Kostenlos

Capreä i Roma

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Wszelkiego stanu tu pełno, a dziś różnica, co je dawniéj odgraniczała, nie tak widna; prócz niewolnika, który tém czém był pozostał, choć wymówny nauczyciel Cezara wyrzekł już, że i niewolnik jest człowiekiem – że on jest przyjacielem pokornym, że podanie mu ręki nie hańbi, ani miłość okazana upadla87.

Bogatszych mieszkania stoją na wyżynach otaczających Forum, ubożsi cisną się w koło Suburry, po za murami miasta i pomoerium.

Tu to potrzeba widzieć czém się opłaca tamten zbytek i przepychy, i jako nędza styka się z ową wielkością; w jak lichych domkach ściskają się rodziny, dla których przybywające dziecię jest klęską, co często dnia o czém przeżyć nie mając, czekają jałmużny Cezara lub lichego zarobku, aby trochą mąki i owoców głód zaspokoić.

Jedne po nad drugiemi cisną się do góry wznosząc liche mieszkańka, jak pszczół komórki, do których nie dochodzi światło, nie dociska się powietrze, z których głos na zewnątrz nie może się wydobyć.

Tu żyje ów lud, zlewek tysiąca narodów, amalgam plemion różnorodnych, nieznanego pochodzenia, niewiadomego rzemiosła, tajemniczéj twarzy i obyczaju, który tylko na wrzawę i rzeź wychodzi ze swych kryjówek i ryczy takim głosem, że się odeń wzdryga sam Cezar, siedzący na Palatynie.

Jakby na powstrzymanie téj tłuszczy, zawsze głodnéj i wiecznie spragnionéj, opodal nieco stoi o mury oparty wieczny obóz Pretoryanów i źwierzyniec przy nim dzikich bestyj, na igrzyska przeznaczonych. Ztąd to wybiega żołnierz co daje Rzymowi pana okrzykiem, co nieraz zakrwawił ulice, wciskając się pod wschody Capitolu i dzikie potwory, których ryk rozkosznie odbija się w uszach ludu.

Ale któż wyliczy cuda i straszliwe potworności ówczesnego Rzymu? kto potrafi pojąć tę społeczność, złożoną z klass tylu, już mięszających się z sobą, już oddzielających gwałtownie; i kto dziś wskrzesi to życie tak różnobarwne, tak różne od naszego?

Począwszy od ubóstwianéj familii Cezarów, od senatorów, patrycyatu i rycerstwa, do ludu rzymskiego, do poddanych jego i niewolników… ile odcieni i barw wybitnych w obyczaju i charakterze.

W społeczeństwie, które staramy się odmalować, godność i powaga Senatu i patrycyuszów, charakter starych Rzymian, z których prawie ostatnim był surowy Cato, codzień bardziéj znikając, starła się i wypełzła; Tacyt najwymówniejszemi słowy maluje ten upadek wybranych, który za sobą pociągnął całego państwa ruinę.

Wszędzie się dzieje tak samo, gdziekolwiek wyższa warstwa narodu wyprze się swoich obowiązków. Powoli zepsucie od niéj przechodzi do ostatnich słojów towarzystwa, i państwo zjedzone od tego raka gnije, rozpada się i ginie.

Powaga i znaczenie patrycyatu już za Tyberyusza zmieniły się w poniżenie i pochlebstwo, w milczenie, pobłażanie nieme, i wielkie charaktery coraz rzadziéj wybijały się z tłumu, który używał tylko, bawił się i zbytkował, okupując bezkarność upodleniem ostateczném. W senacie zasiadł swe miejsce ów mąż konsularny, by z poszanowaniem słuchać odczytywania listów Cezara i wotować dlań nowe imiona i godności, igrzyska uroczyste, posągi lub głowy ludzi, których zapragnął. Szedł potém z Curyi ucztować w tłumie swoich klientów, a gdy mu Rzym był za gorący i nazbyt wrzawliwy, z niewolników zgrają, poprzedzany wozami, ludźmi, dworem całym, jechał nad brzegi morza do swéj willi, w któréj go nowe czekały rozkosze.

Już mu tam wcale nie szło o państwo, o którém Cezar sam miał staranie i jego zaufani ulubieńcy – władza senatu była cieniem, urząd dostojeństwem bez znaczenia, lub środkiem dorobienia się majątku.

Patrycyusz co rok zmieniał żonę, trzymał greckie dziewczęta dla zabawy i roztargnienia, namiętnie zajmował się wyścigami i igrzyskiem, kupował obrazy lubieżne, naczynia rzadkie, posągi greckie, a gdy późniéj oskarżony o jakąś tam sprawę nieczystą, którą wyszukać było nie trudno, otrzymał wyrok śmierci, kazał się przebić niewolnikowi i tak żywot swój skończył.

Mało odmienne życie prowadziło rycerstwo (equites) rzymskie, zbierające pieniądz, nabywające ziemię i domy, zbogacające się aby używać, a wystawione nieustannie na chciwość pana, który zawstydzał ich słowy:

– Jak śmiecie bogatsi być nade mnie?

Rycerstwo było już imieniem nie rzeczą, a w jego wielkich posiadłościach cała spoczywała siła.

Wszelkie zresztą dawne różnice klass znikały w wieku, który potrzebował grosza, by go rozrzucać i główną do bogactwa przywiązywał wagę, bo przez nie mógł się dobić czego zażądał. Mało niżéj od rycerza stał teraz wyzwoleniec, co infamiją okupił zdjętą mu z szyi obróżę, a zbogacony bezwstydem, otaczał się często większém kołem klientów, niż najznakomitszych imion ludzie.

Wśród tego tłumu rozpróżniaczonego i biegnącego za uciechą, rodzinne związki, węzły krwi i poszanowania, wszystkie były stargane i pokruszone; żony, owe poważne dawnych lat matrony, przechodziły dziś z rąk do rąk, mieniane i frymarczone jak zabawki. Cezar sam dawał przykład, biorąc je bezkarnie od mężów i zwracając im wedle fantazyi; – dzieci rzucano po gościńcach, wyrzekano się własnych a przybierano cudze; najszczęśliwszym wreszcie stanem, który wyrodzić mogło takie tylko zepsucie – stała się bezdzietność i pozbawienie rodziny.

Do tego przyszło, że starzec, który nikogo nie miał, na rękach był noszony przez wszystkich. – Sam Cezar ubiegał się za testamentami obcych, a gdy zapisawszy mu swe mienie, zbyt niém szafowali lub nie dość umierali prędko – posyłał im rozkaz pożegnania świata. Dawał ucztę skazany i w ciepłéj wannie kazał sobie wypruć żyły… usypiając powoli.

Starzec bezdzietny miał za sobą wszystkich – nadzieja zapisu czyniła go ulubieńcem całego świata, nadskakiwano mu, posługiwano, pieszczono jak dziécię, drzwi jego od rana były oblężone, stół zastawiony najlepszemi potrawy, usłużni pasożyci chodzili na palcach gdy się zdrzémnął, opędzając muchy i chłodząc powietrze…

Rodzinę uważano za ciężar i zawadę; królem wszędzie był bezdzietny.

Regnum orbae senectutis exercens… 88

Ale nie wszystko jeszcze zgniło i zepsuło się do szczętu w tym Rzymie, na który rozpusta i groza tak silnie z góry działały – były serca czyste i obyczajne, proste wśród ubóstwa, wśród niewiast rzymskich, kryjących się po staremu w domowym zakącie ze swą cnotą i wstydem, pilnujących u ognisk kolebki dziecięcéj i pracy pokornéj.

Ten lud, który tak gorąco, tak łacno, tak żywo przyjął przyniesione mu światło nowéj wiary, musiał miéć w sobie jakieś zarody dobra, musiał czuć znękanie teraźniejszością i uznawać, że to co było, trwać nie mogło.

Już naówczas nie w jednym z domów Suburry, miasta żydowskiego, a nawet Awentyńskiéj góry, zbierali się potajemnie zwolennicy nowego wyznania na modlitwę cichą i rozszerzanie wiary, która ledwie wszczepiona, niesłychane czyniła postępy.

Przemawiała ona szczególniéj do tych uciśnionych i biédnych, którym Chrystus przesłał od krzyża piérwsze swe błogosławieństwa; od nich dopiéro uczyli się jéj panowie, i ci, co już przetrawiwszy wszelką filozofiję i mądrość, w żadną nie wierzyli na świecie; dla których potrzeba było w godzinach odetchnienia poezyj najmiléj głaszczących ucho, w godzinach próżnowania sofizmatów najsubtelniejszych dla zabawki – z ust prostych ludzi, razowym chlebem suchéj prawdy karmili się zgłodniali.

III

Wnijdźmy do jednego z tych cichych domóstw Rzymu, którego skromnych podwoi nie przestępuje nigdy hałaśliwa biesiada, i spójrzmy w skromne atrium, wśród którego maluczka szemrze fontanna.

Dom ten otoczony przyrosłemi doń budowlami, stoi na Awentynie od strony wschodniéj, przy saméj prastaréj Herkulesowéj świątyńce maleńkiéj, któréj portyk i kolumny niemal przypierają do ściany, u któréj drzwi głównych stary zasiada odźwierny.

Choć z samego pozoru widać, że dom to obszerny i dostatni, a zależące odeń gmachy wielką zajmują Insulę, od innych wązkiemi odgrodzoną uliczkami – cicho tu i nie widać tych tłumów próżniaków, pasożytów i klientów, które drzwi inne oblegać zwykły. W przyległych sklepikach (tabernach) ciche też się mieszczą rzemiosła i uczciwe zarobki, bo spokój miłujący unikają najmu ludziom, którzy za sobą zgiełk, wrzawę i pokątne wnoszą frymarki. Dom to jeszcze po staremu cały zamknięty w sobie, niczém się na zewnątrz nie chlubi… drzwi jego, obite blachą miedzianą, którą pokryła zielonawa patina, większą część dnia stoją zaparte.

Wszedłszy do atrium, w którém wedle obyczaju w maleńkiéj sadzawce bije cicha fontanna, czujesz jakby cię obwiał pokój, który tu panuje. Czysto tu, wdzięcznie i cóś mówi, że niewiasty dom zajmować muszą… Starzy słudzy posiwieli kręcą się po cichu, i z twarzy ich widać, że panów z niemi łączy niezwykły stosunek niewolnika i posiadacza, ale serdeczne przywiązanie.

Minąwszy piérwsze podwórze i familijnych pamiątek pełne tablinum przez perystyl wchodzisz do wewnętrznego dziedzińca (occus), przez którego kolumny widać zielony ogródek, obwiedziony murem, a z niego drzwi przysłonione każą ci się domyślać komnat zajętych przez niewiasty, których szczebiotliwe acz stłumione dochodzą cię głosy.

 

Słychać uśmiechy młode i rozmowę żywą, przerywaną, wesołą, jaką dziewczęta tylko prowadzić mogą i szelest lekkich sukienek…

Jest to godzina pracy…

W odsłonionéj, na kolumnami obwiedzioném podwórzu izbie siedzą trzy kobiéty; stara matrona, rysów spokojnych i pięknych, któréj życie w obliczu się maluje, Emilia Cellia, niegdyś żona Patrycyusza, dziś po nim osmutniała wdowa, i dwie jéj córki, sieroty… Aquila i Priscilla.

Starsza z nich Aquila, już może mieć lat około dwódziestu, druga ledwie rozkwita piętnastą wiosnę – a obie są do siebie dziwnie podobne, tylko co w piérwszéj już się rozwinęło, w drugiéj się obiecuje zaledwie.

Dziewczęta mają na sobie tylko stole jasne, w skromne ułożone fałdy, ale ich nie otacza oszycie żadne, ani bogata obszewka, żadne patagium wymyślne; włosy ich przeczesane do góry i spuszczone na tył głowy, czarne, połyskujące, sprawiają, że od ciemnéj ich barwy, jeszcze świetniéj odbija się twarz świeża i rumiana… Ręce ich, których część tylko z pod stoli się wymyka, mogłyby służyć za wzór do Heby posągu, a nóżki, których nie okrywa szata, maleńkie, wytoczone, różowe, zdają się nie znać pracy i pyłu, jakby dotąd po domowym tylko biegały ogródku.

Jak się te dwa śliczne kwiaty uchować potrafiły tak czyste i nietknięte wśród Rzymu, który czyhał na młodość, i dzieciom nawet nie przebaczał w szałach swéj rozpusty, nie wiem – wytłómaczyć to tylko może przytomność sędziwéj niewiasty, która ich nie odstępuje i patrzy na nie macierzyńskiém okiem, pełném miłości i poświęcenia.

Siedzą przy matce i niby cóś robią, ale śmieją się i swawolą, a czasem uśmiech ich szczéry wywołuje lekką wesołości oznakę na licu staruszki, chociaż ta prędko znika, i znać, że troska o ten skarb drogi głęboko w sercu jéj utkwiła.

Ilekroć z ulicy fala powietrzna przyniesie do jéj ucha wrzawę, kędyś od strony rynku i łaźni wybiegłą – matrona wstrząsa się, ręce jéj załamują, lica bledną, ale ukrywa wrażenie, aby jéj niepokoju dostrzedz nie mogły dziewczęta. One nie powinny wiedzieć nawet o niebezpieczeństwie, ani się go domyślać; dla nich świat musi inaczéj wyglądać niż jest w istocie, im długo potrzeba jeszcze taić jego szkarady.

Wtém słychać kołatanie do drzwi, i janitor je otworzył, któś z atrium stąpa powoli. Nogi to starca leniwo się tak po posadzce wloką… idzie bokiem po litostrotach, a Cellia nadstawia ucha.

– To Pudens! – zawołała nareszcie – tak, to on! – powtórzyła wstając. – Wy pójdźcie do ogródka… dość pracy… mam z nim pomówić na osobności… Stary ze starym nie dziwo…

– Toć go choć przywitamy – odpowiedziała Aquila – dawno nie był u nas, a to gość tak pożądany i miły.

Wybiegnijcież przeciw niemu… bo bardzo się chyba mylę, ale to on pewnie, to on, na Jowisza, – dodała staruszka…

Dziewczęta stanęły w progu, a stara podniosła się z siedzenia i słuchała bacznie, aż dwa zgodne, wesołe śmiechy córek oznajmiły jéj że zgadła.

W istocie był to senator Pudens, blizki krewny Cellii, człek dobrze już stary, który przedłużone życie, wśród najtrudniejszych przebyte czasów, za Tyberyusza, Caliguli, Claudiusza i Nerona, winien był najdziwniejszemu zbiegowi okoliczności.

Bogaty, żył skromnie i nie raził majątkiem, bo go nie używał nad miarę, możny, władzy swéj na złe nie używał, powiększenia jéj nie pragnął; mogąc łatwo wkupić się w znaczenie, zdawał się niém gardzić. Był to mąż starych czasów, jeszcze surowy dla siebie, powolny dla drugich, ojcowski dla niewolników, obyczajów skromnych i lubiący spokój, a swe atrium domowe nadewszystko… W niém on nie zrobiwszy sobie nieprzyjaciół, przebył nad zwitkami filozofów ostatnie lata, zajmując się sam wychowaniem synów lub naglądając na nie.

Nie widywano go ani w bazylikach, ani w Forum, ani w tłumie dworaków Cezara, rzadko na publicznych igrzyskach, i tam gdzie zgraje naciskać się zwykły – szukał zapomnienia, jak drudzy oklasków, i znalazł taki szacunek u ludzi, że nim spokój okupił. Ale pod owe czasy czyż dziś ręczyło za jutro? To uparte usunięcie się od oczów mogło samo nastręczyć niebezpieczeństwo; miało już pozór nieukontentowania.

Prócz tego Pudens nie stawił Cezarom posągów ani w swéj willi, ani w domu, nie zaklinał się co chwila na Augusta i rzadko nawet panującego wspominał.

Lada wyzwoleniec mógł go o brak pobożności pomówić… by część dóbr jego zagarnąć.

Dziewczątka przywitały starca, który się na ich widok uśmiechnął smutnie i skinieniem zapytawszy o Cellią, zmierzał ku niéj, gdy matrona właśnie wyszła ku niemu. Spotkali się w podwórcu, zkąd rozmawiając z Pudensem, Cellia mogła miéć na oku bawiące się w ogródku córki, i usiedli tu na dwóch bronzowych krzesłach stojących przy sobie, pokrytych miękkiemi poduszkami.

– A! bracie! jakżem ja cię dawno nie widziała, – ozwała się Cellia – cóż cię to tak trzyma w domu? czy thermy twoje? czy najem sklepów, czy gorszego co może?

– To co ciebie Cellio przykuwa także do domu; ty córki masz, ja synów, a obojgu nam z niemi ciężko…

I westchnął starzec głęboko.

– Lżéj ci przecie z synami niż mnie wdowie z dwojgiem tych wątłych kwiatków, wypielęgnowanych troskliwie… które lada mróz zwarzyć może, z któremi niewiem co zdarzą Bogowie, a lękać się muszę jak kobieta i matka…

– A komuż dziś lekko, Cellio kochana… – rzekł starzec i zamyślił się długo. – Dały nam losy dożyć ciężkich czasów, nad które straszniejszych może nie było; każdy drżeć musi o wszystko – o życie, o cześć, o mienie, o dzieci!

– Ja siedzę zamknięta i nic niewiem, – ozwała się Cellia – ale przecież to nowe panowanie zwiastowało się nam inaczéj niż Cajusa i Claudyusza. Przy młodym Neronie są Burrhus i Seneca, a że lubi igrzyska i lata z wozem po watykańskim swym cyrku… to płochość, która przejść może…

– Dałby to Bóg – Bogowie – poprawił się cicho Pudens – ale wielkiéj potrzeba siły by syna Agryppiny wyrwać otaczającemu zepsuciu. – Nic to że się bawi w Cyrku, że go otacza zgraja histryonów, których tak jak Cajus kocha, że lubi przepych i zbytek – ale go Seneca i Burrhus nie poprowadzą za sobą, on raczéj ich pociągnie… Widziałem go, a na teraźniejsze czasy mało ich obu, mało nawet Cezara i jego władzy, by nas dźwignąć, takeśmy upadli nizko. – Co uczynili z Rzymu! – dodał po cichu.

– Nie przestraszaj mnie więcéj – odparła Cellia – dość mi i tego co mimowolnie przez niewolników moich dowiaduję się codziennie… A! Pudensie, nam starym dni niewiele zostało, ale dzieci nasze!

Pudens spójrzał na nią wzrok powoli podnosząc.

– Im może – rzekł – lepsze dni zaświtają kiedyś… świat zgrzybiały odrodzić się musi.

– Lecz jakiż Bóg to dokona?—

– Tyś rzekła – zawołał Pudens – tak! nikt jeno Bóg. Ale mam-że ci mówić? – spytał wahając się i wpatrując w nią pilnie.

– A! jeśli masz coby uspokoić potrafiło?

– Słuchaj mnie – odrzekł stary – lecz nie powtarzaj nikomu. – Wśród Rzymu samego rodzi się świat nowy: przyniesiono nam naukę, wiarę objawioną przez Boga w dalekiéj Judei, tak wielką i świętą, że jéj żadna filozofija najsubtelniejsza nie sprosta…

Słyszałaś co o Nazarejczykach?

– Niewolnicy o nich mówią tylko, a i między mojemi podobno są tacy, którzy tego nowego skosztowali przesądu.

Straszą nas szkodliwością jego i szkaradą…

– Nie tak jest – odrzekł Pudens – potrzeba się przybliżyć by poznać. To jedno odrodzić nas może, bo w tém tylko jest prawda…

– Mówiono mi na mojego Afra, że się z Nazarejczykami pobratał. Stary mój dozorca niewolników nic nań jednak złego wynaleźć nie może, a ja sama nie widzę w nim jeno większą od niejakiego czasu chęć do pracy i posłuszeństwo.

– Bo ta wiara ulepsza, uspokaja, nasyca… – zawołał Pudens gorąco – bo ona nie jest ladajakim wymysłem ludzkim, ale darem Bożym…

– Ale któż ją przyniósł?

– Sam Bóg…

– Jaki? – spytała zdumiona Cellia.

– Siostro moja – rzekł Pudens – oni mnogości Bogów nie mają, wierzą w jednego Boga Bogów, stwórcę świata.

Kobieta zdawała się zdumioną, spójrzała, w jéj oczach malowało się osłupienie, tak trudno jéj było pojąć jednego Boga dla wszystkich i na wszystko.

– Wiara to nowa w istocie! – odezwała się powoli.

– Wierzą w jedynego Boga – rzekł Pudens daléj ciągnąc – a nie czczą żadnych posągów i wizerunków ręki ludzkiéj, boć śmieszny to Bóg co go sobie człek sam udziała, ale Boga-ducha, w niebie, który stworzył wszystko z niczego, niewidzialnego a przytomnego wszędzie.

Mówił tak dłużéj Pudens coraz się ożywiając, a Cellia też ze zwiększającém się co chwila słuchała go zajęciem… Słowa jego zdały się jéj dziwne i nowe a jednak przeczuwane; podziwiając je czuła że zaród tych myśli jakiś nosiła w sobie.

– Wiara ich, świat, życie – kończył starzec – cele są od naszych różne. Żyją oni duszą nie ciałem, pokojem i miłością nie wojną i męczarnią, wyrzekają się dóbr świata, martwią ciało, podnoszą duchem i nim sprawują cuda, – bo dana im jest siła potężna…

– Lecz zkąd-że ty bracie tak o tém wiesz dobrze? – spytała Cellia.

Pudens zmięszany nieco spuścił oczy.

– Wstyd mi wyznać – rzekł ciszéj – że niewolnik piérwszy mi oczy otworzył…

Ale u nich nie ma niewolnika ni pana; są bracia i synowie jednego Boga. Miałem zdawna u siebie Minusa; znałaś go pewnie; była to istota dzika na pół i wielce gwałtownego charakteru, mieliśmy trudność utrzymać go dla niepohamowanych namiętności. Obawiając się nawet, chciałem go był sprzedać, gdy nagle postrzegłem w nim zmianę wielką. Była ona tak nagłą i niespodzianą, żem przyczyny jéj badać musiał i dobadując się znalazłem, że nową przyjął wiarę. Naówczas ciekaw byłem poznać co na tak nieuchodzonego człowieka podziałać mogło: przyszedłem z niedowiarstwem, wróciłem… siostro… zdumiony i nawrócony…

Starzec westchnął…

– Nie jest to wiara jak inne – dodał po chwili znowu – nie porywa blaskiem i majestatem swych obrzędów; ludzie ubodzy stali się piérwszymi jéj kapłanami; miłość i braterstwo jéj hasłem. W ciasnych izdebkach Suburry, w ergastulach parnych i podziemiach, przy świetle dymiącéj lampy, schodzą się oni modlić, śpiewać, wzywać Boga aby duch jego ku nim zstąpił, a potém uściskiem braterskim połączeni spożywają chleb suchy lub trochę owoców, i to jest ucztą ich całą.

– Zadziwiasz mnie i budzisz moją ciekawość – rzekła Cellia – lecz jakże wiara ta, któréj nie wspiera siła żadna, rozszerzyć się może?

– Mylisz się siostro; w niej jest większa nad wszystkie siła samego Boga… a największym cudem to właśnie, że nie mając po sobie jeno ubożuchnych ludzi i niewolników, tysiące już liczy wyznawców.

Nie narzuca jéj światu żaden Cezar, nie dymią na jéj ołtarzach kadzidła, nie leją się krwawe ofiary, nie ma pociągających obrzędów i igrzysk bezwstydnych – cicha modlitwa, rozłamany chleb i pobłogosławione wino oto jéj hekatomba cała… Pogardzony niewolnik ofiarnikiem, pieczara lub grób ołtarzem…

Cellia coraz bardziéj zaciekawiona słuchała.

– Powiedz-że mi bracie – rzekła – cóż ta wiara twoja lepszego daje niż inne, i jak się Bóg jéj objawia?

– Słyszałaś pewnie o Sybillach i wyroczniach – przerwał Pudens – że kapłanki, które o przyszłości wieszczyły, porywał duch jakiś i unosił, że nieprzytomne i jakoby obłąkane, pieniącemi usty wywoływały w niezrozumiałych słowach wieszczbę świętą… Wołano, widząc je w tym stanie, że Bóg jakiś jest w nich i z niemi.

Kapłani nowéj wiary nie takiego ducha w sobie mają; – innego wcale, ale się on silniéj daleko objawia. Ostatni z niewolników, pogardzony, popychany, nagle gdy nań duch ten zstąpi, staje się dziecięciem Bożém. I jako dziecię wszystko może u Ojca uprosić, tak silen wiarą, ów nędznik staje się mocarzem… i zwycięża świat. W słowach ich czuć mówiącego Boga, w czynach jego potęgę.

Kładną ręce na chorych i uzdrawiają ich dotknięciem, ślepym odmykają oczy, od urodzenia niemym rozwiązują usta, chromym chodzić każą i wstają a idą; trucizna Locusty staje się dla nich napojem bez siły i szkodliwości…

– I ty widziałeś te cuda?

– Widzę je codzień – rzekł Pudens – nie cuda takie, które kapłani nasi na zdumienie ludu przygotowują szalbierstwy, ale dzielniejsze stokroć i bez przygotowania żadnego, jedną wywołane modlitwą… Największym z nich cudem, że ludzie siłą téj wiary nowéj odradzają się czystemi i zwycięzcami świata…

Twarz Pudensa zajaśniała, powstał.

– I to cudem – dodał – że ta wiara, która się zrodziła u stóp wbitego gdzieś daleko narzędzia sromotnego męczeństwa… u krzyża, – któréj narodzin piérwszymi świadkami byli ubodzy rybacy, pastuszkowie, żydzi, dziś błyskawicą rozeszła się już po świecie i liczy tysiące wyznawców.

 

– Bracie! zdumiewasz mnie! – odezwała się Cellia – jestli to wszystko prawdą?

– Tak! wiara ta szerzy się, otoczeni nią jesteśmy, żyjemy wśród niéj; lud ubogich miasteczek, tłumy stolicy, domowa nasza czeladź już ją przyjęły i nawracają się gromadnie; codzień rośnie liczba jéj zwolenników, powiększa się, i powoli od tych biedaków, z którymi nie dawno mówić nie chcieliśmy, i my uczemy się prawdy…

Wtém gdy tak rozmawiali, dwoje dziewcząt z ogródka przybiegły z dwoma świeżo uwitemi wieńcami z róż i szafranu i wdzięcząc się a śmiejąc przyniosły jeden z nich Pudensowi, drugi staruszce, chcąc wedle obyczaju ówczesnego włożyć je im na głowy, ale Pudens oddał swój Aquili, a Cellia Priscilli.

– Mnie – rzekł starzec – na siwe włosy różanny nie przystoi wianek; lepiéj on do twarzy młodości; matka to pewnie uzna.

Cellia milcząc ucałowała córki i dwie łzy po cichu otarte stoczyły się jéj po twarzy… Aquila, Priscilla w wianuszkach na skroni odbiegły znowu do ogródka, gdzie na ławce pod Hermesem usiadły.

Rozmowa która tak obudziła ciekawość Cellii, toczyła się daléj po cichu, a Pudens wzdrygnął się na wspomnienie Nerona, o którego spytała go siostra.

– Kto wie czy przepowiednie się nie ziszczą, – rzekł powoli – nosi on imiona Claudyusza, może będzie naśladowcą szaleństw jego; krew Domitiusa, płynąca w żyłach Cezara, niewiele nam obiecuje.

– Lecz mówią, – odezwała się Cellia – że lepiéj począł od innych, że ma przy boku swym starego wojaka Burrhusa i filozofa Senekę… Oni nie dopuszczą by upadł tak nizko i splamił się jak ów Cajus i Claudyusz.

– Znam Senekę – odparł Pudens – ale pisma jego czytać potrzeba a nie osoby patrzeć; w tych on czystym jest i wielkim, w życiu całkiem innym… Filozofija ich, to czcze słowo… bawiemy się nią tylko po biesiadzie, gdy chmurno na dworze a Cezar w cyrku igrzysk nie sprawia, i flecista się znuży i biesiada uprzykrzy… ale ona nie ma żadnego związku z czynami.

Życie Seneki a pisma jego, są dwojgiem cale innych rzeczy. Jakże mam ufać by ten człowiek ku dobremu wiódł Cezara, gdy sobą pokierować nie umie? Filozofowie dziś zeszli już na skoczków i histrionów89… Znają ludzie tego nauczyciela: inaczéj prawi a robi inaczéj, a tłómacząc się z zarzutów że nie tak czyni jak naucza, odpowiada, że dość jest mówić dobrze90.

– Ależ to niedojrzałe dziecię tylko płoche – przerwała Cellia – cóż że lubi zabawy w cyrku i za zielonemi woźnicami przepada, że codzień sobie nowe wymyśla igraszki, wszak to wiekowi i stanowi właściwa!

Pudens potrząsł głową…

– Tak to zaczynali i inni – rzekł powoli – ale z zabawek niewinnych przechodzi do igraszek okrutnych; ty Cellio nie słyszysz tu o niczém siedząc zamknięta, my coś więcéj widziemy…

Zresztą, przystałoż to temu, który się Bogiem mieni, czas i życie na samych spędzać zabawkach? Straszną potworę Rzym karmi na swojém łonie: niczém przy niéj Tyberyusze, Caligule i Claudyusz.

– Zbyt czarno wróżysz, Pudensie…

– Bo patrzę, widzę i przeczuwam – posłuchaj Cellio… Ani Burrhus, ani Seneka nie powstrzymają szaleńca, ni matka nawet, którą pozornie tak kocha, w której lektyce każe się po Forum nosić, zowiąc ją najlepszą z matek. W krótce i z nią rozpocznie walkę gdy mu się władza jéj sprzykrzy, a Seneka pochlebiać mu będzie, a Burrhus ugnie się pod jego wolą żelazną.

Silanus umarł od trucizny, że z Cezarów pochodził i Neronowi mógł stanąć na drodze; Narcyz91 zabił się w więzieniu, Cezar powoli usuwa Senekę i Burrhusa, a Senecion i Othon coraz większą nad nim uzyskują przewagę. Akte, wyzwolona ledwie kobieta, płochych obyczajów, pochlebcy i towarzysze zabaw sromotnych, codzień go silniéj opanowują… Agrypina upada.

Seneka filozof, pomaga miłostkom Cezara, podstawując dla pozoru Serenusa, krewnego swego, aby matka nie miała powodu czynić synowi wyrzutów…

Mieliśmy Cezarami retorów, jak Tyberyusz, krwawych rozpustników, jak Caligula, jak Claudyusz pijaków i obżartuchów, ale wszyscy oni choć usta otworzyć umieli w Senacie, choć słowo wyrzec poważne – ten tylko śpiewać umie. Najmilszą jego zabawą ten śpiew, dla którego poświęca najważniejsze sprawy, aby zań oklask gminu pozyskać – aktorstwo na scenie, w cyrku ubieganie się o palmy z woźnicami. W Rzymie znów o niczém nie słychać tylko o igrzyskach92; gry w cyrku, zapasy młodzieży swawolne, boje gladyatorów, wozy wielbłądami zaprzęgane; w teatrze komedye w których młody pan występuje, nocne w cyrkach biesiady… oto jego ulubione zajęcia. Nie ma chwili dla Senatu, a dnie całe spędza z Akteą, z Othonem i Senecionem, ze zgrają wyzwoleńców i dziewcząt rozpustnych po nocach przebiega ulice Rzymu, w podłéj odzieży, szukając rozrywki.

Ale dość tego – przerwał starzec – nie chcę cię więcéj przestraszać i smucić.

Wstał i miał ją pożegnać, gdy Cellia go wstrzymała.

– Pudensie – rzekła nieśmiało – tyż sam tylko światło będziesz chować dla siebie? nie chceszże by ja i moi uczestniczyli, w prawdzie, którą ty poznałeś? nie pozwolicież mi posłyszeć, zobaczyć tych ludzi i naukę nową poznać, którą opowiadasz tak cudowną.

Pudens zawahał się.

– Nikogo Bóg ten nie odpycha – rzekł – ani ta wiara nie wyłącza; ubodzy są jéj siewaczami, ale bogaci także ich braćmi, bo u nas nie ma ani bogatych ani ubogich, a miłość wszystko nam wspólném czyni… przyjdź a ujrzysz i posłyszysz…

– Dokąd? kiedy? Aquilę i Priscillę mogęż przyprowadzić z sobą? – spytała matrona.

– Przyślę po ciebie zaufanego sługę, Cellio kochana, gdy czas będzie – odpowiedział starzec – ale tajemnica jest koniecznością.

Głuche już odgrażania słychać wszędzie na Nazarejczyków, oskarżają nas o swe zbrodnie, jedno nic może wywołać prześladowanie… Proszę cię o milczenie… Nie długo też, zdaje się, będziemy dosyć silni, by się nie obawiać nikogo i walczyć otwarcie… dziś nie czas jeszcze…

Przyjdź a pewien jestem, że wraz ze mną pokłonisz się jedynemu Bogu!…

87wymówny nauczyciel Cezara wyrzekł już, że i niewolnik jest człowiekiem (…) ani miłość okazana upadla – Listy Seneki [Seneka, Listy Moralne do Lucyliusza 47; autor, Lucjusz Anneusz Seneka (Młodszy), był wychowawcą cesarza Nerona i jednym z głównych doradców w pierwszych latach jego panowania]. [przypis autorski]
88Regnum orbae senectutis exercens… – Seneka [De constantia sapientis (O niezłomności mędrca) VI, 1]. [przypis autorski]
89Jakże mam ufać by ten człowiek ku dobremu wiódł (…) gdy sobą pokierować nie umie? Filozofowie dziś zeszli już na skoczków i histrionów – sam o tém Seneca, w Natur. Quaestion [Quaestiones naturales (Zagadnienia przyrodnicze)] 1. 7. w końcu. [przypis autorski]
90tłómacząc się z zarzutów że nie tak czyni jak naucza, odpowiada, że dość jest mówić dobrze… – Seneca, De vita beata n. 20 [O życiu szczęśliwym, XX]. [przypis autorski]
91Narcyz – wyzwoleniec Claudyusza. [przypis autorski]
92Najmilszą jego zabawą ten śpiew, dla którego poświęca najważniejsze sprawy […] aktorstwo na scenie, w cyrku ubieganie się o palmy z woźnicami. W Rzymie znów o niczém nie słychać tylko o igrzyskach… – Swetoniusz [Żywoty cezarów: Żywot Nerona 20n]. [przypis autorski]