że cygańska córka, czy swoich nieznacie, jak nosa do góry zadzierają? Ojciec i matka toby się was wyparli.

Tomko głowę zwiesił.

– Wy-bo sobie tém darmo krwi nie psujcie; bo co nie można, to nie można – dodała Sołoducha. O! już to prawda, że takiéj śliczności jak ta dziewczyna – kończyła stara powoli poddmuchując ogień, którym leśniczy gorzał; – takiéj śliczności nietylko na okolicę nie ma, ale i na świecie poszukać! Gdyby człowiek nie wiedział, myślałby, że to pańskie dziecko!

Leśniczy westchnął głęboko.

– A tu – rzekł raptownie jakby sam do siebie – ani się zbliżyć, ani pogadać, ani oczu napaść.

– Jużto darmo – dorzuciła baba – ona taka bojaźliwa i skromna, że ledwie zasłyszy turkot na drodze, do chaty się chowa… Wybijcie to sobie z głowy.

– Kiedy żyć bez niéj nie mogę! – zawołał Tomko rozpaczliwie, i zaklął się; a baba udała, że ją przestraszyło zaklęcie.

– O mój Boże! a cóż to będzie? – zawołała – co to będzie?

– Choćby przyszło dla niéj zginąć.

– Cyt! cyt! cicho, nie mówcie w złą godzinę, ja na to nie poradzę…

– Gdyby choć zobaczyć, choć pogadać – rzekł Tomko – wy tam chodzicie?

– To prawda! – mruknęła stara – co dzień.

– Słuchaj Ratajowa! – gwałtowniéj przerwał leśniczy – ot, rubla kładę na stół, nie odmawiajcie mi a pomóżcie.

Baba odskoczyła obruszywszy się.

– Co to wy oszaleli naprawdę, żebym ja dla grosza dziewczynę gubiła i do bałamuctwa dopomagała.

– Ale posłuchajcież – dokończył Tomko – ja złego nie chcę i o nic was niepoczciwego nie proszę; tyle tylko, jak będziecie u niéj w chacie, dajcie mi znać, wpuśćcie za sobą, niech ja przy was choć przebędę z nią jaką godzinę. Będziesz się na nas patrzéć.

Sołoducha jeszcze się oburzała.

– Ale to nie może być?

– Na miłość Bożą – zaczął zaklinać Tomko – widzicie że ja nic złego nie myślę.

– A jak się Choińscy dowiedzą?

– Nie dowiedzą się; a jakby i tak było, niech się sobie dzieje co chce. A to przyjdzie mi dla téj miłości zeschnąć i umrzeć, bo już dłużéj nie wytrzymam!

Babie tak się wszystko ślicznie składało, że jéj aż serce rosło; ale udawała zafrasowaną, i nierychło, nacmokawszy poczęła pocichu szeptać coś Tomkowi na ucho, który rozweselony; jakby ożył na nowo, wsiadł na siwka i poleciał.

Dopiero z za pieca dziad się zwlókł co najprędzéj po rubla o którym zasłyszał, i chyłkiem skradł się do stołu; ale Sołoducha przeczuwając napaść, dawno już była schowała grosz w węzełek i zatknęła w łóżko, a Rataj go nie znalazł.

Rozpoczęła się zwada, krzyk, targanie; wyparła się Sołoducha, że datku nie przyjmowała; Rataj parę razy kijem machnął i burza ucichła jakoś wkrótce zalana kwaterką wódki.

O zmierzchu Sołoducha wdziawszy świtę, zabrała się na wieś do Marysi, nie bez szyderskiego uśmiechu, przekradając się przez ulice wioski ku cmentarzowi i cygańskiéj chałupie.

Wielka była radość samotnicy, gdy zobaczyła babę zbliżającą się do chaty: rzadkito bowiem był gość o mroku. Marysia właśnie odpoczywała na przyźbie przed sienią, otoczona całym swym dworem, gdy babina się przywlokła, i na widok który miała przed oczyma, stanęła, by mu się lepiéj przypatrzéć.

 

W istocie było na co spojrzéć.

Śliczne dziewczę, w białéj koszuli, w krasnym fartuszku, dłonią hojną rozsiewało ziarno do koła, a wychowańcy Marysi kłócąc się, wyprzedzając i bijąc po trosze, lecieli na nie łapczywie. Szare i białe gęsi, pstre gołębie, kurki czubate, wszystek dwór aż do psa i kota, otaczał panią swoję, nawet kilka dzikich śmiałych wróbli przyplątało się do rozdawanéj karmy, i ukradłszy ziarenko, uciekały z niém co prędzéj pod strzechę. Zazdrosny Sierotka widząc że kury i gęsi zajadają, corazto poskoczył, odpędził je, powąchał tego rodzaju jadło, i nie mogąc go zrozumieć, odchodził zamyślony, jakby powiadał:

– Co téż te głupie stworzenia jedzą! – Marysia śmiała się z tych codzień prawie powtarzanych wybryków swojego ulubieńca. Na widok nadchodzącéj Sołoduchy, i dziewczę się z siedzenia zerwało i pies zaszczekał, i ptastwo pochwytawszy co mogło na prędce, wrzeszcząc rozbiegło się, a na miejscu swojskiego stadka, wnet drapieżny zastęp wróbli upadł na tokowisko.

Ostatnie promienie słońca oświecały blaskiem jaskrawym tę scenę wiejską, nacechowaną sielankową prostotą. Po chwilce Sołoducha przybliżyła się, ująwszy za rękę Marysię, wwiodła ją co prędzéj do chaty.

– Słuchajno – rzekła – nie bądź głupia; Tomko się z tobą niezawodnie ożeni, bo ginie bez ciebie biedne chłopczysko… Zaraz tu przyjdzie; tylko co go nie widać. Jużciż przy mnie oczyma cię nie zjé, puść go do chaty, niech choć pogada z tobą.

Marysia zarumieniła się, jakby ją krwią oblał.

– Krzyż na mnie! Ach! ja nieszczęśliwa; a cóż ludzie powiedzą? – zawołała.

– A co gadać mają, kiedy ja tu! – ofuknęła ją baba, – ja cię do złego nie poprowadzę; słuchaj mnie tylko, wszystko dobrze będzie. Cyt! cyt!

Położyła palec na ustach, a tuż tętent siwka dał się słyszéć. Marysia nie wiedziała już co począć, rzuciła się ku drzwiom, ale baba posadziła ją na ławie, i otworzyła je nieco, a Tomko wszedł jak piorun.

Wpadł i prost do dziewczęcia, chwytając ją za ręce:

– Marysiu! serdeczna Marysiu, nie uciekaj! – rzekł zadyszany – nie bój się, tyś mi milsza nad życie! Choć chwilkę pozwól pobyć z sobą gołąbko moja; a jak każesz, to pójdę!

Baba uśmiechnęła się, Marysia zdawała się tracić przytomność i powiodła ręką po czole.

– A! to nie gubże mnie – odezwała się drżąca wyrywając się od niego – kiedym ci miła jak mówisz, nie trujże mi życia!

– Ja! jabym za ciebie w ogień skoczył.

– O! nie mówcie słów takich! nie mówcie, bo im nie uwierzę. Wy się ożenić ze mną nie możecie; na co daremnie gubić sierotę? Rodzice wam nie pozwolą.

Tomko patrzał wciąż w czarne jéj oczy i pałał cały.

– Słuchaj – rzekł – na co to długo się spierać; jeźli mi nie pozwolą rodzice, ja z tobą na kraj świata ucieknę.

– Nie – odparła Marysia żywszym i śmielszym głosem – widzicie przez to okno dwie mogiły na cmentarzu: jedna z nich dziada mojego, druga matki. A wiecie z czego oni pomarli? Jeden, że przeklął dziecko swoje; druga, że na niéj przekleństwo było ojcowskie! Nie chcę przekleństw na głowę moję: porzućcie mnie, porzućcie!

Stara słuchała i brew się jéj namarszczyła, a usta zacięły; Tomko załamał ręce zdziwiony.

– Inaczéj mów, – odparł – ty chyba serca nie masz do mnie Marysiu. No! to mów i zabij mnie już od razu!

Dziewczę odwróciło się ku niemu z uśmiechem.

– Dlaczegóżbym serca do was nie miała; wyście do mnie pierwsi przemówili dobrém słowem i zbliżyli się do sieroty. I gdyby, gdyby nie strach rodziców waszych, a… – nie dokończyła.

Tomko znów pochwycił ją za ręce i począł całować; ale stara, któréj na myśl przyszło, że powinna była stać na stronie sieroty dla oka, odciągnęła go od niéj.

– Porzuć, rzekła – porzuć, ot siadaj na ławie i rozmówcie się po ludzku.

Marysia zobaczywszy, że stara zabiera się ku drzwiom, podbiegła i wstrzymała ją.

– Na krzyż Pański nie odchodźcie, – krzyknęła, zlitujcie się! Ja nie zostanę sama: to być nie może.

– Siadajcie, – rzekł Tomko – mnie pozwólcie zdaleka być… choć popatrzeć.

Marysia, na któréj to wszystko dziwnie smutne jakieś czyniło wrażenie, podparła się na ręku i rzewnie rozpłakała; chłopcu zrobiło się przykro, boleśnie: odsunął się do progu i stanął jak wryty.

– Ej! dzieciaki! dzieciaki – zawołała Sołoducha. – Ot! głupie! coby mieli czasu użyć, pogadać ślicznie, oboje podurnieli i licho wié jakie stroją fochy. – A no! porzućcie… Marysia tobie do smaku, a i ty jéj nie hydki: chcesz się żenić, czegóż tu płakać; weselcie się dziateńki.

– Nie wesele mnie w głowie – odparła Marysia, – mnie tak straszno! tak straszno! Od czasu jak przestąpił próg chaty mojéj, głowę tracę.

– Marysieńko! – odezwał się Tomko – klnę ci się na Boga, na wszystko, że się bać nie masz czego… Ja twój, zrobię co każesz, byleś mnie nie odpędzała.

– Co wam o tém mówić odpowiedziała Marysia, a rodzice, a wasi? a nuż się dowiedzą? Jutro was zaślą daleko, a mnie ludzie osromocą i zginąć przyjdzie marnie.

Trudno było odjąć obawę sierocie, i Tomko i Sołoducha próżno się o to silili: rozmowa nie szła, a że wieczór się zbliżał, po krótkim rozhoworze baba kiwnęła na Tomka, chłopiec westchnął i ujść musiał. Siwek pasł się na wale cmentarnym, i ledwie go złapał; a Rataicha aż się za głowę pochwyciła, zobaczywszy, że w chwili właśnie gdy Tomko z chaty się wymykał, wóz Marcina z budek rudeńskich przesunął się mimo cmentarza. Choiński nie uważał na to, tak był Marysią i koniem zajęty; sierota nic nie widziała, ale baba rozrachowała zaraz co z tego wyniknąć może, i na wieś pobiegła zachmurzona tym wypadkiem.

Marcin dobrze był jéj znajomy, bo świeżo chodziła pilnować jego żony; chciała go Sołoducha dognać i uprosić o milczenie; ale gdzie starym nogom zdążyć za młodemi końmi?

Szlachcic popędził w tumanie kurzu w jednę stronę, Tomko w drugą; Sołoducha o kiju powlekła się ku karczmie.

Wiedziała ona, że Marcin gaduła jakiego świat drugiego nie miał, karczmy pewno nie minie, i rachowała na to, że go tam jeszcze palącego fajkę zastanie. Omyliła ją wszakże nadzieja… Nim z góry zeszła, nim groble przebyła, nim się z trzodą spotkawszy wyminęła z bydłem, doszedłszy nareszcie do karczmy, postrzegła, że Marcin już konie zaciąwszy, boczną ulicą do Rudni poleciał.

Baba zła, na zwiady tylko weszła do izby szynkowéj. Szumko szynkarz z kilką innemi włościanami stał w pośrodku izby gawędząc pocichu z nimi; nie zważali jak się baba wsunęła.

– Tak, tak – rzekł rozdając tabakę szynkarz do starosty cerkiewnego – on tu sobie hula i kręci się koło dziewczyny, a tam rodzice myślą, że jeszcze we dworze służy. Marcin aż ramionami do sufitu ruszył, gdym mu powiedział, że już leśniczostwo oddane Pawłowi; a to wczoraj jeszcze stary Choiński słyszę, chwalił się, że syn ma takie miejsce na początek! Ot co! ot co!

– A bodajże was! a bodaj długo-języczni! – krzyknęła baba z za pleców Szumkowi, aż się cały wstrząsł – a świerzbiał was język spowiadać się przed Marcinem!

– A wiedźmo przeklęta, toś mię nastraszyła!… Bodaj cię febra trzęsła! – krzyknął Szumko.

– Gaduło, ty gaduło; na ciebieby febrę nasłać, tobyś pleść o cudzém zapomniał.

– Czyto mnie kto o sekret prosił – odparł Szumko – hę? Marcin pyta, dziwuje się że Tomka widział wedle chaty u cmentarza i mówi: Co to u was leśniczy wierzb na mogilniku pilnuje czy co? – No, to miałem mu kłamać?

– Dajcieno kieliszek wódki! – machając ręką zawołała Sołoducha z gniewem – a nu! wódki, i dosyć tego! bodaj wam to słowo bokiem wylazło!

Szumko poszedł po flaszę, resztę ludzi zamilkło, a Sołoducha wypiwszy porcyą jednę i drugą duszkiem, nie rzekłszy słowa więcéj, milcząca, szparko ku domowi pobiegła.

Sąsiad z Budek naturalnie wracając ze Stawiska, zaraz stanął przy chacie Choińskiego, bo mu niezmiernie pilno było ze złą nowiną.

Stary handlarz siedział na przyźbie fajkę paląc, i dobytek swój wracający z paszy oglądał.

– Dobry wieczór kumie – rzekł Marcin biczysko w wóz wtykając.

– A! jak się macie panie Marcinie. Co słychać w miasteczku? sprzedaliście żyto? po czemu?

– Cena licha! jeszcze chcą, żeby im chłopską miarą dziesięcio-garncową mierzyć, te żydy niewiary! Ot… i żyto do domu wraca!

Stary Choiński się uśmiechnął.