Kostenlos

Capreä i Roma

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XXVII

Właśnie w chwili, gdy od Puteolów do Baii całe owo prześliczne, ciche wybrzeże, tysiącem ogni wśród okrzyków tłumu zapłonęło, a z morza ozwały się dźwięki muzyki na łodziach, poprzedzającéj Cezara, – ubogi statek kupiecki, z ciemnym żaglem i niepozornemi czarnemi ściany, przybijał powoli od Wschodu i szukał w przystani miejsca, gdzieby mógł zatrzymać się i towar swój wyładować.

U brzegu ku któremu zmierzał, stały tłumy milczące, ciekawe, i gdy nawa przybijała, z ciekawością spójrzeli wszyscy na ogorzałe twarze majtków z pod innego nieba, przynoszących z dalekich krajów, dań panu swemu Rzymowi.

Na pokładzie, wśród ładunku, oświecone blaskiem jakby łuny pożarnéj płonącéj okolicy, stały dwie poważne postacie, które na siebie oczy wszystkich patrzących zwracały.

Byli to ludzie lat już podeszlejszych, acz jeszcze nie starzy, w ciemnych sukniach podróżnych, kroju używanego na wschodzie, przypatrujący się z podziwieniem widowisku niezwykłemu i tłumom jakby na ich przyjęcie przybiegłym i brzegom jakby dla nich oświeconym, i uczcie jakby dla nich przygotowanéj. Dziwnie też na ten dzień i godzinę uroczystą trafili z dalekich stron przybysze…

Traf chciał, a raczéj wyższe zrządzenie, by deska, która od brzegu do statku dla wysiadających rzuconą została, przywiodła ich właśnie w to miejsce tłumu, gdzie stali, znany nam Juda, Asprenus właściciel domu w Neapolis, na górze nad miastem położonego i przybyły tu Helios, wybierający się do ojczyzny, który tylko na statek czekał, by znim na wschód odpłynąć. Dwaj Izraelici szli razem, Asprenus się do nich przyłączył.

Wszyscy trzéj milczeli poglądając w koło, a na smutnych ich twarzach malowało się raczéj zdziwienie i upokorzenie, niż radość, która resztę tłumu rozpasywała w śmiechach i skokach.

Od portu, po nad masztami okrętów i głowami ludu, widać było oświeconą czerwonemi blaski, wznoszącą się na granitowych i porfyrowych kolumnach starą świątynię Serapisa, na któréj murach i wschodach czepiał się i cisnął tłum mnogi.

Dwaj przybyli podróżni nie długo potrzebowali wybierać się z okrętu; wzięli pod płaszcze jeno po węzełku małym i zeszli żegnając dowódzcę statku, który przed niemi pochylił głowę z pokorą, jakby wzywając błogosławieństwa.

Tłum otaczający nie przestraszył ich, ani dziwić się zdawała ta niesłychana uroczystość, ten gwar i krzyki, wojska, okręta i zielona droga rzucona ku Baijom.

Stawili stopę na ziemię całkiem sobie nieznaną, i w progu nowego świata spotykał ich tryumf Cezara; tłum co ich otaczał był dla nich obcy, noc późna, przecież niepokój o znalezienie przytułku i ludzi przyjaznych wcale się nie zdawał ich dotykać. Zstąpiwszy na ziemię, piérwszy z nich – z głową na któréj nieco tylko pozostało podsiwiałych włosów, z okiem żywém i obliczem energii pełném i natchnienia, – przykląkł, cichą modlitwą jakąś witając ziemię, na którą go los powołał. Drugi, mnieyszy wzrostem, pokorniejszéj postaci, toż za nim uczynił, a lud szanujący uczucie z jakiém ofiara spełnioną została – usunął się, czyniąc im miejsce i wolne przejście gotując.

Wprędce jednak powstał piérwszy i wzrokiem powiódł po tłumie, jakby w nim kogoś szukał obiecanego sobie, a spostrzegłszy Asprena, zbliżył się powoli ku niemu wraz z towarzyszem.

Asprenus też przypatrywał się podróżnym, ale z twarzy jego i oblicza przybyłych nie widać było aby się znali dawniéj.

Sam nie wiedząc dla czego, Asprenus jakąś siłą wielką pociągniony, postąpił ku przewodniczącemu i pozdrowił go rzymskim obyczajem.

Gdy na to powitanie odpowiedział podróżny, Helios i Juda drgnęli spozierając po sobie, rysy bowiem twarzy i mowa przychodniów, które dla innych nic odrębnego nie miały – Izrealitom żywo przypomniały ich ojczyznę i współbraci. Serce ich zabiło silnie, poznając w nich przybyszów z téj ziemi, z któréj ojcowie ich zostali wygnani. Juda młodszy, z uczuciem wielkiém pochylił się, i całując kraj szaty starszego – zawołał:

– Wyście Izraelici… przychodzicie z ziemi Judskiéj… błogosławieni bądźcie co przybywacie z wieścią od ojczyzny naszéj!

– Z wieścią zaprawdę szczęśliwą i wielką! – odparł piérwszy podróżny – cieszcie się synowie Izraela i poganie i wszystkie ludy ziemi…

Juda słuchał chciwie, gdy podróżny na piersi zwiesiwszy głowę, umilkł nagle, i po tych piérwszych wyrazach było przydługie milczenie – Asprenus, który był człowiekiem pragnącym nauki i ciekawym, a obyczajów surowych i skromnych, co tém dziwniejszém było, że żył wśród miasta rozkoszy i otaczającego zepsucia – dowiedziawszy się że ludzie ci przybywali ze wschodu, z prostotą oświadczył, że im swój dach i ubogie mieszkanie za gospodę ofiaruje.

– Pragnąłbym i ja tego szczęścia – zawołał Juda – ale własnego dachu nie mam, służę, a któż wie – dodał obracając się do Heliosa – czy Hananias widziałby dobrém okiem, gdybym do jego domu przychodniów wprowadzał?

– Niech wam Bóg dobre chęci nagrodzi – odezwał się podróżny – wszystko to jedno, gdzie głowa spocznie, byle spoczęła spokojna.

– Ale dla nas to nie jedno, cośmy głodni wieści o ziemi naszéj! – westchnął Juda.

– Wamby rychléj tu spocząć należało, niż aż do Neapolis wlec się gospody szukać – odezwał się Helios – ja tu mam zapłacony kąt w gospodzie, gdziebyście nogi obmyć i trochę wczasu użyć mogli.

Tém uprzejmém zaproszeniem rozczulony piérwszy z przybyłych, wzniósł oczy ku niebu i ozwał się do otaczających:

– Wiedźcie mnie jako się wam podoba; spocznę gdziekolwiek, droga nas nie znużyła i gotowiśmy do pracy.

– Więc najlepiéj od razu drogą nad morzem powoli ku miastu – zawołał Asprenus – a jest i wóz mój niedaleko, który od strony Pausilippu z niewolnikiem czeka; ten wam, gdy trzeba, wygodzi.

– Jeźli wy pieszo i my także – rzekli podróżni – dawnośmy po ziemi nie stąpali; pójdziemy chętnie, przypatrując się krajowi nowemu.

Tak z nieznanych sobie osób złożone grono, wśród okrzyków rozlegających się na cześć Cezara, wśród blasków ogni, które dlań świeciły, posunęło się powoli drogą ku Neapolis wiodącą.

Z tą garstką nieznanych, ubogich, w tłumie zamieszanych ludzi, w ciszy i pokorze przekradających się przez zgiełk i świetne tłumy, na których nikt nie patrzał, których popychali ciekawi i pijani szałem niewolnicy – szło na brzeg, pogańskiemi uczty skalany, piérwsze słowo prawdy i życia, które rozburzyć miało świat stary i na ruinach jego nowy budować.

XXVIII

Gdy tak szli brzegiem morza powoli, a za niemi ciągnął się drogą bitą skromny wóz Asprenusa, milczeli z razu, dopóki Helios piérwszy nie odezwał się w te słowa:

– Jakież wieści dobre przynosicie nam z naszego kraju? Prawda-li o czém u nas już głuche chodzą pogłoski, że sprawdziły się proroctwa, i w Betleem, Judzkiéj ziemi, narodził się oczekiwany przez narody?

Dwaj podróżni spójrzeli po sobie, ale milczeli jeszcze, może dla tego, że nieznanym im poganin Asprenus był między niemi, aż Neapolitańczyk sam, zważywszy że sam jeden był obcym wśród Izraelitów, ozwał się do nich:

– Wiem i ja o czém mówicie; proroctwo to o synu Jowisza, który ma świat odrodzić, nie w waszych tylko księgach się mieści; jest ono we wszystkich starych podaniach ludów. I my czekamy przetworzenia się świata, wielkiego słowa, które ma go przeobrazić. – Ale jest-li jeszcze słowo takie, któreby wyrzeczone nie było od początku świata?

– Przeczuwasz wielką prawdę – przerwał piérwszy podróżny poważnie – ale ci dostrzedz jéj trudno, tak zakrytą dla was została ludzkiemi wymysłami. W naszych księgach starych, w których się mieści pierwotny zakon dany człowiekowi, jest ona jaśniejszą niż gdziekolwiek. Tam wyraźnie przepowiedziany został Zesłaniec, Syn Boży, który przyjść ma świat wybawić… A patrzcież jeno, czy mogła być chwila lepiéj ku ratunkowi sposobna, w którejby ludzie więcéj pomocy z niebios potrzebowali? Nie jest-li to upadek ostateczny, zapoznanie się, oszalenie? nie przyszedł-li człowiek z jednéj strony do zbydlęcenia, z drugiéj do ubóstwienia? nie obłąkałże się z rozpaczy? Żyje on jako źwierz, a pragnie być Bogiem… Pozostało-li dlań co świętego?

– Tak – rzekł Asprenus – czujemy to wszyscy, że przyszła, że blizką jest wielka chwila; ale w czémże się zamyka ta prawda nowa?

Starzec pomyślał, podniósł oczy w niebo, złożył ręce, łza błysła mu na źrenicy, i powoli, stając wśród drogi, ozwał się do żydów i poganina:

– Jeden jest tylko Bóg… wszyscy ludzie jego dziećmi… a braćmi pomiędzy sobą… Pan i niewolnik, jednego ojca bliźnięta… Miłość jest prawem świata…

Syn Boży, Chrystus, narodzony w Betleem, przyszedł tę prawdę zwiastować i umarł oblawszy ją krwią swoją, przebaczając tym, co go ukrzyżowali…

Życie jego ma służyć za wzór światu… śmierć zmyć winy całego rodzaju ludzkiego… Zwiastuję wam Chrystusa Boga!

W nim prawda, żywot i odrodzenie.

Proroczo, natchnione wyszły te wyrazy z ust przybyłego i po nich długie trwało milczenie, jak gdyby każdy ze słuchaczy ważył je w głębiach serca swojego i zapisywał w pamięci.

– Część téj prawdy, którą nam zwiastujecie – odparł nareszcie Asprenus – dawno przeczutą była i u nas… Ludzie cierpią tęskniąc za czémś, oczekując czegoś, spodziewając się ratunku z niebios… Wiemy że świat tak ostać się nie może, lecz nowa prawda i prawo ma-li siłę, któraby ją zaszczepiła zwycięzko?

– Siłę ma Boga od którego idzie, przez którego przyszła, którego krwią się oblała… śmiercią i zmartwychwstaniem dowiodła… żadna moc świata i ciała nie pożyje jéj… Wszystko co nasi mówili prorocy, co przeczuwał świat, stało się i spełniło…

– I my już o tém zdala zasłyszeliśmy – rzekł Helios – że przyszedł Obiecany, żé sam się na ofiarę poświęcił, że życiem i śmiercią nową wiarę stęsknionemu opowiedział światu. Mówią nam przybyli z Alexandryi, że wszyscy uczniowie tego Mistrza dobrami doczesnemi gardzą78 i nic na ziemi własnego mieć nie chcą; że wszędzie, gdzie są, mają domy do modlitwy, gdzie nic nie wnoszą ziemskiego; żadnych posągów nie stawią i ofiar krwawych nie czynią, ale śpiewają i modlą się wedle obyczaju nowego, ducha ku Bogu podnosząc… Że niektórzy z nich z miast wychodzą na miejsca odludne, i tłumu innego obyczaju się strzegąc, życie wiodą samotne, a Bogu jedynie oddane; że za główną cnotę mają powściągnienie ciała i pohamowanie namiętności, długiemi uciskając się postami tak, że wybrani zatopiwszy się w pismie, po sześć dni pokarmu nie biorą, wina nie pijąc i mięsa nie jedząc nigdy.

 

– Mało wam jeszcze powiedziano – przerwał piérwszy podróżny – i nie wiele wiecie, bo zaprawdę więcéj się jest czém pocieszyć.

To mówiąc, począł im obszerniéj wykładać tajemnice nowéj wiary i dzieje życia i śmierci Chrystusowéj. Chociaż poganin, Asprenus słuchał ich także; dodawał podróżny, że Messyasz nie dla samych przyszedł Izraelitów, ale dla pogan także, by zbawić świat cały.

Juda i Helios, z gorącą ciekawością, z chciwością i niepokojem chwytali każdy wyraz ust jego, ale z niemniejszą żądzą oświecenia się i uwagą natężoną, słowa podróżnego przyjmował Asprenus, i zdało się jakoby coraz jaśniéj stawało się w jego umyśle; chociaż ten, który nowy zakon wykładał, nie miał ani uczonéj mowy, ani się błyskotliwemi posługiwał wyrazy, ani się na figury retoryczne i sofizmata nie silił. Słowo jego było proste, ale przejęte i namaszczone, a miało urok jakiś niepojęty, którego tajemnicy ci co mu ulegali, zbadać nie mogli.

I dziwili się jako zwyciężonymi zostali, oręża nie widząc.

Była to dla Grecyi owéj i Rzymu, dla pogan rozpieszczonych i zwiędłych, nauka tak przeciwna ich nauczaniu i prawdzie przyjętéj od wieków, jak niebo dalekie od ziemi. W podaniach narodów żyło zamglone jéj przeczucie, ale objawienia nie było jeszcze; zjawiło się one teraz dopiéro nagle, tak jasne i wielkie a silne i nieprzemożone, że serca nie zepsute do głębi, w których promyk czysty pozostał nie zgaszony, drżały na dźwięk nowéj nauki, przejęte nieopisaną radością z dobréj nowiny.

Widzieliśmy na jaką rolę padało to ziarno złote; na Grecyę i Rzym, śpiące wśród śpiewów lubieżnych, na łożach rozpusty różami usypanych – na świat, który mądrostkami i igraszkami słów bawił się, myśl z nich wyssawszy, jak dziecię zabitym ptaszkiem, – świat pełen pisarzy retorów, filozofów, sofistów i ludzi, co mądrość ludzką wyczerpali już do dna.

Tém dziwniejszym jest i cudowniejszym skutek ewangelicznéj prawdy, gdy przypomnim, że do mędrców nieśli ją ludzie prości, nie uczeni wedle świata, rybacy, Galilejczycy ubodzy, którzy filozofii nie znali wcale, słowy szermować nie umieli, w szkołach retorów nie bywali i mieli za cały skarb i mądrość – natchnienie Boże.79

Ale świat znużony był i wycieńczony rozpustą i sofizmatem, bydlęcem życiem z dnia na dzień; nowa wiara przyniosła mu to, czego nic prócz niéj dać nie mogło – nadzieję.

– Tak – rzekł kończąc gość – gdy brzegiem cichéj zatoki posuwali się daléj, zbliżając się ku jaskini Pausilippu, u któréj wnijścia usiedli spocząć, oczekując piérwszych dnia brzasków, by przejść ciemną otchłań dzielącą ich od Neapolis. – Tak, wy czynicie sobie codzień bogi nowe, prawdy nowe; dla nas Bóg jeden tylko, prawda jedna! Wy wierzycie w ciało, my w duszę; wy dogadzacie zmysłom, my je poskramiamy; wy wątpicie o wszystkiem, my mamy tego, który czynem, krwią swą i cudami wierzyć nas przymusił; wy macie niewolniki i ubogie, my wszyscy jesteśmy jedną braci rodziną, jakoby jedna rodziła nas matka; wy wołacie rozkoszy, my nią gardzimy; wy ufacie sobie, my z sobą walczym… oto nauka nasza.

A gdy tak mówił, zajaśniały mu oczy i czoło okryło się blaskiem, a idący z nim, spójrzawszy nań, dostrzegli jakoby aureolę jasną, która obejmowała skroń jego, i głowę tego, który mu towarzyszył. Asprenus milczał zdumiony i przejęty, Juda zdawał się modlić, Helios zamyślony łzy miał w oczach.

– Zaprawdę! zaprawdę! – krzyknął po chwili – dobra nowina nigdy potrzebniejszą nie była jak dzisiaj! Słyszeliście jęki tych, których Cezar dla igraszki rzucał w morze; widzieliście ubóstwienie człowieka splamionego wszelakiém plugastwem; ryk jego biesiady doszedł uszów waszych, blask uczty raził oczy – ale ilu życiem, krwią i potem tę zabawkę szaleńca opłaciło? nie wiecie.

Przynosicie zbawienie i opamiętanie temu światu, który wysechł jak ziemia pustyni… bądźcie błogosławieni – dodał Helios – pójdziemy i my z wami, boć ten co przyszedł z prawdą, był rodu naszego wedle krwi, i piérwszym nam stanąć potrzeba w jego orszaku.

– Przecież i nas nie odepchniecie? – spytał niespokojny Asprenus.

– Ten, w którego imieniu ja idę – przerwał piérwszy podróżny – nie odpycha nikogo, nie zamyka rąk swych nikomu, przygarnia wszystkich jak dzieci… Abyście wiedzieli do kogo przyszedł, komu błogosławił, powtórzę wam słowa jego.

I wstał ze łzami w oczach, a podniósłszy się z kamienia na którym siedział, jął mówić poważnie:80

– Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie.

Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię.

Błogosławieni którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni.

Błogosławieni którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.

Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.

Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądają.

Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni nazwani będą synami Bożemi.

Błogosławieni którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem ich jest królestwo niebieskie.

Błogosławieni jesteście, gdy wam złorzeczyć będą i prześladować was będą, i mówić wszystko złe przeciwko wam, kłamiąc dla mnie…

A gdy mówił, z po za nich powstało słońce i podniosło się nad wzgórza, a blask jego oblał ziemię, która się im ukazała tak piękną i jaśniejącą, jak jéj nigdy nie widzieli.

W dali widać było z pagórka na którym spoczywali, resztki nocnych szałów Cezara; dymiące stosy, które świeciły w nocy, i po zatoce pływające z falą zsiniałe trupy ludzkie, kawały drzewa, resztki bankietu w kupę śmieci zbite, zeschłe wieńce wczorajsze, podarte szat szmaty, zerwane powrozy, liście kwiatów i naczyń stłuczonych skorupy. Cisza nie przerwana niczém panowała nad cudném wybrzeżem Campanii, dla któréj razem ze słońcem dzisiejszém wschodził piérwszy dzień zbawienia.

Na drodze ku miastu już się tłoczyły tłumy pracowite, przechodząc jaskinię wraz z trzodami napełniającemi ją rykiem i pyłem…

Asprenus głęboko był pogrążony, wreszcie przykląkł przed podróżnemi, prosząc ich raz jeszcze, by u niego przyjęli gościnę.

– Chybabyście i nam nieznajomym, odprowadzić do siebie tego świętego człowieka dozwolili – rzekł Helios – bo jakże z nim rozstać się możemy?

– Chodźcie wszyscy – zawołał Grek żywo – rad wam będę i otworzę wrota; nie mam ja wymyślnego przyjęcia, ani dostatków wielkich, ale ubogim chlebem z serca się podzielę.

Milczący prawie przeszli pieczarę i znalazłszy się w drugim jéj końcu, gdy znowu ujrzeli światło dzienne, Asprenus przodem poszedł, wiodąc ich przez wzgórza znajomą sobie ścieżynką, do domu, który miał nad miastem, na wyniosłości wielkiéj. Może temu położeniu odosobnionemu winien on był, że do jego drzwi nie zapukała ani rozpusta, ani zbytek i zepsucie, ani owa żądza i chciwość złota, która pilnowała brzegów; żył tu w prostocie wielkiéj, z małego dochodu, który mu dawały ogrody, praca jego, kawał pola po za Capuańską bramą i winnica u stóp Wezuwiusza. Obyczaju pilnując starego, jako ubogi, z żoną i dziećmi samotne życie pędził; mało mając znajomych i nie mieszając się do miejskich szałów. Kilku niewolników starych lub w domu zrodzonych, składali dlań rodzinę drugą, tak się z niemi ludzko i łagodnie obchodził.

Janitor (odźwierny) u drzwi siedzący, właśnie był wstał niespokojny, wyglądając powrotu pana swego, gdy zapukali do wrót; postrzegłszy Asprenusa, ze łzami prawie jął ręce jego i kraj szaty całować, ciesząc się, że go żywym widzi i zdrowym, różne bowiem niepokojące wieści chodziły o tych, którzy się uczcie Cezara przyglądali zdala, i wiedziano w Neapolis, że wielu padło ofiarą. Po téj radości niekłamanéj poznać już było można, jak ojcowsko z niewolnikami swemi żyć musiał ów człowiek, który ich tak do siebie umiał przywiązać.

W ogródku pełnym drzew figowych, winną oplatanych macicą, cicho było i spokojnie, powiew tylko wiatru od morza, poruszał niekiedy gałęzie, wśród których przebudzone świergotały ptaszęta. Tu u drzwi złożyli podróżni swe sakwy ubogie, a gospodarz pośpieszył obmyć im nogi i chciał by się posilili.

Ale oni odmówili pokarmu, a piérwszy z nich prosił tylko by mu naprzód wolno się było pomodlić i złożyć ofiarę, żądając do niéj przaśnego chleba, kubka wina i wody.

Tu, (gdzie dziś wznosi się w Neapolu kościoł Ś. Piotra, Ad aram zwany) na prostym stole, pod gołém niebem, spełniła się piérwsza ofiara chrześcijańska na ziemi rzymskiéj, ku jéj odkupieniu.

A gdy podniósł czarę, pobłogosławiwszy ją podróżny i nią świat błogosławiąc, łzy mu się potoczyły po twarzy, usta zadrżały; – widział bowiem w téj chwili, że jako Zbawiciel świat krwią odkupił, tak i on musi naukę jego krwią na téj ziemi splugawionéj zaszczepić.

W czasie ofiary stali opodal wszyscy, a Asprenus uczuł się tak przejętym, jak nigdy przy żadnym pogańskim obrzędzie.

Daleko wprzód szukała już dusza jego tego pokarmu wiary i nadziei, ale go nigdzie znaleźć nie mogła.

Po dokończeniu modlitw i ofiary, podróżni uściskawszy się zasiedli do ubogiego stołu, zastawionego w ogrodzie pod portykiem, i w milczeniu spożyli trochę skromnego jadła, ryb, owoców i chleba.

XXIX

Gdy Caligula rozprasza ostatki skarbów Tyberyuszowych, aby wkrótce nowych pożądać i najdzikszemi środkami wyciskać je z ludu swojego, gdy wielka biesiada pogańskiego świata olbrzymich dosięga rozmiarów rozbestwienia i rozpasania; – w domku Asprenusa nieznanym, w głębiach drzew zielonych zatajonym, opowiada się wiara nowa, u któréj źródła ściska się spragniona garstka ludzi dobréj woli.

Dwaj podróżni wstrzymali się w dalszym ku Rzymowi pochodzie, aby tam gdzie najbujniéj rozrosła się rozpusta, najpiérwéj wszczepić oliwną gałęź pokoju ducha i rószczkę prawdy nowéj… miłości, wstrzemięźliwości, umartwienia, pokuty.

Codzień skoro świt, ściągali się z nizin Neapolitańskiego wybrzeża wybrani owi i szli słuchać męża, który nie nauką retora, nie mądrością świata, ale cudowną siłą jakąś pociągał i niewolił ich serca.

Helios i Juda, kilku Izraelitów, towarzyszyli im nieodstępnie, i wszyscy wkrótce obmyci chrztem, przypuszczeni do tajemnicy wielkiéj, weszli w służbę prawdy z pokorą i poświęceniem.

Jeden Hananias, chociaż w domu swoim przyjmował podróżnych Galilejczyków i słuchał ich niekiedy, nie przyjął słów ich do serca, ani się dał nawrócić; owszem, na Judę nawet spoglądał okiem chmurném, że tak łatwo i prędko uwierzył. Helios nawet stary, który zdawna miał nad nim przewagę, nie potrafił go pozyskać, choć długie trawił nad tém godziny.

 

Przybysze, piérwszych dni w gościnnym domu Asprena na górze, odpoczywali i tu sprawiali ofiarę, ale gdy do niego tłum pogan uczęszczał i nieraz wśród obrzędów i nauczania, przerywali im z koszami przychodzący niewolnicy i zgiełk targowy, – Galilejczycy, uchodząc od wrzawy i niepokoju, udali się do domku za Capuańską bramą do Judy, gdzie nikt nie bywał prócz wezwanych, i gdzie sami tylko być mogli. Tu oni gromadzącym się powoli ludziom biédnym, w większéj części niewolnikom, ubogim wyzwoleńcom, żebrakom, zwiastowali dobrą nowinę, pociechę i błogosławieństwo.

Wieść o nowéj nauce z ust do ust podawana, rozchodziła się błyskawicą.

Przeczuwali ją mnodzy, przyjęli spragnieni. Poznać było łatwo wpośród tłumów tych, co zostali obmyci i do społeczności nowéj przyjęci, wyglądali bowiem jak ludzie nowi, mając na obliczu i w sercach ten pokój święty a niezachwiany, którego świat dać nie może. Byli oni wszyscy jakby braćmi i synami jednéj matki – żydzi, poganie, niewolnicy, wolni, bogaci i ubodzy, – nowe prawo braterstwa i miłości rządziło niemi.

W kilka już miesięcy po przybyciu do Neapolis, siedzieli dwaj Galilejczycy pod kolumnami od ogródka willi, w którym pracowali niewolnicy Hananiaszowi i rozmawiali o kraju swoim, gdzie tak wielkie stały się rzeczy; – gdy starszy podróżny obróciwszy się, ujrzał garstkę podwładnych Judy, która pod biczem Tyrona i szyderstwy Myrona i Silwana pracowała.

– Oto – rzekł – ci, do których przyszliśmy, bo nie do Izraela samego, ani do pogan i Greków, ale do narodów wszelkiego plemienia i barwy, jakie są gdziekolwiek, aż do krańców ziemi. – A komuż pierwéj podają napój jeśli nie tym, co są unużeni i uznojeni najmocniéj, a padają osłabieni od trudu?

I wstał ów Galilejczyk, i szedł do tych ludzi, a wzrok niewolników zwracał się doń ciekawy, – i gdy poglądał od kogoby zaczął dzieło, które przedsięwziął, ujrzał pod murem ogrodowym leżącego Swewa, który patrząc w niebo, płakał po swojemu, a pierś jego chodziła oddechem przyśpieszonym.

Nie widział on co się wkoło niego działo, ani go bicz mógł do pracy przymusić, wychudłe ciało okazywało, że mu już nie wiele pozostaje do życia.

Stanął przed nim Galilejczyk i wpatrywał się weń, a zdało się, że wzrokiem nań jako siłą wielką podziałał, bo głowa niewolnika jak kwiat ku słońcu zwróciła się ku niemu, i nabrzmiałe powieki podniosły się z niewymównym wyrazem patrzając na pogodną twarz starca.

I ten, co nigdy przytomny nie był, jakoby oprzytomniał pod wejrzeniem Galilejczyka i zadrżał do głębi, a z za łez zaświeciły mu otuchą jakąś oczy niebieskie, i słowo nieznanego nikomu języka wyrwało się z ust jego.

Przybyły uśmiechnął się łagodnie, i w téj saméj mu mowie odpowiedział.

Jeden wyraz jego podziałał cudownie: – długo bezwładny i konający człowiek, posłyszawszy dźwięk języka, którego dawno nie spotkało ucho jego, zdumiony, poruszony, przejęty, rozlał się we łzy, załamał ręce, jęcząc z radości i bolu razem.

– Któś ty jest? – zapytał w swéj mowie Swew – nie nasz jesteś! nie! po twarzy i sukni widzę żeś obcy, a odezwałeś się do mnie mową ojczystą! Mów, gdzie ja jestem, co się dzieje ze mną? Wszak ja nie umarłem jeszcze?

– Uspokój się, dziécię – rzekł święty – żyjesz i żyć będziesz; nie jestem bratem twoim wedle krwi, anim kiedy widział kraj wasz daleki, ani słyszał mowę jego; dano mi jest wszelki język ludzki rozumieć i wszelkiego człowieka mowę włożono mi w usta… a przyszedłem abym cię pocieszył.

– Pocieszyć mnie – odparł powoli znowu osuwając się na ziemię Swew biały – skruszże te więzy, puść mnie wolno, i daj mi wrócić do swoich, bez których umieram, bom już łzy do ostatka wypłakał za niemi.

– Ja ci zwiastuję swobodę i życie.

– Co mi swoboda? na co życie? – rzekł Swew, tuląc oczy w dłoniach wychudłych – na téj ziemi spalonéj i tak daleko od swoich, gdzie nie słyszę ani języka rodziny, ani szumu moich ukochanych lasów, ani strumieni szmeru, – gdzie inny jest świat i ludzie… Tam po mnie oczy wypłakali ojciec i matka i bracia i siostry – i ona!

I zakrywszy twarz, płakał ciągle zanosząc się tak, że ów jęk w dziki jakiś śpiew przechodził; – niewolnicy inni stali dokoła, patrząc i słuchając zdumieni.

– O! skuj mnie w więzy żelazne, skuj w więzy mosiężne i obarcz ramiona moje i uczyń ze mnie stokroć jeszcze podlejszego niewolnika, i każ mi pracować do krwi i na śmierć – a odprowadź mnie na ziemię moją, niech ją jeszcze zobaczę. Bo wyście u siebie i serce się wam nie rozrywa, nie pęka jak mnie biédnemu, myśląc o chacie w naszych lasach, o progu, na którym śpiewając, dziecięctwo i młodość przebyłem.

A! tam szumią bory nad starego ojca mogiłą… a syn nad nią nie płacze…

– Słuchaj jeno – przerwał mu Galilejczyk – i ja przecie jestem wygnańcem, ale dobrowolnym, i jam się tu nie rodził, i ja dzieciństwa lata nad dalekiém przebiegałem jeziorem, którego skały, wody i krzewy jeszcze mi się w sercu odbijają… piérwszy raz nogi moje depczą tę ziemię… Za morzami, w skalistéj krainie kołysała mnie matka moja… od kości jéj sam się wygnałem.

– O! to nie masz serca i niceś nie kochał! – wybuchnął Swew. – Tam u nas zimno i posępnie i dziko, i domy nasze z drzewa a gliny, w nich jako zwierz dziki mieścim się, jamy grzebiąc po puszczach; nie mamy szat, nie znamy zbytku, ale nędza nasza nam droga!… O! wróć mnie nędzy naszéj rodzonéj!

– Uspokój się a słuchaj – zawołał obcy – słyszysz mowę swą w ustach moich, niechże cię ona pocieszy i upewni, że cierpieć przestaniesz; ale bądź mężny i ożyj!

– Męztwo poszło ze łzami… ja chcę umrzeć i choć duchem polecieć nad białe morze moje, do chaty ojca i matki, na grób dziadowski. E! namówili mnie na wojnę w lasy Germańskie, z łukiem i pałką krzemieniem nabijaną – a płakała matka… a ojciec mówił, przyniesiesz nam łupy… I poszedłem, wzięli mnie rannego, sprzedali w niewolę. A tam, tam oni czekają powrótu, siedzi stara matka na progu i patrzy ku południu i wygląda syna… a siostry śpiewają… a ona…

I umilkł kładnąc się twarzą na murawie, by ukryć żal nie męzki, a Galilejczyk, który był usiadł przy nim na kamieniu, ulitował się snać cierpieniu człowieka, i znak dłonią ręki prawéj, uczynił nad czołem jego, jakby go błogosławił… Cudowne to przeżegnanie tak wielki i nagły uczyniło skutek, że patrzący z dala przerażeni, zdumieni, stanęli jak wryci.

Swew jakby ze snu przebudzony długiego, odrzucił włosy jasne, kurzem zwalane, na tył głowy i powstał… A choć na nogach utrzymać się nie mógł, przypełznął do Galilejczyka na kolanach, jako pies do pana swego, i położył się u nóg jego pokornie.

– Kto bądź jesteś, Boże czy człowiecze? – zawołał – nie opuszczaj mnie; z ust twoich słyszę mowę, którą wieki prawie nie poiło się ucho moje; weźmij mnie z sobą, a służyć ci będę. I nie chcę zapłaty innéj, tylko słowa, którego dźwięk mnie karmi…

– Nie jestem Bogiem; jestem jak ty człowiekiem – odparł Galilejczyk – zesłanym przez Boga do biédnych i prawie uciśnionych, i rozkazuję ci żyć, albowiem życiem dzisiejszém nabędziesz wieczne… I nie mnie służyć masz, ale Bogu, którego słowo żywi i cieszy, krzepi i karmi…

– Życie wieczne – podchwycił Swew. – A! wiem! zawołał po chwili – i u nas ojcowie mówią, że człowiek po śmierci wstaje w sile i młodości na innym świecie lepszym, i z bogami nowe rozpoczyna życie, które się nigdy nie kończy. Ale ja nie chcę żywota tego; tylko mi daj moją ziemię i matkę moją i ojca, i to, czém żyłem w młodości.

– Lepsze nad to posiędziesz! – zawołał przybyły – tylko dźwignij się, powstań, a żyj.

To mówiąc wstał i nieco się oddalił, a ci, co z razu widzieli Swewa bezwładnego, jak go z ergastulum wynoszono na rękach, by odżył na powietrzu, zdumieli się postrzegłszy, iż sam o swéj sile podniósł się teraz i poszedł za mistrzem swoim.

Krótka ta rozmowa dokonała cudu, na który patrząc oczom swoim nie wierzyli Juda i Helios i niewolnicy Hananiasowi.

Towarzysze Swewa ujrzawszy jak go Galilejczyk słowem dźwignął na nogi, rzucili pracę i kamienie i kosze, któremi ciężary przenosili, i motyki, któremi kopali ziemię, a zeszli się kołem otaczając podróżnego, aby go oglądać.

Dziki nawet Part patrzał nań okiem ciekawém w krew oprawném, ze zdumieniem zwierzęcia, które niepojętą znalazło siłę; Tyro stary oczy przygasłe wpoił weń, siwą potrząsając głową.

Naówczas do każdego z nich z osobna począł się w jego języku odzywać Galilejczyk i zdumiał ich bardziéj jeszcze. A mówił do nich w te słowa:

– Jestem posłem do was, nie od ludzi, ani od królów ziemi, ale od Boga. Przyszedłem nie do panów i bogaczów a władców świata, ale do ubożuchnych i znękanych, abym pot otarł z ich skroni i pocieszył, swobodę zwiastował i wyzwolenie.

– Jak to może być? – odparł Iberyjczyk o czarném oku – gdy niewola jest wszędzie i wojna wszędzie, i jedni są by cierpieli, drudzy by się pastwili nad nimi?

– A ja wam zwiastuję pokój i skruszenie więzów i braterstwo wszystkich – zawołał Apostoł.

– A z czegoż człowiek żyć będzie, i co czynić, jeśli ustanie wojna? – zapytał Part.

– Żyć będzie słowem, karmić się duchem Bożym i używać pokoju! – odpowiedział poseł. – Świat tak się odmieni, iż nowym się stanie, i nie będzie ani Rzymian, ani Greków, ani Partów i Scytów, ale jeden naród braci i synów Bożych.

– Jako to być może – przerwał Myron – kiedy inaczéj było cale od początku świata?

– Ja wam powiadam, iż ten cud ujrzy ziemia, a pocznie się odrodzenie nie na tronach i w pałacach, ale w ziemi i grobach, od tych, któremi świat pogardził, któremi pomiata… I od początku do końca jednym cudem się stanie.

Gdy tak mówił, posiadali wszyscy wedle niego, a tak się zasłuchiwali, że płynęły im dnie i godziny niepostrzeżone, a oni o życiu, pokarmie i śnie zapominali – pijąc z tego źródła nienasyceni, dopóki im płynęło…

78Mówią nam przybyli z Alexandryi, że wszyscy uczniowie tego Mistrza dobrami doczesnemi gardzą – Philon, de Contemplatione [Filon z Aleksandrii, De vita contemplativa (O życiu kontemplacyjnym), gdzie autor opisuje sposób życia religijnej wspólnoty żydowskiej terapeutów (θεραπευταί), których w III w. Euzebiusz z Cezarei w swojej Historii kościelnej uznał za pierwszych mnichów chrześcijańskich]. [przypis autorski]
79do mędrców nieśli ją ludzie prości, nie uczeni wedle świata… – Arnobius I, 58 [Arnobiusz, Adversus nationes (Przeciw poganom)]: Ab indoctis hominibus scriptae sunt res vestrae [w oryg.: ab indoctis hominibus et rudibus scripta sunt (napisane przez ludzi nieuczonych i prostaków)]. [przypis autorski]
80jął mówić poważnie: Błogosławieni ubodzy w duchu (…) i mówić wszystko złe przeciwko wam, kłamiąc dla mnie – Mateusz V, 2 [w rzeczywistości są to wersety Mt 5, 3–11 bez większych zmian zaczerpnięte z Biblii Wujka, początek tzw. Kazania na górze]. [przypis autorski]