Kostenlos

Capreä i Roma

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XIII

Jedna z willi, rozsianych po wyspie, znajdowała się na wzgórzu od strony Neapolis, dość od Jowiszowéj odległa, przedzielona od niéj głęboką doliną – zwała się willą Plutona, od podziemnych pieczar, w których część większa należących do niéj budowli się kryła. Jedna tylko galerya z widokiem na morze, umieszczona na szczycie, zdradzała, że w łonie téj skały spękanéj kryje się gmach tajemniczy.

Cezar rzadko tu w dnie skwarne przebywał szukając chłodu – choć jesienny, dzień ten był gorący i Priscus dla odmiany wybrał groty Plutona na ucztę wieczorną.

Tyberyusz od rana siedział niewidzialny, zamknięty, nawet Cajusa nie przypuszczając do siebie; nikt nie mógł odgadnąć co się działo w jego duszy, wszyscy tylko domyślali się jéj niepokoju.

Przed zajściem słońca, ocienionemi ścieżkami, niewolnicy na silnych barkach przenieśli milczącego Tyberyusza do Plutonowéj willi.

Wnijście do niéj od górnego perystylu i galeryi wiodło wschodami szerokiemi, jakby w głąb ciemnéj otchłani; wszystko tu kryło się we wnętrzu skały rozszarpanéj, ale wykute w niéj przysionki, sale i przejścia tak były rozległe i ozdobne, że się w nich zapominało jak leżały głęboko pod ziemią, jakiéj pracy kosztem zdobyto te czarne przepaście… Niezmierne izby sklepione, całe wytwornemi malowaniami i mozajką okryte, następowały po sobie szeregiem, to na słupach wsparte, to mury ciężkiemi wspierane; posadzki ich, powoli się osuwając, wiodły nieznacznie coraz ciaśniejszemi chodnikami do wschodów, które się spuszczały w głąb nadmorskiéj groty, przez samą naturę pracą lat tysiącznych wyżłobiono cierpliwie.

U wnijścia do niéj, na kamiennych ławach, rzuconych w morze i obwiedzionych marmurowemi balasy, umieszczone były triclinia, do których stóp prawie błyszczące podpływały fale.

Po nad pieczarą strop, nieregularnemi poszarpany kawały, wisiał, sklepiąc się w kształtach dziwacznych.

Światło dzienne nie przeciskało się, tylko jednym szczupłym otworem u dołu i łamiąc w lazurowych wodach, przychodziło tu żywym szafirem zafarbowane, barwą tą oblewając skał złomy i ściany i strop i całą ową salę biesiadną. Wody i kamienie i wszystko co otaczało ją, wydawało się tak niebieskiem, jakby niebo roztopiło się na tę kąpiel Sardanapalową…

W głębi pieczary wprawdzie paliły się lampy nad stołami, ale światło dnia żywe jeszcze i gorące, wdzierając się przez otwór od morza, szafirowemi blaski swemi gasiło mdłe ludzkie światełka…

W wód tych wstędze jasnéj, jakby z rozpuszczonych turkusów i szafirów zlanych… Priscus artysta wystawił z żywych postaci scenę niezmiernego wdzięku…

Przodem płynęli ludzie, misternie za Delfinów przyodziani, okryci łuską, błyszczącą lazurem i złotem, wyrzucając wody do góry przez nozdrza rozdęte… Za niemi szły Trytony, z głowami zielem morskiém oplecionemi, przygrywając na wielkich krzywych konchach… W pośrodku na wozie jechała prześliczna Amfitryte, a wóz ten, na kształt ogromnéj konchy, cały sadzony macicą perłową, posuwał się nie zanurzając po wód powierzchni, podtrzymywany przez otaczający orszak bogini…

Wprzężone w tę Thensę (wóz zwycięzki) konie białe, których nogi zakończone były płetwami rybiemi, tak doskonale bajeczne owe naśladowały istoty, że wziąść je było można za urodzone z morza potwory…

W koło, z dziewcząt najpiękniejszych i chłopiąt niedorosłych, Priscus utworzył orszak Amfitryty, przystroiwszy go kwiatami i powiewnemi zasłony… Ciała ich na pół w falach srebrzystych, pół w powietrzu, okryte pianą i szklannemi tryskami, w powolnych ukazywały się ruchach…

Znać było, że z Ovidiuszowéj księgi utworzył ten pochód Nereid Priscus, ale żywe postacie wdzięczniejsze były nad marzenie poety, a wnętrze groty tło im dawało, jakiego śpiewak nie widział nawet we śnie… Gruppa ta przepływała niewielką przestrzeń morza, zawartą ścianami pieczary i jak sen, to nikła w cieniach, to się zjawiała jasną i świetną…

Śpiew Nereid i Trytonów, plusk fali cichy, niebieskie oświecenie podziemnia, wszystko to czarujący stanowiło obraz, dodając uroku biesiadzie, która uśmiech przecie wywołała na zwiędłe starca usta.

Widok był wielki, wspaniały, tajemniczy i mógł Cezarowi na chwilę dać złudzenie boskiéj władzy, co go takiemi otaczała cudami… Inny w istocie świat jakiś miał przed oczyma… te Nimfy wodne, Syreny i Nereidy z liśćmi uwieńczonemi głowy i porozpuszczanym włosem, ci chłopcy z konchami morskiemi w dłoniach, ta swawola na tle szafirów, w niezwykłych barwach przedstawiająca się oku, wreszcie nad głową jeżące się skały dzikie, czarne, odblaskiem lazurowym jaśniejące… czyniły wrażenie potężne, jakby świata duchów, piekieł i Bogów…

Cezar popatrzał, uśmiechnął się i pozostał obojętnym.

– Priscus doprawdy wspaniale ugaszcza Cezara – rzekł krzywiąc pogardliwie usta… ale mi tu brak czegoś jeszcze…

Niespokojny sługa szukał oczyma, coby dodać jeszcze można, gdy Cezar dokończył:

– Poety, któryby śpiewał te cuda… jak wczoraj…

Nikt się ust nie odważył otworzyć, tylko Cajus, który we wszystkiém chciał naśladować Cezara i na jego wzór twarz i słowa urabiał, uśmiechnął się jak on szydersko.

Przy panu siedzieli dziś, położyć się nie śmiejąc, Vescularius i Marinus, dwaj starzy dworacy, którzy tylko co z Rzymu wrócili; starcy jak on, towarzysze jego z Asterem na Rhodyjskiém wygnaniu, dziś dobrowolnie zamknięci z nim w Caprei.

Były to dwa wzory upodlenia i dworactwa, dla których już nic nie pozostawało, by dosięgnąć ostatecznéj granicy bezcześci i bezwstydu. Oba, choć rzymscy patrycyusze, byli tylko piérwszymi niewolnikami Cezara i nigdy najdzikszy objaw jego woli nie znalazł w nich oporu. Vescularius służył mu świeżo przeciwko Libonowi, Marinus z Sejanem nastawał na Attica. To poddaństwo ślepe jednakże, którego wymagał Tyberyusz, nie zjednało im u niego ni łask większych, ni zaufania; używał ich jak narzędzi, gardził jak istotami splugawionemi. Dzisiejszy wybór i powołanie do dzielenia łoża z Cezarem, który szczególniéj dla nich dobrotliwym i uśmiechającym się okazywał, na obu twarzach malowały się bladością i przestrachem. Wiedzieli oni, że serdeczne objawy miłości i zaufania zawsze prawie u Tyberyusza kryły rodzącą się nienawiść i gniew stłumiony, szukali więc oba w myśli, czém mu się narazić mogli i niespokojne ich twarze wyrażały trwogę niezmierną, którą pokryć usiłowali, aby się jéj Cezar nie mógł domyśléć, gdyż odgadnąć go, było to zemstę przyśpieszyć.

Bardzo tak często ostateczną zgubę ludzi zbliżonych do Tyberyusza poprzedzały zwiastujące ją najwyższe honory i łaski. Tak uczynił z Sejanem. Usypiał niemi, uwodził, uspokajał; ale ten środek już był zestarzał i użyty kilkakroć; obudzał bojaźń i niewiarę.

Vescularius drżał cały i z naleganiem podawane sobie potrawy brał dłonią nieśmiałą, tak że niemi plamił się cały; Marinus, blady i pomięszany, zdało się, że co chwila utraci przytomność; Tyberyusz śledził ich oczyma, bawił się tém i uśmiechał. Znać wczorajszy dwuwiersz, niespodzianie znaleziony, na któregoś z nich podejrzenie zwrócił.

– Nicże nie krąży po Rzymie, o tym biednym Sejanie? – spytał Vesculariusa, który bełkotał sam nie wiedząc co mówić.

– Pamięć jego z życiem zgasła! – odparł zagadniony.

– Choć wybyście go żałować powinni! – dodał zwracając się do Marinusa.

– Ja Cezarze! ja! na Bogi… dla czegożbym… drżąc i jąkając się przemówił stary.

– Był to przecie twój sprzymierzeniec przeciwko Attyka, i razemeście pracowali…

– Ale wola twoja była tam z nami trzecią… jéj, nie Sejanowi, byłem posłuszny…

– Wola moja! – zawołał Cezar ruszając ramionami – mylisz się… Stary, niedołężny, mamże ja wolę i władzę jaką? Cóż ja znaczę! panuję, jak mówią, w Caprei tylko… Senat rządzi i czyni co chce…

A! ciężko mi już podołać brzemieniu, które dźwigam na ramionach!

To mówiąc, wypróżnioną czaszę podał Pocillatorowi, który się zbliżył, nalaną wychylił szybko i chmurném okiem powiódłszy dał znak skończenia uczty, szepcząc coś na ucho Priscusowi, który przodem już sługi odprawiał…

Pływająca Amfitryte, Nimfy i Trytony, jakby za dotknięciem czarodziejskiéj laski, ukryły się natychmiast w jaskini na prawo zagłębionéj, a biesiadnicy, poglądając po sobie niespokojni, udali się za panem, którego znowu niesiono w górę tąż samą drogą, którą przybył na ucztę.

Dzień tymczasem się kończył i jasny wieczór, cały w gwiazdach, rozwiesił swe szaty szafirowe nad ziemią; gdy przy blasku niesionych lamp i pochodni wyszli na górną galeryę z podziemi willi Plutonowych, noc czarowna, cicha, woniejąca, obejmowała uśpioną Capreę. Na rękach niewolników młodych dźwigany Tyberyusz, ze spuszczoną głową, milczący, dawał się nieść nie okazując najmniejszego znaku rozweselenia po biesiadzie; obok siebie kazał iść ulubionemu Hypathosowi i rękę wychudzoną zwiesiwszy na białą szyję chłopięcia, igrał roztargniony z miękkiemi pierścieniami włosów jego.

Vescularius i Marinus z tyłu się wlokąc za Cajusem, który na nich szydersko poglądał, odosobnieni od tłumu już stroniącego od nich, sami téż od siebie się odsuwali, posądzając wzajem jeden drugiego o całą winę, która obu niebezpieczeństwem groziła. Nie mogli się skarżyć, bo Cezar jak nigdy na nich był łaskaw, a czuli jednak, że to przymilenie było groźbą. Osamotnienie w jakiém się znaleźli, najlepiéj tego dowodziło.

Droga, którą z wierzchołka góry Plutonowéj schodzili, wiodła do gaju Venery; podnosiła się ona kilkakroć drapiąc po grzbietach skał, to znów spadała w doliny, przebywając kute w kamieniu wąwozy i mosty rzucone nad przepaściami, nim wreszcie ukazał się jak wczora lasek ów gęsty, cały oświecony już i ogniami płonący.

Miły po biesiedzie chłód dawał się czuć w dolinie zamkniętéj, która nawet po obrazie groty lazurowéj wydała się piękną, w innym choć nie mniéj czarującym rodzaju.

W pośrodku lasu, na zielonéj darni, biały marmurowy wodotrysk wystawiał lubieżnie uściśniętą z łabędziem Ledę, całą oblaną wodami, w których ptak płynąć się zdawał… Szeroka sadzawka otaczała to arcydzieło greckiéj sztuki, przy świetle lamp wydające się jakby żywą postacią.

 

Na około wśród litostratowych ścieżek, w cieniu pomarańczowego lasu, pełno było, to złudzenie zwiększających, posągów… ale nie z marmuru kutych – zastąpionych ludźmi żywymi. Dziewczęta, chłopcy, mężczyźni, których Priscus dobierał i ustawiał, przedstawiały sceny i grupy z Owidyuszowych przemian i poematów miłosnych.

Jedne z nich przedstawiały Nimfy, inni Satyrów i Faunów, Apolla, Muzy, Gracye, a wszyscy stali jakby skamienieli chwilę, potém grali swe role uganiając za sobą, walcząc, obejmując z wyuczonym wdziękiem i namiętnością kłamaną…

Wśród cieniów nocy, białe te zjawiska, ledwie lekkiemi osłonione szatami lub całkiem nagie, naśladowały znane rzeźby greckiego dłuta i posągi mistrzów, ulubione Rzymianom. Wszystkich tu Priscus ustawił dla zabawienia Cezara, ze staraniem największém, a rzeźbiarz z trudnością by mógł piękniejsze kształty wymarzyć nad te, które jak cienie snuły się po gaju Venery…

Uśmiechały się usta ich nieme, błyskały oczy, wdzięcznie zginały ręce drżące, a gdy Cezar, wniesiony w ten świat czarów, jakby na Elizejskie Pola, wśród przelatujących szczęśliwych cieniów umarłych, zatrzymał się u wodotrysku, zkąd widok na dolinę był zewsząd otwarty, znowu na dany znak stężało wszystko, skamieniało i życie uciekło z tych przed chwilą ruchomych posągów… Tyberyusz ruszył się i wszystko ożyło, rozpoczęły się milczące gonitwy i igraszki po lesie…

Piękność téj sceny zwiększało jeszcze towarzyszące jéj milczenie głębokie, dziwne, niepokojące, straszne – ruchy ledwie się zdradzały szelestem gałęzi, zdeptaną pod nogami trawą, szmerem jakimś niepochwyconym, a bacchantek usta otwarte do śpiewu, a krzyczące wargi wyrywających się nimf – nie wydawały głosu.

– Zaprawdę – rzekł Tyberyusz – Priscus, powtarzam wam, jest wielkim artystą.

– Wielkim mistrzem Priscus! – wtórował Cajus po cichu, choć z zazdrośném jakiémś uczuciem…

Cezar wstał z siedzenia, na którém go niesiono i skinął, by odprawiono niewolników, powoli puszczając się między drzewa… Nikt nie śmiał pójść za nim.

Priscus pogłaskany pochwałą, cieszył się, spodziewając, że lubieżny ów obraz gaju Venery ożywi Tyberyusza, młodsze mu przypominając lata; ale widać było po chodzie powolnym, po roztargnioném wejrzeniu, że uroczy ten dramat ożywionych posągów nie czynił na nim najmniejszego wrażenia. Oczy zbladłe skierował czasem ku grupie, którą spotkał nad drogą, na widok jego stającéj się marmurem bezwładnym, to znowu opuszczał wzrok ku ziemi; widocznie czuł się chorym, złamanym, ale bólu okazać ani słabości odkryć nie chciał… tajemnicą i udaniem całe swe czyniąc życie.

Nie wierzył w lekarzy, jak nieufał ludziom i nigdy nie uciekał się do nich, w obawie trucizny i zdrady, a ilekroć bolał jak teraz, czekał, by natura sama przełamała chorobę… Po wzroku obłąkanym, po spalonych ustach, po gorejących policzkach, poznać było łatwo, że cierpiał, ale się nie przyznawał do cierpienia; oko dworzan dostrzegło tylko zmianę i wszyscy przejęci byli bojaźnią, bo Cezar chory straszniejszym był jeszcze od zdrowego Cezara.

Oddaliwszy się od towarzyszów, Tyberyusz jęknął z cicha i to mu ulgę sprawiło, ale obejrzał się żywo, czy go kto nie podsłuchuje i trzęsącą dłoń do spotniałego przyłożył czoła.

Nawyknienie udawania uśmiech zaraz wywołało na usta.

W miarę jak się coraz daléj posuwał w głąb pomarańczowego i cytrynowego gaju, grupy Nimf i Faunów, igrające przy wodotrysku, z razu skupione, rozproszyły się za nim po lesie i zdala otaczając, przedstawiały się w coraz nowych postawach z za zielonych gałęzi. Ilekroć podniósł głowę, wszystko stawało i twardniało, potém znowu poruszało i biegło jak cień milczący… Wśród zacienionych głębi ginęły i nikły białe postacie, a niekiedy promyk światła, wciskający się wśród liści, to twarz uśmiechnioną, to ramiona drgające oblewał. Zdawały się wyrastać z ciemności cudem i znikać w sposób niepojęty, ożywiać i martwiéć równo dziwnie i niespodzianie.

Gaj przytykał do skalistéj zewsząd ściany, jakby w olbrzymie wschody połamanéj i rozbitéj; stopnie te nagie, gdzie niegdzie rzucone, winne ubierały latorośle… żadna ścieżka nie wiodła tędy w dolinę i Cezar mógł spokojnie bezpieczny błądzić w zaczarowanym swym świecie.

Szedł téż powoli, chcąc zapewne ukryć boleść trawiącą raczéj, niż się widokiem swawolnych nacieszyć obrazów; stawał i oko jego wydęte, osłupiałe, zatrzymywało się długo, nieruchomie poglądając na przedmioty, nie widząc nic przed sobą, tak silne wewnątrz piekły go męczarnie… Zacięte usta tylko o tém świadczyły.

Nagle, podchodząc ku ścianie, pod którą wiła się ścieżka, oko jego, lepiéj w ciemnościach widzące niż we dnie, skierowało się w jedno miejsce przymroczone, w którém widać było dwie nieruchome postacie.

Nie należały one do tego igrzyska, gdyż ciemnemi okryte były szatami, stały ukryte umyślnie; ale wśród cieniów nocy, twarz kobiéty i mężczyzny kocim oczom starca stała się wyraźną. Tyberyusz, dostrzegłszy ich, stanął zdziwiony, przerażony i mimo wielkiéj mocy nad sobą, z przestrachem krzyknął głosem drżącym:

– Agrippina!

W téjże chwili zjawisko niespodziane, na odgłos rozlegający się wśród ciszy, usunęło się nagle i znikło w głębi groty, na któréj tle chwilę się tylko ukazało…

Tyberyusz stał niemy… w około niego już znowu przesuwały się gruppy swawolne, on nic nie widział, jakby w miejscu przykuty. Klasnął w dłonie… Priscus przyskoczył uradowany, ale postrzegłszy brew chmurną i wargi ściśnięte, stanął przelękły.

– Priscus… tam! tam! – wskazał mu ręką na grotę – obce twarze, jacyś ludzie… mężczyzna i kobiéta… widziałem ich, weź ludzi i szukaj.

Sługa nie zrozumiał.

– Widziałem tu obcych, nigdzie nie jestem bezpieczny… kobiéta! zkąd tu ta kobiéta? chcę ją widziéć z blizka… kto ona?

I wnet, na skinienie Priscusa, niewolnicy rozbiegli się po wszystkich doliny zakątach.

XIV

Wiemy już w jaki sposób rodzina Hebreów, wygnana z Rzymu, z kilką tysiącami współbraci, dostała się na Capreę. Okręt, który ją przewoził na wyspę odludną i walkę a raczéj niechybną zgubę, zapędzony wiatrem i burzą pod skały, musiał się w lichéj zatrzymać przystani. Juda z przebraną Rachelą i Rubenem, dostali się nocą na wybrzeże wyspy, wraz z innemi posłanemi po wodę, i skorzystali z ciemności i nieuwagi stróżów, by uciec w głąb, naówczas jeszcze dopiéro przez Sejana przygotowującego się ustronia, którego mieszkańcy, rozpędzeni przez tłumy niewolników rzymskich, błąkali się, nowych sobie szukając kryjówek. Sami zbiegi i wygnańce, wśród tego ludu nieszczęśliwego znaleźli się jak między swemi… Judei, długim pobytem w Rzymie i skrywaniem swego pochodzenia, wyuczeni języka i obyczajów rzymskich, nie łatwo w tłumie najróżniejszych przybyszów poznanemi być mogli; nie szukano téż ich wcale, sądząc, że w walce jakiéj i zamieszaniu ubici byli. Rysy ich twarzy nic nie mówiły, gdyż ówczesna ludność Rzymu tyle w sobie pochłonęła pierwiastków, z tak różnych złożona była żywiołów, że pełno w niéj piętn i znamion wszelakiego plemienia spotkać było można, niejako już przyswojonych wyzwoleniem obywatelstwu rzymskiemu. Juda, żona jego, Ruben, mówili po rzymsku i grecku, wszystko troje przez stosunki z alexandryjskiemi żydami, ukształceni byli i starli z siebie znamię wybitniejsze, które ubogich jedynowierców ich zdradzało. Pozostała w nich pochodzenia pamięć, przywiązanie do nieznanéj ojczyzny i wiary, ale już na pół stali się przybranemi dziećmi wielkiéj świata stolicy.

Pierwsze dni pobytu ich na wyspie, po odejściu okrętów, ciężkie były do przebycia; trzeba się było ukrywać w skał szczelinach i mrzeć głodem, dopóki podejrzenie padać mogło, że zbiegli z naw burzą zagnanych. Nie znali wyspy, nie przywykli byli do życia takiego na codzienne niebezpieczeństwo, na nieustanną a twardą narażonego pracę; ale Juda znalazł w swém przywiązaniu do Racheli siłę ku pokonaniu najcięższych prób losu. Gdy Ruben płakał jak pieszczone dziécię, on piérwszy wyszedł z kryjówki i ostróżnie począł zapoznawać się z wyspą, na któréj mieli pozostać.

Z wierzchołka skał o świcie rozpoznał jéj rozległość i oswoił się z położeniem najzamieszkańszych części, których unikać musieli.

Nauczył się chodzić po nad brzegami przepaści, i poszukując owoców, któremi przez pierwsze dni karmić się musieli, doszedł przypadkiem do opustoszałego domku, mającego być ich mieszkaniem.

Zwaliska te pozostały nie zajęte od dawna po zmarłym jakimś mieszkańcu Caprei, którego kościotrup tylko, resztkami płaszcza na głowę zarzuconego okryty, znalazł Juda w atrium chwastami zarosłém.

Znać było, że domostwo lat kilkadziesiąt stało pustkami, bujnie porastały je rozkrzewione bluszcze, zdziczałe winne latorośle i rozgałęzione szeroko drzewa…

Stado koz pierzchliwych kryło się jeszcze pod skałą, która je dawniéj chroniła.

Kątek ten był jakby darem Opatrzności dla Judy, który tam zaraz Rachelę i Rubena przeprowadził, a sam zajął się oczyszczeniem zwalisk i doprowadzeniem ich do mieszkalnego stanu. Mały węzełek, z resztką z Rzymu ocalonego mienia ubogiego, rękopism biblii nie cały, strój odświętny mieli z sobą szczęściem wychodząc z okrętu, bo Juda o ucieczce zamyślał. W domu zmarłego człowieka, po którym nikt nie wziął dziedzictwa, znalazły się zachowane w izdebkach potrzebniejsze sprzęty i narzędzia, choć rdzą okryte i na pół spruchniałe. Z nich Juda wybrał, co godziwszego było, do użytku i wprędce chatka stała się prawie wygodną, a dolina w któréj była zamkniętą, dostarczała na piérwsze życia potrzeby oliwy, owoców i wina…

Nieopodal od podnóża gór najdzikszych, na wybrzeżu morskiém była uboga osada schronionych tu od niedawna mieszkańców Caprei, którzy dla nowo budujących się willi ustąpić musieli; tam niekiedy ostróżnie, mieniąc się do dworu Cezara należącym niewolnikiem, schodził Juda, by co mu brakło dostać dla żony i siebie. Niekiedy najmował się do robót i przenoszenia ciężarów, obracał młyn, wyciskał oliwę, aby zarobić na garść mąki, któréj inaczéj dostać nie mógł.

Życie to było prawie znośne, mimo osamotnienia, i stałoby się z pomocą dorastającego Rubena coraz lżejszém, gdyby nieszczęśliwy traf nie pozbawił ich brata i towarzysza. Przed dwóma laty chory Juda wysłał do osady, o któréj wspomnieliśmy, Rubena, – Ruben nie powrócił do domu.

Priscus, poszukujący chłopiąt i dziewcząt dla zabawy Tyberyusza, zwiedzał wszystkie zakąty Caprei; trafił on tu właśnie w dzień, gdy dzieciak się tam znajdował. Nadzwyczajna piękność chłopaka, jego układ, wdzięk twarzy były dlań wyrokiem niewoli.

Słudzy Tyberyuszowi pochwycili go natychmiast, a Priscus kazał uprowadzić do swoich Efebów szkoły, gdzie teraz zamknięto wyrostków do niecnéj przeznaczonych rozpusty. Tu Ruben oddany został w ręce starego Dionizyusza Greka, który go biciem, strachem i głodem znękał i zmusił stać się istotą słabą i spodloną… jaką go już widzieliśmy. Ruben chciał zrazu umrzeć a nie mógł; w miękkiéj atmosferze tego domu swawoli dzieciak utracił hart duszy i tyle tylko wymógł w sobie siły, że pytany i badany o pochodzenie, nie wydał ani brata, ani rodu, ani kryjówki tajemnéj. Miano go za Greka, i Tyberyusz sam nazwał go imieniem Hypathosa, oznaczającém Consula, dając poznać przez to, że go na równi z najdostojniejszymi szacował.

Długo Juda i Rachel płakali nad nim jak nad umarłym, dowiedzieć się nie mogąc co się z nim stało; nareszcie wieść ich doszła, że pochwycony był na dwór Cezara… na drugiego Ganymeda zwrzodowaciałego Jowisza.

Boleść ich była wielką; Rachel bolała nad nim rzewnie, domyślano się, że umrzeć musiał w rękach oprawców, lub opierając się im, jak inni, z połamanemi goleniami w morze został rzucony. Tymczasem Hypathos żył i rozkwitał na tę smutną a piękną istotę, któréj boleść i łzy może dla rozbestwionego starca wdzięku jakiegoś dodawały. A choć się brzydził otaczającą go rozpustą i życiem pogan, młody chłopak mimowolnie uległ codziennemu wpływowi ich i zaraźliwym zepsucia widokom. Dusza jego zmiękła, serce zniewieściało, zabył nauk surowszych i pogodził się z temi dniami pieszczonemi próżnowania i spoczynku, w jakich nowe pędził życie. To, co go z razu oburzało najmocniéj, powoli stawało się coraz obojętniejszém, prawie naturalném i konieczném. Płakał ukradkiem, ale do surowszéj pracy z Judą i do dawnéj kryjówki nie miał już siły powrócić. Obawiał się też, by poszukując Cezarowego ulubieńca, nie znaleziono brata i Racheli, któréj młodość i piękność byłyby zgubą niechybną. Cokolwiek swobodniejszy późniéj, przybiegał do znanego kątka i wyrywał się do swoich, ale nie myślał pozostać już z niemi; powracał nazad na dwór Tyberyusza, by tęsknić tam znowu, ze spuszczoną siedząc głową. Słuchając śpiewów, patrząc na rozwiązłe obrazy, powoli dał się usidlić czarom tego pogańskiego rozmiękczenia; śpiewał sam te pieśni greckie, grał na lutni i nieznane jakieś żądze rozbudzały się w jego piersi. Powracając do Judy i Racheli, poglądał na bratowę nie okiem brata, ale chciwą rozpustnika źrenicą, zazdrosném wejrzeniem rozkochanego, rumienił się kryjąc swą żądzę i rwał ku niéj, nie umiejąc walczyć ze złém, które weń wszczepił widok powszechnéj swawoli.

 

Ale pomimo téj zmiany w duszy i rozbestwienia, Hypathos nie przywiązał się ani do ludzi, którzy go otaczali, ani do starego Cezara, co w nim kochał tylko piękne kształty posągu greckiego; owszem, nienawiść jego dlań coraz się pomnażała i rosła; czując własne upodlenie, im je przypisywał. Wiara dawna w jednego Boga nie zgasła w nim jeszcze, przywiązanie do podań rodzinnych odzywało się silnie i wywoływało łzy i niepokoje, z któremi pod dach Judy przychodził. Pragnął on i wyglądał śmierci człowieka, który go uczynił narzędziem rozpusty i igraszką, ale zarazem powrót do nędznego życia dawnego zdawał mu się straszny i niepodobny… Najdziksze myśli snuły się po rozmarzonéj głowie dziecka, które, upojone cudzym szałem, pół dnia było pogańską ludzi zepsutych zabawką, pół męczennikiem i wygnańcem.

Dwie postacie ludzi nieznane, które wzrok Tyberyusza w cieniach nocy wyśledził, dostrzegł i skryty w gaju Hypathos, który dnia tego młodego Fauna rolę miał w posągowém igrzysku. Dla niego także przerażające to było zjawienie, poznał bowiem w grocie Judę i Rachelę; uczuł na jakie narazili się niebezpieczeństwo, a myśl, że piękna bratowa może wpaść w ręce Priscusa, rozpłomieniła go straszliwie.

Niepokój i pragnienie zemsty ogarnęło go jakieś tak, że z gaju wyszedłszy, leciał jak szalony, sam nie wiedząc dokąd bieży, aż niewolnicy, śmiejący się z tego Bachusowego szału, powstrzymali go, bojąc się, by gdzie ze skał nie upadł i nie zabił się.

Jakim sposobem tych dwoje tak ukrywających się wygnańców, zjawili się przed Cezarem w chwili zabawy i nastręczyli jego oku, tego Hypathos pojąć nie mógł i zrozumiéć nie umiał. Było to dziełem dziwnego przypadku. Skały otaczające dolinę, zewsząd ją prawie prostopadłą ścianą opasywały, lecz liczne w nich, naumyślnie porobione i naturalne pieczary, które trzęsienia ziemi powiększyły, kryły się wpośród zarośli. Niektóre z nich, zawalone bryłami kamieni, zdawały się nieprzystępne, choć głęboko w góry sięgały; były to piérwsze mieszkańców tutejszych kryjówki, schronienia Teleboów i Osków.

Tego wieczora Juda z Rachelą, chcąc świeżém nocy odetchnąć powietrzem, a nie wiedząc o blizkości doliny i gaju Wenery, zapuścił się ścieżynką dziką w głąb wyspy, korzystając z milczenia i snu, który ich otaczał. Nagle, w chwili gdy się sądzili bezpieczni, śmiech tłumu ludzi, niewolników Tyberyusza, przeraził ich i zmusił skryć się do nastręczającéj o kilka kroków groty, dokąd ich swawola gawiedzi ścigała. Zapuszczając się coraz daléj, znaleźli w ciemném przejściu, i wbiegli niém aż na dolinę, stając mimowolnemi świadkami widoku, zatajonego dla świata, na który kilku tylko wybranym patrzeć było wolno.

Tyberyusz osłupiał na widok kobiety, gdyż twarz Racheli przypominała mu rysy jednéj kobiéty, którą w życiu ukochał, Agrippiny, odebranéj mu dla chwilowéj fantazyi Julii, co życie jego zatruła.

Może cień nocy, może myśl własna i uciekające w starcu zgrzybiałym ku młodszym latom wspomnienia, uczyniły dlań tę twarz pięknéj Racheli dziwnie podobną do dawno straconéj żony; ale przypomnienie było tak uderzające, że zapomniawszy swéj powagi, wyciągnął ręce, wykrzyknął imie, które dawno zabyły usta.

W najzepsutszym człowieku jest czasem iskra jakaś serdeczna, tlejąca w popiołach… tą iskrą było w nim przywiązanie do Agrippiny, przechowane w piersi, która już nikogo nie umiała kochać, w człowieku, który po matce nie płakał, szydził ze śmierci własnego dziecięcia, ludźmi pogardzał i zazdrościł losu Priama, co wszystką swą przeżył rodzinę.36

Priscus, wysłany natychmiast, zebrał swe sługi i postanowił całą wyspę splondrować, aby wykryć winowajców…

Tyberyusz jednak po chwili zamknął w sobie uczucie i z weselszém obliczem, jakby się nic nie stało, powoli wyszedł z gaju, dając znak skończenia zabawy, a zastawienia nowéj uczty w willi Jowisza.

Często tak u starożytnych następowały one jedna po drugiéj, w krótkich czasu przeciągach, a smakosze ówcześni umieli się uwalniać od pokarmów i napoju, ażeby kilkakroć na dzień z nowym głodem zasiąść do stołu i czaszy.

I wszystek dwór Cezara śpiesznemi kroki, poprzedzany przez tancerzy i flecistów, posunął się na góry do willi Jowisza.

36zazdrościł losu Priama, co wszystką swą przeżył rodzinę – Swetoniusz [Żywot Tyberiusza 62]. [przypis autorski]