Kostenlos

Zwycięstwo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

IX

Lena wstępowała na schodki chwiejnym krokiem, jakby ją nagle ogarnęło wyczerpanie; weszła do pokoju i padła na najbliższe krzesło. Heyst zatrzymał się na werandzie i rozejrzał wokoło. Nie było widać nikogo. W tak dobrze znanym mu krajobrazie nic nie wskazywało że samotność ich – jego i Leny – nie była już tak zupełna jak w pierwszych czasach wspólnego życia na tej odludnej wyspie, gdy towarzyszył im tylko Wang materializujący się dyskretnie od czasu do czasu i wspomnienia o Morrisonie.

Po chłodnym podmuchu wiatru nastała głucha cisza. Za niskim przylądkiem, czarnym jak atrament, wisiała ciągle brzemienna gromem masa chmur, czyniąc zmierzch jeszcze mroczniejszym. Niebo w zenicie wydawało się przez kontrast niezmiernie jasne i przejrzyste; mieniło się jak delikatna bańka ze szkła, którą mogłoby strzaskać najlżejsze drgnienie powietrza. Nieco na lewo, między czarnymi bryłami przylądka i lasu, wulkan – niby pióropusz dymu w dzień a rozżarzony koniec cygara w nocy – odetchnął płomiennie pierwszy raz tego wieczoru. Czerwona gwiazda ukazała się nad nim, jak iskra wyrzucona z ognistego łona ziemi i zaklęta w nieruchomość przez tajemniczy czar lodowatych przestworów.

Naprzeciw Heysta las, już zupełnie ciemny, stał jak mur. Heyst przyglądał mu się przez chwilę, obserwując szczególniej kraniec lasu łączący się z linią krzaków, które zasłaniały początek pomostu. Od chwili gdy Lena zobaczyła coś białego między drzewami, Heyst był prawie pewien, że sekretarz Jonesa śledził ich podczas wycieczki na przełęcz. Teraz przekonał się zapewne, że wrócili do domu, i o ile nie miał ochoty iść kawał z powrotem i obejść polankę dużym kręgiem, musiał wyjść na otwartą przestrzeń między domami. I rzeczywiście wydało się Heystowi, że coś miga wśród drzew, ale była to tylko chwila. Patrzył cierpliwie, lecz nie zobaczył nic więcej. Zresztą po co się zajmować postępowaniem tych ludzi? Po co troszczyć się o początek tej całej historii, skoro wiedział, że gdy koniec nadejdzie, zastanie go bezbronnym i pełnym wstrętu wobec ohydy i poniżenia, które płynęły z tego wszystkiego.

Odwrócił się i wszedł do pokoju. Panował tam głęboki zmierzch. Lena siedziała bez ruchu blisko drzwi, milcząc. Na stole obrus bielił się natrętnie. Potwór oswojony przez tych dwóch włóczęgów objął swoje obowiązki podczas nieobecności Heysta i Leny. Stół był nakryty. Heyst przeszedł się kilka razy po pokoju. Lena siedziała na krześle bez ruchu i bez słowa, lecz gdy Heyst postawił na stole dwa srebrne kandelabry i potarł zapałkę, aby zapalić świecę, wstała nagle i poszła do swego pokoju. Wróciła prawie natychmiast, zdjąwszy kapelusz. Heyst spojrzał na nią przez ramię.

– Po co odsuwać zło, które nadejść musi? Zapaliłem te świece na znak, że jesteśmy już w domu. Zresztą może i nie byliśmy śledzeni podczas powrotu. Widzieli nas, naturalnie, gdyśmy wychodzili.

Lena siadła z powrotem. Wspaniałe jej włosy robiły wrażenie bardzo ciemnych nad pobladłą twarzą. Podniosła oczy jaśniejące łagodnie w świetle świec jakimś nieodgadnionym błaganiem i dziwnym wyrazem ślepej naiwności.

– Tak – rzekł Heyst znad stołu, oparłszy końce palców o niepokalany obrus. – Istota o przedpotopowej szczęce – kudłata jak mastodont i zbudowana jak przedhistoryczna małpa – nakryła do stołu. Czy ty śnisz, Leno? Czy ja śnię? Chciałbym się uszczypnąć, ale wiem, że nic tego snu nie usunie. Trzy nakrycia. Wiesz, to ten niższy osobnik ma przyjść – pan, który ruchami bark podczas chodu i budową twarzy przypomina jaguara. Ach, ty nie wiesz, co to jaguar? Przecież przypatrzyłaś się dokładnie tym dwóm ludziom. Więc, uważasz, to ten niższy ma być naszym gościem.

Skinęła głową na znak, że rozumie. Nacisk słów Heysta postawił jej Ricarda jak żywego przed oczy. Nagła niemoc, niby fizyczne echo walki z tym człowiekiem, odjęła władzę jej członkom. Leżała bez ruchu w fotelu, przerażona tym objawem – gotowa modlić się głośno o siły.

Heyst zaczął chodzić po pokoju.

– Nasz gość! Jest przysłowie – zdaje mi się, że rosyjskie – gość w dom, Bóg w dom. O święta cnoto gościnności! Ale to ściąga na człowieka kłopoty – tak jak i każda inna cnota.

Lena wstała niespodziewanie i przegięła w tył smukłe ciało, podnosząc nad głową ramiona. Zatrzymał się i popatrzył na nią ciekawie, milcząc, po czym mówił dalej:

– Śmiem twierdzić, że Bóg nie ma nic wspólnego z taką gościnnością i z takimi gośćmi!

Lena zerwała się, aby walczyć z obezwładnieniem, aby przekonać się, czy ciało będzie jej posłuszne. I tak się stało. Mogła stać na nogach i ruszać swobodnie ramionami. Choć nie znała się na fizjologii, doszła do przekonania, że źródło tego bezwładu jest w jej głowie, nie w członkach. Uspokoiła się, dziękując za to Bogu i szepnęła do Heysta:

– Jakże! Bóg wie o wszystkim – o najdrobniejszej rzeczy. Nic się nie może stać – —

– Tak – przerwał pośpiesznie – bez wiadomości Boga włos z głowy człowiekowi nie spadnie – to masz pewnie na myśli. – Zwykły, żartobliwy uśmiech pełen życzliwości znikł z jego ust pod marsowymi wąsami. – Widzę, że pamiętasz, co ci mówiono w niedzielnej szkółce, gdy byłaś jeszcze dzieckiem.

– Tak, pamiętam dobrze. – Opadła znów na krzesło. – To były jedyne dobre chwile w moim dzieciństwie; wiesz, chodziłyśmy wtedy do szkółki razem z dwiema córkami naszej gospodyni.

– Chciałbym wiedzieć, Leno – rzekł Heyst, wracając do tonu uprzejmej żartobliwości – czy jesteś tylko małym dzieckiem, czy też czymś równie dawnym jak świat.

Odrzekła sennie ku zdumieniu Heysta:

– A ty?

– Ja? pochodzę z czasów późniejszych – znacznie późniejszych. Nie mogę nazwać siebie dzieckiem, ale jestem czymś tak nowym, że mógłbym siebie określić jako człowieka ostatniej godziny – a może przedostatniej? Tak długo byłem poza wszystkim, że nie jestem pewien, jak daleko wskazówki zegara posunęły się odkąd… odkąd —

Spojrzał na portret wiszący tuż nad głową Leny – portret ojca, który zdawał się ignorować jej obecność z surowym wyrazem twarzy uwiecznionym przez malarza. Heyst nie dokończył zdania; ale po chwili ciągnął dalej:

– Trzeba starannie unikać błędnych wniosków, moja droga – szczególniej zaś teraz.

– Znowu ze mnie żartujesz – rzekła, nie patrząc na niego.

– Jak to – zawołał – ja żartuję? Ależ nie, ja cię przestrzegam. Do diabła z tym wszystkim! Chciałbym – ciągnął zmienionym tonem, biorąc ze stołu nóż i upuszczając go pogardliwie – chciałbym, żeby te przeklęte, okrągłe noże były porządnie zaostrzone. To są rupiecie do niczego – nie mają ani porządnych ostrzy, ani końców. Zdaje mi się, że taki widelec byłby w razie czego lepszą bronią. Ale czy mogę chodzić z widelcem w kieszeni? – Zgrzytnął zębami z wściekłością bardzo prawdziwą, a jednak komiczną.

– Był tutaj nóż kuchenny, ale złamał się i dawno już go wyrzucono. Niewiele tu mamy do krajania. Byłaby to zaiste broń szlachetna; tylko że —

Zatrzymał się. Lena siedziała bardzo spokojnie ze spuszczonymi oczami. Ponieważ milczał wciąż, spojrzała na niego i rzekła w zamyśleniu:

– Otóż to właśnie, nóż… Nóż byłby ci potrzebny w razie gdyby… gdyby —

Wzruszył ramionami.

– Tam w szopach musi być jeszcze lewar albo i dwa; ale oddałem im wszystkie klucze. A przy tym – czy sobie mnie wyobrażasz spacerującego z lewarem w ręku? Ha, ha! Ten budujący widok mógłby sam przez się ściągnąć na nas napad. Nie rozumiem, dlaczego nas jeszcze nie napadli?

– Może boją się ciebie – szepnęła, spuszczając oczy.

– Na Jowisza, tak właśnie wygląda – potwierdził w zamyśleniu. – Wahają się z jakiegoś powodu, przez ostrożność, albo po prostu przez bojaźń – a może chcą działać rozważnie, bez ryzyka?

Wśród czarnej nocy rozległ się niedaleko od domu głośny i przeciągły gwizd. Ręce Leny chwyciły za poręcz fotelu, ale nie ruszyła się z miejsca. Heyst drgnął i odwrócił się twarzą od wejścia.

Przeraźliwy dźwięk ucichł.

– Gwizdy, wrzaski, szmery, sygnały, złowróżbne znaki – wszystko to nie ma żadnego znaczenia – rzekł Heyst. – A co się tyczy tego lewara – przypuśćmy, że go trzymam w ręku. Czy mógłbym przyczaić się za drzwiami – za tymi drzwiami – zmiażdżyć wysuwającą się zza nich głowę, rozpryskując krew i mózg po podłodze, po ścianach, a potem pobiec ukradkiem do tamtych drzwi i zrobić to samo – i jeszcze raz może powtórzyć tę scenę? Czyżbym mógł to zrobić? Na podstawie domysłu, bez litości, ze spokojem i stanowczością? Nie, nie jestem do tego zdolny. Przyszedłem na świat za późno. Czy chcesz, żebym to zrobił, póki trwa jeszcze mój tajemniczy urok, czy też niemniej tajemnicze ich wahanie?

– Nie, nie chcę! – krzyknęła gorąco, jakby zmuszona do odezwania się przez jego oczy wpatrzone w jej twarz. – Nie! Potrzebujesz noża, abyś mógł się obronić… jeszcze czas na to.

– I kto wie, czy to nie jest moim obowiązkiem? – zaczął znów, jakby nie słysząc wcale jej słów bez związku. – Może właśnie to jest moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie samego. Bo dlaczego pozwalać, aby mnie poniżali ukrytymi groźbami? Czy wiesz, co by świat na to powiedział?

Wybuchnął głuchym śmiechem, który ją przeraził. Byłaby wstała z krzesła, ale pochylił się nad nią tak nisko, że nie mogła się poruszyć, nie odepchnąwszy go przedtem.

– Powiedziałby, moja Leno, że ja – ten Szwed – wyprawiwszy przebiegle – przez chciwość – swego wspólnika i przyjaciela na tamten świat, zamordowałem ze strachu Bogu ducha winnych nieznajomych rozbitków. Oto historia, którą wszyscy szeptaliby sobie na ucho albo głośno rozpowiadali – którą rozpowszechniano by z pewnością – i w którą by wierzono, moja droga!

– Któż by mógł wierzyć w takie okropności?

– Ty może nie – a w każdym razie nie od razu; ale siła potwarzy wzrasta z czasem. Potwarz jest chytra i przemyślna. Potrafi nawet zniszczyć wiarę w samego siebie – przegryźć duszę.

Oczy Leny skoczyły nagle do drzwi i utkwiły w nich, z lekka rozszerzone i skamieniałe. Odwróciwszy głowę, Heyst ujrzał we drzwiach postać Ricarda.

 

Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło; wreszcie Heyst, powiódłszy wzrokiem od przybysza do siedzącej na krześle Leny, przedstawił ironicznie:

– Pozwól, moja droga: pan Ricardo.

Opuściła z lekka głowę. Ricardo podniósł rękę do wąsów. Głos jego wybuchnął z siłą w pokoju:

– Uniżony sługa pani!

Wszedł, zdejmując kapelusz szerokim gestem, i rzucił go niedbale na krzesło przy drzwiach.

– Uniżony sługa – powtórzył zupełnie innym tonem. – Nasz Pedro uprzedził mnie o obecności pani; nie wiedziałem, że będę miał zaszczyt zobaczyć panią dziś wieczorem.

Lena i Heyst obserwowali go ukradkiem, ale Ricardo unikał wzroku obojga i zdawał się ścigać zamglonym wzrokiem jakiś punkt w przestrzeni.

– Przyjemny spacer mieli państwo? – zapytał nagle.

– Tak. A pan? – odparł Heyst, który zdołał wzrok pochwycić.

– Ja? Nie odszedłem ani na krok od szefa przez całe popołudnie aż do tej chwili. – Szczerość jego akcentu zaskoczyła Heysta, ale nie przekonała go o prawdzie tych słów. – A dlaczego pan pyta? – ciągnął Ricardo tonem szczerej naiwności.

– Mógł pan wybrać się na zwiedzenie wyspy – rzekł Heyst, obserwując sekretarza, który – należy mu to przyznać – nie starał się uchylać swego wzroku. – Pozwolę sobie panu przypomnieć, że taka wycieczka nie byłaby bezpieczna.

Ricardo wyglądał jak wcielenie naiwności.

– Aha! Pan ma na myśli tego Chińczyka, który uciekł od pana. To głupstwo!

– On ma rewolwer – zauważył Heyst z naciskiem.

– Przecież i pan ma także rewolwer – odparł nieoczekiwanie pan Ricardo. – Ale ja sobie tym głowy nie zawracam.

– Ja? To zupełnie co innego. Ja się pana nie boję – odrzekł Heyst po krótkim milczeniu.

– Mnie się pan nie boi?

– Żadnego z was.

– Pan ma dziwny sposób stawiania kwestii – zaczął Ricardo.

W tej chwili drzwi od podwórza otwarły się dość hałaśliwie i wszedł Pedro, przyciskając do piersi brzeg naładowanej tacy. Wielki jego, włochaty łeb chwiał się trochę a nogi stukały mocno o podłogę. Wejście Pedra wpłynęło zapewne na bieg myśli Ricarda, w każdym zaś razie na jego słowa.

– Słyszeliście państwo, jak gwizdnąłem przed chwilą na dworze? To był znak dla niego, że czas już podać obiad; i oto jest.

Lena wstała z krzesła i przesunęła się z prawej strony Ricarda, który spuścił oczy na chwilę. Zasiedli do stołu. Plecy Pedra, olbrzymie jak u goryla, wytoczyły się z powrotem przeze drzwi.

– Strasznie silna bestia, proszę pani – rzekł Ricardo, który miał skłonność do mówienia o „swoim Pedrze” jak o ulubionym psie. – Ale ładny to nie jest. Nie, nie jest ładny. I trzeba go krótko trzymać. Jestem jego wychowawcą, że się tak wyrażę. Szef nie troszczy się o takie drobnostki. Wszystko to jest na głowie Marcina. Marcin to ja, proszę pani.

Heyst zobaczył, że oczy Leny zwróciły się ku sekretarzowi Jonesa i spoczęły bez wyrazu na jego twarzy. Lecz Ricardo patrzył gdzieś w przestrzeń i z lekkimi przebłyskami uśmiechu na wargach podtrzymywał niestrudzenie rozmowę, wbrew milczeniu swych interlokutorów. Rozwodził się z dumą nad swoją dawną spółką z panem Jonesem, trwającą już przeszło cztery lata. Potem dodał, rzuciwszy okiem na Heysta:

– Od razu można poznać, że to prawdziwy pan, prawda?

– Wy wszyscy – rzekł Heyst z posępnym odcieniem w swym zwykłym, żartobliwym tonie – nie macie w moich oczach nic wspólnego z rzeczywistością.

Ricardo przyjął słowa Heysta w taki sposób, jakby się ich właśnie spodziewał, albo jakby mu było wszystko jedno co Heyst odpowie. Bawiąc się kawałkiem suchara, mruknął w roztargnieniu: „aha”, po czym westchnął i rzekł ze szczególnym spojrzeniem, które zdawało się nie sięgać w przestrzeń, tylko zatrzymywać się w powietrzu bardzo blisko jego twarzy:

– Widać od razu, że pan jest prawdziwym panem. Pan i mój szef powinniście się nawzajem zrozumieć. Szef oczekuje pana dziś wieczorem. Nie czuje się dobrze i trzeba nam już myśleć o wyjeździe.

Mówiąc te słowa, zwrócił się całym ciałem ku Lenie, lecz bez specjalnego wyrazu. Młoda kobieta oparła się o poręcz krzesła, skrzyżowawszy ramiona i patrzyła przed siebie, jakby była sama jedna w pokoju. Ale pod tym pozorem prawie bezmyślnej obojętności serce jej pałało od niebezpieczeństw i wzruszeń, które wdarły się w jej życie i rozkołysały jej duszę poczuciem niepojętej intensywności istnienia.

– Doprawdy? Myślicie panowie o wyjeździe? – mruknął Heyst.

– Nawet i najlepsi przyjaciele muszą się rozstawać – wyrzekł z wolna Ricardo. – I wszystko w porządku, jeśli rozstają się po przyjacielsku. My obaj jesteśmy przyzwyczajeni do podróżowania. A pan lubi siedzieć na miejscu.

Widać było wyraźnie, że mówi to wszystko byle mówić i że uwagę jego pochłania jakiś cel nie mający związku z wymawianymi słowami.

– Chciałbym wiedzieć – rzekł Heyst z szyderczą uprzejmością – skąd pan może o mnie coś wiedzieć? – O ile pamiętam, nie zwierzałem się panu.

Ricardo, siedząc w głębi krzesła, patrzył w przestrzeń – od jakiegoś czasu wszyscy troje przestali udawać, że jedzą – i odrzekł z roztargnieniem:

– Przecież każdy to widzi. – Wyprostował się nagle i odsłonił wszystkie zęby w uśmiechu pełnym niezwykłego okrucieństwa, któremu zaprzeczała uprzejmość jego tonu. – O, mój szef to jest człowiek, który powie panu coś na ten temat. Chciałbym, żeby pan się zdecydował pójść do szefa. On odrabia za nas obu wszystkie gadania. Zaprowadzę pana do niego dziś wieczorem. Szef nie czuje się dobrze i nie może się zdecydować na wyjazd, póki z panem nie pomówi.

Heyst podniósł wzrok i spotkał się z oczami Leny. Miał wrażenie, że za niewinnym ich wyrazem kryje się usilna chęć podszepnięcia mu czegoś. Wydało mu się, że skinęła nieznacznie głową, potakując. Dlaczego? Jaki w tym mogła mieć cel? Czy to był podszept niejasnego instynktu? A może po prostu złudzenie jego zmysłów? Ale wśród szczególnych komplikacji, które wdarły się do jego życia, wobec zwątpienia, pogardy i niemal rozpaczy, z jakimi się do siebie odnosił, gotów był poddać się nawet złudnym pozorom, byle wywiodły go z ciemności tak nieprzeniknionych, że zaczynała go już ogarniać obojętność.

– Więc – powiedzmy, że się zgadzam.

Ricardo nie skrywał zadowolenia, które zainteresowało Heysta przez chwilę.

– Nie chodzi im chyba o moje życie – pomyślał. – Cóż by im z niego przyszło.

Spojrzał przez stół ku Lenie. Wszystko jedno, czy skinęła głową czy nie. Jak zwykle gdy patrzył w jej nieświadome oczy, ogarnęła go tkliwa litość. Postanowił, że pójdzie do Jonesa. Jej skinienie – złudne czy rzeczywiste – czy było wskazówką czy też wytworem wyobraźni – przeważyło szalę. Przyszło mu na myśl, że w propozycji Ricarda nie kryła się prawdopodobnie żadna zasadzka. Byłoby to zanadto niemądre. Po co zwabiać podstępnie w pułapkę człowieka, który ma po prostu związane ręce i nogi?

Przez cały ten czas wzrok Heysta tkwił w młodej kobiecie zwanej przez niego Leną. Była równie nieodgadniona jak zwykle w spokojnej swej bierności, która nie opuszczała jej ani na chwilę, odkąd zamieszkali razem na wyspie. Heyst wstał nagle z krzesła z uśmiechem tak zagadkowym i rozpaczliwym, że pan sekretarz Ricardo – którego oderwany wzrok chwytał wszystko, co się działo wokoło – drgnął i pochylił się z lekka, jakby chciał dać nurka pod stół po swą broń; opanował się jednak natychmiast. Zdawało mu się przez chwilę, że Heyst skoczy na niego albo wyciągnie rewolwer, gdyż wytworzył sobie o Heyście pojęcie na własny obraz i podobieństwo. Zamiast jednak uczynić jedną z tych dwóch rzeczy, Heyst przeszedł przez pokój, otworzył drzwi i wysunął przez nie głowę, wyglądając na podwórze.

Zaledwie się odwrócił, Ricardo odnalazł pod stołem rękę Leny. Nie patrzył w jej stronę, lecz młoda kobieta poczuła dłoń szukającą nerwowo jej dłoni i nagły chwyt palców nad przegubem. Pochylił się nieco naprzód ale nie śmiał na nią spojrzeć. Baczny jego wzrok tkwił ciągle w plecach Heysta. Niezmiernie cichym, pogardliwym sykiem wypowiedział jako argument myśl, która opanowała go całkowicie:

– Widzi pani, on jest do niczego! Nie takiego trzeba pani człowieka!

Spojrzał na nią nareszcie. Wargi jej poruszyły się z lekka; zląkł się tego niemego ruchu. W następnej chwili usunęły się palce trzymające rękę Leny mocnym chwytem. Heyst zamknął drzwi. Idąc ku stołowi, minął się z kobietą, którą nazywano Almą – nie wiedziała dlaczego – a także i Magdaleną; z kobietą, która tak długo nie mogła odgadnąć, po co właściwie istnieje. Nie zastanawiała się już teraz nad tą gorzką zagadką, którą rozwiązało jej serce, przeniknięte oślepiającym, rozgorzałym żarem namiętnego postanowienia.

X

Lena przeszła obok Heysta jakby oblepiona dosłownie jakimś tajemniczym, posępnym i niszczącym blaskiem, w który się miała pogrążyć. Kotara w drzwiach sypialni opadła za nią sztywnymi fałdami. Bezmyślny wzrok Ricarda zdawał się śledzić muchę pląsającą przed nim w powietrzu.

– Prawda jak ciemno na dworze? – mruknął.

– Jednak dość jasno, abym mógł widzieć, jak ten pański człowiek tam się kręci – rzekł Heyst powściągliwym tonem.

– Niby Pedro? Z trudem można go nazwać człowiekiem; gdyby nie to, nie lubiłbym go tak, jak go lubię.

– Bardzo pięknie. Więc nazwijmy go pańskim szacownym wspólnikiem.

– Aha! Szacowny to on jest – sprawia się dobrze. W bójce można mieć z Piotra wielką pociechę. Jak nie warknie, jak się nie rzuci z zębami – o rety! Więc pan nie życzy sobie, żeby się tu kręcił?

– Nie życzę sobie.

– Chce pan, żeby stąd poszedł? – dopytywał Ricardo z przesadną naiwnością, którą Heyst przyjmował spokojnie; ale powietrze w pokoju wydawało się cięższe z każdym wymówionym słowem.

– Właśnie. Chcę, żeby stąd poszedł. – Heyst zmuszał się do spokojnego tonu.

– E, to nic wielkiego. Możemy się obejść bez Pedra. Interes mojego szefa da się załatwić w ciągu dziesięciu minut rozmowy z… z drugim prawdziwym Panem. Przez spokojną rozmowę!

Podniósł nagle złe, fosforyzujące oczy. Twarz Heysta ani drgnęła. Ricardo powinszował sobie, że nie wziął rewolweru. Taki był rozjątrzony, że nie wiedział, na co mógłby się ważyć. Rzekł wreszcie:

– Więc pan chce, aby biedny, niewinny Piotr poszedł sobie precz, nim zaprowadzę pana do szefa – o to panu chodzi?

– Tak, właśnie o to.

– Hm! Widać od razu, że pan jest prawdziwym panem – ciągnął Ricardo z ukrytym jadem – ale wszystkie te pańskie fanaberie mogłyby stanąć kością w gardle zwykłemu człowiekowi. Zresztą – niech tam. Wybaczy pan…

Wsadził palce do ust i wydał gwizd, który ugodził w bębenek Heysta jak cienka, ostra strzała powietrza. Ricardo ucieszył się bardzo z mimowolnego grymasu Szweda i czekał w niewzruszonym spokoju na skutek swego wezwania.

Pedro wpadł z gwałtownym, nieokrzesanym, pierwotnym impetem. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich dzika postać, gotowa rzucić się i w kilku skokach spustoszyć cały pokój; ale Ricardo podniósł otwartą dłoń i potwór wszedł spokojnie. Olbrzymie jego, na wpół otwarte łapy kołysały się przed pochylonym torsem. Ricardo spojrzał na niego z wściekłością.

– Marsz do łodzi – zrozumiane? Natychmiast!

Małe, czerwone oczki oswojonego potwora mrugały z wytężoną uwagą w gąszczu kudłów.

– No? Czemu nie idziesz? Zapomniałeś ludzkiej mowy, co? Nie wiesz co znaczy łódź?

– Si, łódź – wybełkotał niepewnie potwór.

– No więc ruszaj tam – do łodzi u pomostu. Marsz! Siedź tam, albo leż, albo rób co ci się podoba byleś nie zasnął – póki nie usłyszysz, że cię wzywam; wtedy biegnij tutaj. Rozkaz! Precz! wynoś się – vamos! Nie, nie tędy – przez frontowe drzwi. Bez fochów!

Pedro usłuchał z niezgrabnym pośpiechem. Gdy wyszedł, błysk bezlitosnej dzikości zagasł w żółtych oczach Ricarda i fizjognomia jego przybrała – pierwszy raz tego wieczoru – wyraz domowego kota, który czuje że się nim zajmują.

– Jeśli pan chce, może pan sprawdzić, czy nie idzie prosto w stroną krzaków. Za ciemno, co? Więc może pan pójdzie z nim aż do łodzi.

Heyst uczynił niewyraźny ruch przeczący.

– Nie wątpię, że pójdzie do łodzi; ale skąd pewność, że tam zostanie? Na to nie ma żadnej gwarancji.

– Tum cię czekał! – Ricardo wzruszył ramionami z filozoficznym spokojem. – Nic na to nie poradzę. Nikt nie może zaręczyć, że nasz Pedro zostanie w jakimś miejscu dłużej niż mu się będzie chciało, chyba że mu się w łeb palnie; ale mówię panu: on ma święty respekt przede mną. Przybieram zawsze taką wściekłą minę, kiedy do niego mówię. A jednak nie chciałbym go za nic zastrzelić, broń Boże! – chyba w takim napadzie wściekłości, kiedy człowiek strzela do ulubionego psa. Niechże pan słucha. To jasne jak na dłoni. Nie dałem mu przecież żadnego znaku, żeby zrobił co innego. Nie ruszy się z pomostu. No więc pójdzie pan teraz?

 

Nastało krótkie milczenie. Szczęki Ricarda ruszały się złowrogo pod skórą. Jego senne, okrutne oczy błądziły z lubością po pokoju. Heyst pohamował nagły ruch, zastanowił się chwilę i powiedział:

– Musi pan trochę poczekać.

– Poczekać trochę! Poczekać! Za co on ma człowieka – za drewnianą figurę? – mruknął półgłosem Ricardo.

Znalazłszy się w sypialni, Heyst zamknął z trzaskiem drzwi za sobą. Ponieważ wyszedł z oświetlonego pokoju, nie mógł z początku nic zobaczyć, doznał jednak wrażenia, że Lena wstaje z podłogi. Na jaśniejszym nieco tle otwartego okna głowa jej zarysowała się nagle bardzo niewyraźnie – jako nieuchwytna sylwetka ciemna i okrągła, bez twarzy.

– Leno, ja już idę. Idę zmierzyć się z tymi łajdakami. – Zdziwił się, czując dwoje ramion opadających mu na barki. – Myślałem, że ty…

– Tak, tak! – szepnęła pośpiesznie.

Nie przytuliła się do niego, ani też nie usiłowała przyciągnąć go do siebie. Ręce jej leżały na barkach Heysta; zdawało mu się, że Lena patrzy w ciemności w jego twarz. Zaczął teraz rozróżniać i jej twarz – owal bez żadnych rysów – i zobaczył wreszcie ją całą: czarną postać o nieokreślonych konturach.

– Ty masz czarną suknię, prawda, Leno? – zapytał prędko i tak cicho, że ledwie go mogła usłyszeć.

– Tak; stary gałgan.

– To dobrze. Włóż ją zaraz.

– Ależ dlaczego?

– Nie dla żałoby! – W jego z lekka ironicznym głosie zabrzmiał ton nie znoszący sprzeciwu. – Czy możesz ją wyszukać i ubrać się po ciemku?

Odpowiedziała że tak; postara się to zrobić. Czekał nieruchomo. Wyobrażał sobie jej ruchy w odległym końcu pokoju; ale oczy jego, choć przyzwyczajone teraz do mroku, przestały zupełnie ją widzieć. Gdy zaczęła mówić, zadziwił się, słysząc jej głos tak blisko. Wypełniła jego rozkaz i zbliżyła się niewidzialna.

– Dobrze. Gdzie jest ten fioletowy woal, który tu gdzieś widziałem? – zapytał.

Nie usłyszał odpowiedzi, tylko lekki szelest.

– Gdzież ten woal? – powtórzył niecierpliwie.

Poczuł nagle na policzku jej oddech.

– Mam go w ręku.

– Doskonale! Słuchaj, Leno. W chwili, gdy wyjdę z domu z tym łotrem, wymkniesz się przez tylne drzwi – natychmiast, nie tracąc ani chwili! – i pobiegniesz prosto do lasu. Moment naszego odejścia to jedyna okazja do ucieczki; jestem pewien, że ten człowiek nie wymknie mi się po drodze. Leć do lasu i ukryj się za zasłoną z zarośli między wielkimi drzewami. Potrafisz z pewnością umieścić się naprzeciw frontowych drzwi. Boję się o ciebie; ale nikt tam ciebie nie znajdzie przed świtem – w tej czarnej sukni i z twarzą zasłoniętą ciemnym woalem. Czekaj w lesie, póki nie wysunę stołu na wprost drzwi, i póki nie zobaczysz, że gaszę trzy świece i zapalam jedną z powrotem; albo gdyby światła pogasły nim wrócę, czekaj aż zapalę trzy świece, a później dwie z nich zgaszę. Gdy zobaczysz jeden z tych dwóch sygnałów, leć z powrotem ze wszystkich sił, bo to będzie znaczyło że czekam tu na ciebie.

Kiedy to mówił, Lena wyszukała i pochwyciła jego rękę. Nie ścisnęła jej; trzymała ją lekko, jakby nieśmiało, pieszczotliwie. To nie był uścisk, to było tylko nawiązanie kontaktu, jak gdyby się chciała upewnić, że on jest przy niej i że jest czymś realnym, nie tylko ciemniejszą plamą wśród mroku. Ciepło jej ręki udzieliło Heystowi dziwnego, poufnego odczucia jej całej istoty. Musiał pokonać wzruszenie, którego nigdy dotąd nie zaznał, a które omal że nie pozbawiło go odwagi. Ciągnął dalej, szepcąc poważnie:

– Ale jeśli tych sygnałów nie zobaczysz, niechaj ciebie nic nie znęci z powrotem do tego domu – trwoga, ciekawość, rozpacz czy nadzieja; – z pierwszym błyskiem świtu przekradnij się skrajem polanki, póki nie trafisz na ścieżkę. Nie czekaj dłużej, bo prawdopodobnie nie będę żył już wtedy.

Szept słowa: „Nigdy!” wpłynął mu do ucha, jakby ukształtował się sam w powietrzu.

– Znasz dobrze tę ścieżkę – ciągnął dalej. – Dojdź aż do barykady. Idź do Wanga – tak, do Wanga. Niech ciebie nic nie zatrzyma.

Wydało mu się, że ręka Leny drgnęła z lekka.

– Najgorsze, co cię może spotkać, to śmierć; ale on nie strzeli do ciebie. Nie, nie strzeli, jeśli mnie tam nie będzie. Zostań z krajowcami, z tymi dzikimi ludźmi, i nie bój się niczego. Będziesz budziła w nich większy strach niż oni w tobie. Davidson powinien prędko się zjawić. Wyglądaj wciąż przejeżdżającego parowca. Obmyśl, jakim sygnałem go przywołasz.

Nie odpowiadała mu wcale. Zdawało się, że ponure milczenie ciążące nad światem przeniknęło z zewnątrz i wypełniło pokój – gnębiący bezmiar milczenia bez światła i bez powietrza. Rzekłbyś, że serce serc bić przestało i że kres przyszedł na wszystko.

– Zrozumiałaś? Masz wybiec w tej chwili z domu szepnął Heyst z naciskiem.

Podniosła jego rękę do ust i puściła zaraz. Zaniepokoił się.

– Leno! – zawołał szeptem.

Już jej przy nim nie było. Nie śmiał sobie ufać – nie odważył się nawet wyszeptać tkliwego słowa.

Zwracając się ku drzwiom, posłyszał głuchy jakiś łoskot gdzieś w domu. Aby otworzyć drzwi, musiał podnieść kotarę, przy czym spojrzał poza siebie. Światło, sączące się cienkimi strugami przez dziurkę od klucza i jedną czy dwie szpary, pozwoliło mu dostrzec wyraźnie Lenę całą w czerni, klęczącą przy łóżku i wspartą o nie głową i ramionami – w rozpaczliwej postawie pokutującej grzesznicy. Cóż to mogło oznaczać? Heystowi mignęło podejrzenie, że dzieje się naokoło niego wiele rzeczy, których nie jest w stanie zrozumieć. Ramię Leny oderwało się od łóżka, dając mu znak, aby odszedł. Usłuchał pełen niepokoju.

Kotara spuszczona za nim jeszcze nie przestała się kołysać, gdy Lena zerwała się i przypadła do drzwi, nasłuchując dźwięków i słów w pochylonej, tragicznej postawie pełnej skupionej uwagi, z ręką przyciśniętą do piersi – jakby chciała stłumić bicie serca.

Heyst zastał sekretarza pana Jonesa w kontemplacji przed zamkniętym biurkiem. Można było przypuszczać, że Ricardo rozmyśla, jak by się do niego włamać, ale odwrócił się nagle z twarzą tak zmienioną, iż Heyst stanął w zdumieniu na widok wywróconych białek oczu, które mrugały w okropny sposób; zdawało się, że Ricardo cierpi na jakieś kurcze.

– Myślałem, że pan już nie przyjdzie – mruknął przez zęby.

– Nie wiedziałem, że panu się śpieszy. Nawet gdyby wasz wyjazd zależał od tej rozmowy – jak pan mówi – wątpię, abyście się zdecydowali puścić się na morze w taką noc jak dzisiejsza – rzekł Heyst, ruchem ręki wskazując Ricardowi drogę.

Sekretarz opuścił pokój natychmiast, wyginając biodra i barki kocimi ruchami. W głuchej nocnej ciszy było coś okrutnego. Wielka chmura zasłaniająca pół nieba wisiała tuż nad ziemią, jak olbrzymia kurtyna kryjąca przygotowania do groźnego napadu. Gdy obaj mężczyźni zeszli z werandy, rozległ się za chmurą łoskot poprzedzony przez szybki, tajemniczy błysk światła na wodach zatoki.

– Oho! – rzekł Ricardo. – Zaczyna się.

– To się może jeszcze skończyć na niczym – zauważył Heyst, idąc spokojnie naprzód.

– Nie! Niech przyjdzie burza! – rzekł z pasją Ricardo. – W to mi graj!

Gdy zbliżali się do drugiego domku, oddalony, głuchy grzmot warczał bez ustanku a blade błyskawice, jedna za drugą, przelewały się przez wyspę falami zimnego ognia. Ricardo rzucił się nagle naprzód, wbiegł po schodach i wetknął głowę przez drzwi.

– Mam go tu, proszę pana! Niech go pan trzyma tak długo, jak tylko się da – póki pan nie usłyszy mego gwizdu. Jestem na tropie.

Rzucił te słowa na pokój z niesłychaną szybkością i usunął się na bok, aby przepuścić gościa, ale musiał czekać dość długą chwilę, ponieważ Heyst, zrozumiawszy o co mu chodzi, zwolnił pogardliwie kroku. Gdy Heyst wchodził do pokoju, zwykły jego, heystowski uśmiech igrał pod marsowymi wąsami.