Kostenlos

Chata za wsią

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Sierotka nie odstępując swojéj pani, leżał u nóg jéj na mogile gdy przędła, szedł za nią na wieś, choć go to wiele kosztowało, a w nocy choćby mróz był największy, nie folgując sobie, wywdzięczał się szczekaniem za strawę. A tak sobie zawsze umiał dawać radę, że gdy go podchodzące wilki ścigały, właził na dach, i ztamtąd bezpieczny przyparłszy się do komina, ogromną wrzawą ich odpędzał.

Taki był skład dworu Marysi, która towarzyszów swej doli i karmiła, i pilnowała, i niemal jak ludzi tuliła pod swoją opiekę; począwszy bowiem od gołębi do głupich gęsi i rozumnego Sierotki, do wszystkich stworzeń tych mówiła słowy, których do ludzi użyć nie mogła; rozmawiała z niemi, kłóciła się, radziła, gniewała, chwaliła, zachęcała… Jeden pies tylko zdawał się to rozumiéć, kot bowiem choć dość zły i opryskliwy, obojętny był, ospały i gadać do niego, było to groch rzucać na ścianę; ptastwo zaś, głos jeden, jedno wołanie, na które przywykło się zlatywać, pojmowało.

Sierotka był niepospolicie rozumny, grzeczny i domyślny piesek. Uważała Marysia nieraz, że w przyjęciu przychodzących ludzi robił wyraźny, rozmyślny wybór form grzeczności: jednych witał milczkiem nie wstając ze swego miejsca, innych machając ogonem, łasząc się i przysiadając, innych wąchając za niemi powietrze, a niektórych burcząc zdaleka, lub ujadając złośliwie i uparcie, jakby miał ochotę ich pożréć. Najnienawistniejszych szarpał za suknię, ale nie kąsał nikogo.

Tych oznak przychylności i wstrętu oduczyć go nie było można; odwołany słuchał wprawdzie pani, ale drugą razą toż samo czynił co wprzódy. Miał w tém swoje widzimi-się.

—–

Było to jakoś latem: dzień skwarny kończył się jednym z tych wieczorów rzadkich u nas i wyjątkowych, bez chmur, bez wichru, pogodnym, cichym, złocistym, kroplistą rosą zwiastującą posuchę zwilżającym spragnione zioła i trawy. Marysia wróciwszy ze cmentarza ustawiła kądziołkę pod piecem, pogłaskała najeżonego burka, wzięła wiadro i miała schodzić do źródła, bo jéj wody zabrakło, gdy tętent konia ją zatrzymał.

Drogą ku wiosce jechał ktoś śpiesznie na małym szpakowatym koniku, pogwizdując wesoło hulacką piosenkę. Marysia przez ciekawość wstrzymała się i stanąwszy przypatrywać zaczęła. Wieczór był jasny jeszcze, a przejeżdżający ujrzawszy dzieweczkę, zwolnił kroku, wlepił w nią oczy ciekawe i nawet gwizdać poprzestał. Byłto młody chłopak z jasnemi włosy, skromnie, ale czysto odziany, wyglądający na leśniczego lub pisarza, z torbą myśliwską na plecach, w czarnych, długich po kolana butach, z harapnikiem przez plecy, w wiejskim kapeluszu słomianym na głowie. Na ogorzałéj jego twarzy znać było jeszcze rumieniec młodości wytryskujący z pod opalenizny, i ciekawość gorącą, patrzącą z piwnych, pełnych ognia źrenic. Na ustach błąkał się uśmiech wesoły i zalotny. Koń pod nim zwijał się i niespokojny wyrywał, jakby zdziwiony tém, że go nieco wstrzymano: znać nie przywykł był do powolnego chodu i zdradzał przez to charakter swojego pana żywy i czynny. Ubranie młodzika pomimo swéj prostoty, z pewném było uszyte staraniem, bo mu kibić giętką i szerokie ramiona dobrze rysowało.

On i ona zatrzymali się nieco spojrzawszy sobie niespodzianie w oczy; przejeżdżający zwolnił kroku siwemu, by dłużéj na śliczne dziewczątko popatrzeć; ona się zacofała, sądząc, że może potrzebować… choćby kropli wody po znoju i dziennym upale. Ale chłopak słowem się nie odezwał, obrócił ku chacie, popatrzał, obejrzał na cmentarz, jeszcze raz na dziewczynę śmiałém rzucił okiem, konia śmignął i poleciał świszcząc wesołą piosenkę. Marysia powoli zeszła ku krynicy.

A schodząc, jéj oko mimowolnie zwróciło się w stronę, którą gnał nieznajomy chłopak, żywo pędzący przez sioło na parskającym siwoszku. Jakoś miło jéj było widziéć jak on koniem kierował, jak odważnie sadził przez groblę dziur pełną, jak się ze zwierzem borukał, gdy mu się płoszyło, i wychodził z walki zwycięzko. Piosnka jego wesoła i junacka mile się obijała o jéj ucho; i zatęskniła prawie, gdy się skrył za domami, a szum kół młyńskich zagłuszył śpiewkę ochoczą…

Wrażenie tego spotkania trafunkowego nie zatarło się jak tyle innych; a choć Marysia ani próżnować, ani marzyć nie miała czasu; często przed jéj oczyma przelatywał ów jeździec na siwym koniku.

– Tfu maro! – zawołała nareszcie – a to jakieś nasłanie!… Czegóż ja o nim myślę!

Rozśmiała się sama z siebie, ruszyła ramionami i powróciła do pracy.

Nazajutrz rano, gdy zwyczajem swoim przed próg wyszła powitać ptaszęta, obejrzeć gospodarstwo i okiem dać dzień dobry mogile; na widok pustego gościńca, przyszedł jéj na myśl znowu wczorajszy podróżny, i ciemne jego oczy z pod słomianego kapelusza, tak ognistym patrzące wzrokiem.

– Któżby to był? – pomyślała – kto taki?

Ale nie znając ani okolicy, ani swojéj wsi nawet, domyślić się nie mogła, i rzuciwszy pytanie z wiatrem, a na prędce urządziwszy chatę, z Sierotką razem poszła na matczyną mogiłę prząść do południa, pókiby jéj skwar ztamtąd nie spędził.

Pies, który już dobrze wiedział drogę codzienną, naszczekując i wesoło się zwijając, poprowadził ją do zielonego wzgórka, u stóp którego Marysia na omszonym siadywała kamieniu, pod starą spróchniałą wierzbą.

Widok z téj wyżyny sięgał daleko, i w istocie mógł samotnicę zabawić, bo przez obalony parkan i nizki wał, z pagórka całą wioskę jak na dłoni, i pola z drogami po za wsią, a w prawo jary, zarośla i bory widać było daleko. Choć ruch na gościńcu był mały, bo w tę stronę niebardzo kto jeździł, prócz w dzień jarmarku do miasteczka, do którego bliższa wprawdzie, ale gorsza tędy prowadziła droga; za to oko zdala napaść się mogło ruchem okolicy i obrazem pracy ludzkiéj. Co się działo we wsi, za wsią, na polach, we młynie, wszystko mogła ztąd rozeznać Marysia; a czasem oko jéj mimowoli chwytało przechodzących, przejezdnych, i zgadywało łatwo, dokąd i po co dążyli, jaka tam ich myśl wiodła. Każdy pług wychodzący na pole, każdy wóz zbliżający się do młyna, każde radło rano lub leniwie wysuwające się na łan policzyć mogła sierota, a poznawała je po koniach, po bydlętach, po postawie przewodników.

Zaledwie nić poczęła wyciągać z kądzieli, gdy znowu tętent żywo lecącego konia ucho jéj uderzył; oko się zwróciło na drogę, i chłopak na siwym koniku ukazał się odewsi na pagórku ku cmentarzowi jadący. Znowu on gonił żwawo, a siwek pod nim wyrywał się zasapany drapiąc ku górze… Dziewczę śledziło okiem i konia i pana razem, niepostrzeżone dotąd, badając gdzie zmierzają oba. Chłopak zrównawszy się z chatką, przytrzymał zasapanego siwka i twarzą obrócił się ku lepiance, na którą pilnie poglądał; a widząc drzwi jéj zaparte, już miał znowu konia zaciąć, gdy zwracając głowę, ujrzał po nad cmentarzem twarz Marysi siedzącéj z kądzielą.

Przed nią zbudzony hałasem niezwykłym Sierotka, przednimi łapami wsparłszy się na wierzbę krzywą, burczał i naszczekiwał, choć widocznie wielkiéj ku temu nie miał ochoty, ale czynił to z uczucia obowiązku raczéj, niżeli z gniewu. Widać to było z tego, że wśród szczeku, wyrwało mu się kilka razy szerokie ziewnięcie.

Siwek już się był spiął i zerwał do galopa, gdy jeździec go powstrzymał i zdziwiony począł głową potrząsać; a że nie wiedział może od czego począć z ładną dziewczyną rozhowor, zawołał:

– Hej! dzieweczko! czy to wy może z téj chaty?

– Z téj chaty? a ja! a cóż?

– A cóż robicie na cmentarzu?

– To co zawsze: wyszłam prząść na grobie matki…

Chłopak zdziwiony ruszył ramionami.

– Dalibyście mi się wody napić?

– Ot zaraz poczekajcie!

I Marysia ruszyła się zostawując kądziołkę pod wierzbą, wybiegła z Sierotką razem, przeskoczyła drogę, otworzyła chatę, i kubek drewniany podała z uśmiechem nieznajomemu.

Wszystkim jéj ruchom przypatrywał się młody chłopak z wyrazem nadzwyczajnego zajęcia, jak gdyby nie wierzył temu wdzięcznemu zjawisku, które miał przed oczyma.

Drżącą ręką wziął kubek, a niósł go do ust tak powolnie, jakby mu się nic pić nie chciało; siwek tymczasem nogą grzebał, a Sierotka wąchając obchodził do koła przyjezdnego na psi sposób, starając się poznać nosem z kim miał do czynienia. Znać sledztwo jego nic złego nie okazało, bo wkrótce usiadł spokojnie, i począł tylko w oczy patrzeć podróżnemu!

– Patrzcieno! – to w kubek, to na dziewczynę spoglądając rzekł chłopak – to wy tu mieszkacie??

– A cóż dziwnego mój panie?

– Naprzeciw cmentarza! – mruknął jeździec – a z wami kto? ojciec?

– Nie mam ojca…

– Matka?

– Nie mam matki – westchnęła Marysia…

– To służysz u kogo?

– Nie panie…

– A z kimże tu siedzisz?

– Ot tak, sama jedna!

Chłopak podniósł głowę zadziwiony, a oczy aż mu się zaiskrzyły.

– Jakto? sama jedna? A jakże to może być?

– Bom sierota – odezwała się pocichu Marysia…

Podróżny napił się wody z widoczném jakiémś roztargnieniem; znać było, że nie rozumiał wcale ani sieroctwa Marysi, ani jéj ustronnego mieszkania, a pytać już nie śmiał daléj. Pokiwał głową, popatrzał, a że siwek się zrywał do biegu, uśmiechnął się skinąwszy głową i jak strzała poleciał.

Sierotka, który dotąd siedział spokojnie, przerażony jak i pani jego, kopnął się za koniem szczekając zajadle; ale wkrótce powrócił nazad miarkując zapęd gwałtowny i starannie począł obchodzić ślady stóp konia, rozpatrując się w miejscu, z którego jeździec znikł tak prędko.

Marysia z nawpół wypróżnionym kubkiem stała długo, patrzała tęskno za uciekającym, i bardzo powoli wróciła zamyślona na matczyną mogiłę, dokąd jéj wierny psiak ze spuszczoną towarzyszył głową…

Wiele ludzi dnia tego przechodziło i przejeżdżało gościńcem, ale znajomi widząc sierotę na jéj zwykłém miejscu, wcale się nie dziwili: każdy kiwnął głową, pozdrowił ją i mijał.

Zrazu było to dziwowisko dla wszystkich, widziéć ją przędzącą na mogilniku: ale po latach kilku oswoili się z tém i z sierotą; zwali ją tylko często dziewką ze cmentarza, a choć ją pocichu stare baby o związku z duchami posądzały, nikt już temu wierzyć nie chciał.

 

Jeszcze był tuman pyłu wzniesiony kopytami siwego konika nie osiadł i nie rozwiał się w powietrzu, gdy pieśń grubym nucona głosem, dobrze znajomym dziewczynie, rozległa się pod cmentarzem. Po niéj Marysia poznała Rataja, a nawet domyślić się mogła że szedł wprost z karczmy, bo trzeźwy był milczący, a im więcéj wychylił kieliszków, tém donośniejszym głosem pieśni pobożne wyśpiewywał.

Sierotka szczeknął tylko raz, jakby się oznajmywał ślepemu; nastawił uszy i umilkł.

– Aha! już Maryś na cmentarzu! – odezwał się Rataj – dobry dzień dziewczyno! Bóg tam z tobą, a co słychać?

To mówiąc zręcznie zbliżył się do wnijścia i wsunąwszy się na cmentarz, przysiadł ocierając pot z czoła pomiędzy dwoma mogiłami.

– Nic ojcze nie słychać – odpowiedziała dziewczyna – nic nowego!

– Ho! ho! kłamiesz cyganko! – śmiejąc się odparł mąż Sołoduchy – a kto tu wczoraj się przejeżdżał, a kto tu był dzisiaj?

Marysia zapłoniła się jak wiśnia, i wrzeciono wypadło jéj z ręki.

– Któż miał być? kto?

– Na siwym koniku, hej! był ktoś, był! dziewczyno! A tęgi chłopiec; choć go oczy nie widziały, to go uszy zrozumiały.

– Jakże wy wiecie?

– Ale bo! Maryś! – krzyknął Rataj – Maryś cyganko, ślepy to zawsze więcéj wié i lepiéj widzi od tych, co oczy mają; już to tak w świecie zawsze… Wczoraj cię wieczorem napatrzył, a dziś tu się zatrzymać musiał… Ot lepiéj sama przyznaj się staremu.

– A czemużbym przyznać się nie miała? – odpowiedziała Marysia – przed wami powiem wszystko. Ot jakto było: przejeżdżał wczorajszego wieczora chłopak jakiś koło chaty; no prawda… obejrzał się na mnie, a dziś znowu tędy jechał i o wodę prosił, tom mu jéj wyniosła; trochę popytał… A wy go znacie?

Rataj głową pokiwał milczący.

– To i ja ci powiem jakto było – rzekł – bo nie z czém, tylko z przestrogą przyszedłem: młodemu jak ty kurczęciu, łatwo się dostać w szpony kobusie… ale bądź ostrożna.

Marysia drżąca i czerwona patrzała w twarz starego, który powoli dobywszy z torby chleba i cebuli, tymczasem śniadał odpoczywając kawałem razowéj kromki, natartym główką aromatycznego warzywa.

– Ten chłopak, toć ja go znam – mówił zajadając – to syn bogatego budnika z Rudni; kiedyś to byli szlachta… od tego Adama Choińskiego, co to wołami i wieprzami i zbożem handluje… a słyszę groszowity… Imie synowi Tomko; znają go na okolicę: dobry słyszę chłopiec, ale urwisowaty i za dziewczętami gotów czy w ogień, czy w wodę! Ojciec, choćby mu to doma chleba nie zabrakło, kazał służyć; a to od niedawna przyjął u nas miejsce leśniczego. Bardzo się nam z nim niebratać, bo to harde: czuje grosz w kieszeni i myśli, że wszystkiego za grosz dostanie, a jedynak u ojca. A szaławiła! szaławiła!! Szlachcianek i naszych dziewek nabałamucił już dość.

Marysia słuchała i zżymnęła ramionami.

– A co dziwnego mój ojcze – rzekła hardo – że pobałamucił takie, które tylko wyglądały, żeby kto na nie palcem kiwnął.

– Zapewne, zapewne, ot i ta Kachna, Boże odpuść, zaczęła powiadają od parobczaka księdzowego, potém był ekonom z Wójtówki, a naostatku Tomko… Czysto kiedy szukała i znalazła… Ale to słyszę taki niebezpieczny chłopiec, bo i niczego, i tak się układa, że gotów przysiądz, że się ożeni; aby mu nieboraczątko w pole wywieść. Strzeżno się i ty, bo słyszę wczoraj w karczmie zajechawszy w wieczór mocno pytał zaraz, kto to w chatynce mieszka, co to za dziewczyna tam siedzi; a że mu ludzie nic nie odpowiadali i śmieli się z niego, zmieszany umilkł. Dziś znowu chodził darmo na zwiady, a to już zły znak że drugi raz tu był. Abyno się to licho do ciebie nie przyplątało; zaraz ludzie zaczną Bóg wié co gadać, a sierocie dosyć jednéj biedy na ramionach.

– Bóg zapłać ojcze za przestrogę – odparła po chwili namysłu Marysia – dobrze żeście mi rozpowiedzieli kto on taki… Niechno jeszcze sprobuje do mnie zajrzéć, będę wiedziała jak go ztąd wyprawić.

– O to mi zuch dziewka! – zawołał stary plaskając w dłonie – naucz szlachcica rozumu… Jemu w głowie szlachectwo, ta może i ojcowskie grosze, i liczko gładkie, że sobie z niemi będzie broił bezkarnie; ale ty masz rozum!

– Ej! rozumu nie mam ojcze, ale mi Pan Bóg i matunia z nieba dopomagają… Sierota, jużem powinna była sto razy przepaść z głodu, chłodu i nędzy, a ot mnie przecie trzyma łaska Pańska na nogach i sytą i okrytą i wesołą; to poratuje i daléj.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże – szepnął stary kiwając głową – a sobie bardzo nie ufaj: ty młoda, on młody, krew nie woda; tobie tęskno saméj jednéj, przyszłaby zła godzina… człek się zdurzy i zapomni; a co potém łez za to wylać potrzeba!! a co oczu nachować! Czymto ja się nie nasłuchał, czym się nie nabywał między takiemi… Tomkowi jużta potrzeba kochanki, i zaraz sobie namotał na ciebie… bywajże mi ostrożna!

– Ale się ojcze nie bójcie! Bóg i od tego obroni! – odezwała się spokojnie Marysia – jemu nie tak to źle z oczu patrzy.

– O, o! słyszysz! – krzyknął Rataj śmiejąc się – toś mu już w oczy zaglądała, łotrzyco!… Ostrożnie z tém, ostrożnie.

Sierota smutnie się tylko rozśmiała, dziad mówił daléj.

– Ha! ha! gdyby się chciał ożenić, nie mówię; ale to wielki pan, gdzie! gdzie! wysoko on patrzy, wyżéj niźli wrona leci! Ale ja tu z tobą gadu, gadu, a psy w krupach; a na jutrzejszy jarmark iść potrzeba, bo mi najlepsze miejsce zajmie kulawy Łajda… No! pilnujże się Maryś, a chatę zamykaj od złodzieja.

Śmiejąc się wyszedł żebrak ze cmentarza i ledwie na gościńcu rozpoczął znowu przerwaną pieśń pobożną od tego wiersza, na którym ją porzucił. Marysia poczęła prząść żywo, i Bóg tam wié jakie myśli krążyły po jéj główce, ale się często wstrząsała; to spoglądała na drogę, to rzucała okiem na pole, to zadumywała się porzucając wrzeciono; aż nakoniec jakby zwyciężywszy błędne rojenia jakieś, które ją trapiły, wzięła się żywo do kądzieli i do swojéj godziny doprzędła.

Kiedy z Sierotką przez drogę wracali do chaty, przechodząc miejsce na którém były ślady kopyt końskich, pies znowu się zastanowił, obszedł je z wielką uwagą i rozpatrzył. Marysię to zastanowiło, zrozumiała ten ruch, jako dowód czujności stróża swego, zawołała go, pogłaskała, pocałowała w czoło, a Sierotka jak oszalały z radości, nałasiwszy się przed swoją panią, wybiegł szczekać na cztery wiatry, głosząc jéj sławę, a swoją gorliwość.

Dobrze już zmierzchać zaczynało, a Marysia zamknęła się była w chatce na skobel, gdy drogą znowu tętent konika dał się słyszeć, a pies ku drzwiom zaszczekał. Koń powoli zdał się zatrzymywać i przystanął… Tomko widać przed chatą go osadził. Marysia pobiegła do okienka, wyjrzała i szybko skryła się pod piecem.

Chwila upłynęła w milczeniu, aż puk! puk! słychać do zamkniętych drzwiczek. O! i serce puknęło biednéj dziewczyninie, a pies rozgniewany za natrętność, na dobre szczekać począł.

I znowu puk, puk do drzwi, potém do okienka.

– A kto tam? – spytała drżącym głosem Marysia.

– To ja!

– Któż to ja? Czegoto chcecie? – odpowiedziała dziewczyna śmiało zbliżając się do okna.

– E! to ja! nie bójcie się… Co to u was już i chata zaparta… tak zawczasu.

– Bo ja tu sama, zamykać się muszę, a nikomu po nocy nie otwieram.

– Ja wam coś chciałem powiedziéć i wody się napić, a za ranny kubek, tom wam coś przywiózł z jarmarku… Ale doprawdy mnie nie myślicie puścić?

– Jedźcie z Bogiem daléj; do wsi dwa kroki – szepnęła Marysia – Nocą to już do mnie nikt nie wchodzi: piesby mój pokaleczył.

– To choć podnieście okienko i przyjmcie gościniec.

– A! okno się nie podnosi! – odpowiedziała dziewczyna – a gościńców ja nie biorę.

– Cóżto za chata przeklęta – zawołał chłopak – A no! to dobranoc! zostawię gościńca na przyźbie… Bywajże mi zdrowa!

Odstąpił wkrótce odedrzwi, bo zaraz i tętent konia dał się znów słyszéć na drodze, i piosenka wesoła uciekła z nim ku wiosce.

Marysi serce biło, a biło niezmiernie! W głowie mąciło się biednéj, i wyraz czarodziejski „gościniec, podarek”, błyskał przed jéj oczyma tysiącem barw jasnych, świetnych, iskrzących… Chciało się jéj bardzo wyjść zaraz, zobaczyć; ale strach jakiś instynktowy chwytał za serce i odrętwiał nogi. Już Tomko był daleko, już nikt na nią nie patrzał, szła do drzwi niespokojna, gdy u progu siedzący Sierotka spojrzawszy w płonącą jéj twarz, jakby ostrzegając czy łasząc się, zaszczekał. Marysia zatrzymała się, zaczęła myśléć i została przy piecu.

– Mogęż ja przyjąć podarek? – spytała sama siebie – co na to powiedzą ludzie?.. Jak raz wezmę, nie odczepię się od niego?

Nikt jéj nauczyć nie mógł jak to pytanie rozwiązać, i gdyby na myśl nie przyszły przestrogi starego Rataja, byłaby skwapliwie chwyciła tę rzuconą pod jéj okienkiem zagadkę.

Potrzeba jednak było walki z sobą długiego i cichego w duszy boju, żeby w końcu sobie powiedziéć: nie pójdę, nie tknę, nie przyjmę!

Nie łatwo jéj przyszło to postanowienie, a ciekawość jakito tam podarek być może, długo jéj oczu zamknąć nie dała i sen miała niespokojny.

Nazajutrz jak brzask, już wytrwać nie mogła; wysunęła się z lepianki okiem szukając owego wczorajszego gościńca… tyle domysłów niepokoiło ją noc całą. Co to być mogło! Zrazu nic nie zobaczyła; ale zbliżywszy, się spostrzegła krasną, czerwoną, ładną… a! jaką ładną chustkę nowiuteńką i kilka łokci szerokiéj karmazynowéj wstęgi! Oczy jéj nie przywykłe do podobnych strojów, powiększały jeszcze piękność tych bardzo zresztą pospolitych gałganków; ale ona i takich nigdy nie miała!!

Obejrzała je wziąwszy w drżące ręce ze strachem, pożądliwością, pokusą, z jakimś żalem nawet; ale przeczucie nie pozwoliło przyjąć od nieznajomego tak wielkiéj i podejrzanéj ofiary… Rozstała się biedna nie bez boleści z chustką i wstążką, zostawuając je na tém miejscu, na którém były położone; a sama szybko schwyciła wiadro i rozpoczęła dzień lecąc jak zwykle do krynicy po wodę.

Sierotka po pani obwąchał podarek Tomka, obszedł go wkoło, burknął, i nieodstępny pognał za Marysią do źródła.

Dziewczyna choć ją to kosztowało wiele nie spojrzała już nawet na gościniec, i zabrawszy kądziel, ze spuszczoną głową poszła smutna ku mogile. Ale jéj oczy zwracały się ciągle na drogę, ale serce drżało jakimś niepojętym niepokojem. Słonko się już było dobrze podniosło, gdy tętent siwego konika dał się słyszéć zdala, a dziewczyna prząść zaczęła coraz żywiéj.

Leśniczy zatrzymał się naprzeciw chałupy, obejrzał, i szczekanie psa zwróciło oczy jego na siedzącą pod wierzbą dziewczynę.

– Co u kata? po cobo ona zawsze siedzi na cmentarzu? – burknął nieukontentowany zsiadając z siwego.

Jak wszystek lud prosty i budnicy, młody chłopak był przesądny, i za nicby był nie poszedł w umizgi na cmentarzysko; markotno mu było, że Marysię tam zastał, pochmurniał i nie wiedział co począć.

– Dzień dobry! – odezwał się zbliżając do drogi ku wałowi cmentarnemu i opierając się na zielonym garbie, który go oddzielał od niedaleko siedzącéj dziewczyny. – Dzień dobry! A co? choćby Bóg zapłać należy mi za gościniec.

– Nic się wam nie należy – podnosząc głowę odezwała się powoli Marysia – znajdziecie gościniec wasz tam, gdzieście go wczoraj położyli, jeźli go kto w nocy nie wziął… Rosa tylko musiała go przypaść…

Tomko stanął zdziwiony.

– To go niechcecie przyjąć odemnie?

– Bo nie mogę – odpowiedziała Marysia – a za cóż i na co miałabym od was brać podarki? a coby to na to powiedzieli ludzie?

– Czyto koniecznie ludzie o wszystkiém wiedzieć mają? – rzekł kusiciel słodko, podkręcając wąsika i ze strachem a pożądliwością razem spoglądając na zaklęte cmentarzysko.

– A Pan Bóg? – odezwała się Marysia.

– Albożto Pan Bóg zakazał dawać i brać gościńce?

– Ja tam tego niewiem, bom nie mądra – rzekła sierota po chwili namysłu – alem nigdy w życiu nic od nikogo darmo nie brała i nie wezmę…

Tomko niedowierzając jeszcze, rzucił okiem ku chacie, ujrzał na przyźbie chustkę i wstążkę, i dźwignął ramionami zniecierpliwiony.

– No! to jak tam sobie chcecie – rzekł szydersko. – Znajdzie się taka, co to weźmie.

– I takiéj sobie gościńca swego oddajcie – odpowiedziała Marysia – choćby Kachnie – dodała z uśmiechem, przypominając opowiadanie Rataja – ja pewnie nie pozazdroszczę.

– Filut dziewczyna – rzekł w duchu zagryzając usta Tomko – trafiła kosa na kamień… Ale ba! nie ona jedna na świecie.

A że to był budniczuk i syn bogatego gospodarza, przywykły do łatwych umizgów i dumny dawném szlachectwem swojém; jakoś się oburzył na sierotę, że go lekceważyć śmiała; świsnął piosenkę, siadł na koń, podjechał pod chatę, chwycił schyliwszy się chustkę, i wcisnąwszy ją za czamarkę, okiem nie rzucił na Marysię i poleciał!

 

Gdy się to działo, Marysia sobie przędła ze spuszczoną głową, przędła nie patrząc nań, a jednak widziała wszystko: każdy ruch zagniewanego chłopaka, każde jego ku sobie skierowane wejrzenie; i ścisnęło się jéj serce, gdy bez pożegnania, bez dobrego słowa odjechał.

Pies jéj naszczekiwał jeszcze na odjeżdżającego, a ona… ona płakała…

Z tych łez nie umiałaby się była wytłómaczyć przed nikim, przed sobą nawet; ale tak jéj było smutno, tak ciężko po odjeździe Tomka, jak gdyby najdroższe ze swych stworzeń, najmilszy sprzęt straciła. Już się dnia tego nie przędło, nie wiodło, nie śpiewało; i gdy noc przyszła, nie spało.

Ucho jéj mimowolnie szukało w powietrzu dźwięków znajoméj piosenki i tętentu konia; ale głucha cisza panowała na gościńcu…

—–

Tomko pomyślał sobie słowami piosenki:

 
„Ne wełyka sercu tuha,
„Ne budesz ty, bude druha…
 

I poleciał na tany do karczemki, za krasną twarzyczką, za białém liczkiem i czarném okiem, za któremi tęskno mu było przecie! Dużo było dziewcząt pod karczemką, gdzie grała muzyka, złożona ze skrzypka sławnego, szewca, z basetlisty tkacza i bębniarza, który prawdę rzekłszy, był pastuchem przy dworskiém bydle. Leśniczy traktował, przymilał się, wywijał, ściskał, szeptał, poił i nahasał do syta; ale gdy nahulawszy się, powrócił nocą już do swojéj izdebki, zdziwił się, że mu wciąż ładna twarzyczka cyganki stała przed oczyma.

– Co u licha! – zawołał w duchu – toć pewnie ona z nich nie najładniejsza… A nie chce, to się bez niéj obejdę i myśléć o niéj przestanę! Jeszcze się to czupurzy i udaje panienkę dworską: kat ją bierz!

Starato historya serc ludzkich; daj im najdroższe skarby, pełną sypiąc dłonią, odwrócą się od nich obojętnie; odejm tylko ziarnko drobne i podróż się niém trochę, już ci bez niego żyć nie potrafią. Próżno sobie wmawiał Tomko, że dla niego niczém jest Marysia: złość go na nią brała, a co gorzéj, porównywając ją z dziewczętami wiejskimi, widział dowodnie, że od wszystkich była piękniejszą, choć tego przyznać nie chciał.

– Już że piękna to piękna – mówił – ale nieznośnie harda; nie będę się przecie lada cygance kłaniał i w rękę ją całował!

I jak się zaciął Tomko, tak ani tą nawet drogą przejechał, ani się pod chatą pokazał przez tydzień cały.

A co myślicie: tydzień dla młodych, to mało?? Wiek to cały w téj epoce szczęśliwéj życia, która czarodziejską ma władzę z godziny robić lata, a z lat mgnienie oka… Tęskniła i smutna Marysia, złościł się Tomko, i ani się spostrzegł, jak wreszcie jednego ranku siwek sam zaniósł go pod cmentarz.

Marysia przędła na mogile. Chłopak minął ją świszcząc nie spojrzawszy nawet, ale oboje się widzieli choć głowy mieli poodwracane; a pies, który był odwykł od konia i pana, wyleciał aż do furtki naszczekiwać na nich. Mignął Tomko jak zjawisko, i znów go nie ma i nie ma.

Kilka dni tak przeszły, aż wyszpiegował dziewczynę o któréj porze chodziła na cmentarz i nadjechał raniuteńko, kiedy się dopiéro z wiadrami wybierała po wodę.

– A! dzień dobry, krasawico?

– Dzień dobry!

– Cóż to? sami sobie wodę nosicie?

– A któżby mi miał nosić i na co, kiedy sama zdużam?

– E! szkodabo mi twoich białych rączek, Marysiu, bo doprawdy – rzekł zbliżając się – nie chłopskie rączki macie!

– A cóżbym nimi robiła? – śmiejąc się odparła cyganeczka – jużciż ja nie ta pani o któréj gadają, że sobie siedzi założywszy ręce dzień cały; toćbym z nudy umarła!

– Jakato z ciebie będzie gospodyni! – rzekł kusiciel pochlebca, coraz się do niéj przysuwając.

– Czemu mówicie będzie? – odezwała się sierota – alboż już nie jestem? A kto mi w domu gospodarzy, kiedy nie ja sama?

– Słyszałem ja słyszał; ta-to się we wsi wydziwić nie mogą waszéj robocie i ochocie.

– Ale gdybym tak oto stała wpośród drogi, a codzień gawędziła z chłopcami jak dziś z wami; wiém, jakby szło gospodarstwo! Słońce wysoko, czas mi do krynicy…

– To i ja za wami – zawołał Tomko rzucając konia naprędce przywiązanego do kółka – i ja zwami…

Marysia nie śmiała mu nic powiedziéć, wzięła wiadro i posunęła się naprzód, za nią Sierotka, za Sierotką Tomko. Ale ile kroć chciał napędzić ją i zbliżyć się do dziewczęcia, pies stróż czujny stawał, zęby mu pokazywał i niedopuszczał.

– A! dobrego macie stróża! – rzekł z przekąsem chłopak – może i kąsa jeszcze?

– Czasem! – śmiejąc się pocichu odpowiedziała Marysia – ale byleby do mnie nie przystąpić, nic nie zrobi.

Tomko zwolnił kroku, śpiewać począł i zachodząc ze strony, zrównawszy się z sierotą w przyzwoitéj jednak od niéj odległości, rozmowę zawiązał.

– Czemuto wy nigdy nie przychodzicie na taniec do karczmy?

– Nie mam czasu.

– A w niedzielę?

– Trzebaż jeść ugotować i pokarmić kury, gęsi, gołębie, chatę oporządzić, spocząć.

– I nie nudno wam to na odludziu?

– Nie… na nudę nie ma téż czasu.

– Trzysta diabłów – rzekł w duchu Tomko – zkąd się ona tak pięknie mówić nauczyła?

– Prawda – dodał – że z was dziwne stworzenie: innaby tak przepadła ze skuki, a wy sobie cudem radę dajecie.

– Nie cudem paniczu, ale łaską Bożą.

I westchnęła Marysia.

Tomko pożérał ją tymczasem oczyma; pierwszyto raz był z nią tak długo i tak blisko się jéj mógł przypatrzyć, a wydawała mu się co chwila ponętniejszą, porównywał ją z wszystkiemi jakie dotąd widział, nawet z czarnobrewą Petronellą, garderobianą sąsiedniego dworu, i musiał przyznać, że przy Marysi gasła nawet biała, rumiana i świeża dworka.

Ma to do siebie samotność, że jeśli nie psuje, to dziwnie, wznioślejsze zwłaszcza natury uszlachetnia, a dusza czysta musi się przelać w rysy twarzy, w każdy ruch, w spojrzenie, dźwięk głosu; rzekłbym, w barwy i kształty uwidomiające ją przed światem. Dziwił się Tomko, że dlań sierota miała urok i powab, powagę, ponętę, jakich nigdy nie doświadczył wrażenia. Myśl jego zuchwała i do zuchwalstwa przywykła łatwemi zwycięztwy, porywała się na sierotę; ale gdy na nią oczy podniósł, uczuwał jakąś nieopisaną obawę i tchórzył, ust nieumiejąc otworzyć. Wejrzenie jéj niepokoiło go, mieszało, języka zapominał w gębie, choć nim gdzieindziéj zręcznie bardzo władał; słowem, przy Marysi czuł się jak skrępowanym.

– To licho! – mówił w duchu – czy ja tu z tém kurczęciem ładu nie dojdę: taćto być nie może. Cóżto za jedna? zaklęta królewna? Tfu! cyganka sierota! przybłęda! A takbyto było wygodnie się do niéj umizgać: chata na odludziu, żywéj duszy, nas tylko dwoje; przyjeżdżaj kiedy chcesz, nikt niezobaczy, nikt nie połaje, nikomu się nie kłaniaj.

Dumał tak idąc obok dziewczyny, aż do studni, a coraz to na nią spozierał z ukosa, a co się chce zbliżyć, to Sierotka warknie, i leśniczy choćby mógł go harapem odpędzić, woli odstąpić trochę. Tak doszli do krynicy pod górą.

Ta Krynica, była to sobie, jaką nie jednąście widzieli pewnie w życiu: studeńka nie studeńka, źródełko sączące się zpod glinianego obrywu na białéj opoce kredziastéj, ostawione starym szerokim pniem spróchniałym. Dokoła niego sączyła się woda spływając do bliskiego stawu drobnemi, wężykowatemi strumyczkami, przez które po rozkisłéj ziemi, gdyby nie kładki, kamyczki i cegły, trudnoby nawet przejść było.

Na pniaku leżał kruk drewniany, służący do spuszczania wiadra, choć tu niewiele kto czerpać przychodził, bo źródło było daleko odewsi: ale wymyślniejsze gospodynie aż tu czasem z za grobli przybiegały, bo woda była wyborna. Dokoła w prawo i w lewo zarastały bujno po bokach wzgórza tarnina, leszczyna drobna, kaliny i bzy, migdałowym swym zapachem napełniające powietrze. Wśród téj drobnoty, jedna tylko obłamana, stara, kaléka czereśnia wyżéj się wznosiła, litość budząc koszlawym pniem swoim, co roku nowemi pooranym bliznami.

Miejsce było puste a ładne. Wdali staw, grobla, młyny i część wsi jak na dłoni… Tomko chciał dziewczęciu dopomódz do zaczerpnienia wody, ale nim się do tego po szlachecku przybrał, już Marysia przebiegła po znajomych kładkach, chwyciła kruk, zanurzyła wiadro, i pełne, śmiejąc się, postawiła na ziemi, szybko toż samo z drugiém robiąc.

Sierotka korzystając ze zręczności napił się wody ze strumyka, popilnował aż Marysia wiadro dobyła, i znów poważnie na straży ku domowi iść począł. Tomko, który niepłonną miał nadzieję, że przy studni coś oberwie, choćby kradzionego całusa rozpoczynającego wiejskie zaloty, powrócił całkiem z niczém i w dosyć złym humorze na psa i dziewczynę; bo śmieszno mu było, że przed sobą wytłómaczyć się nie mógł, po co aż na dół schodził.