Kostenlos

Zwycięstwo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

II

Zegar – który wybijał ongi godziny filozoficznych rozmyślań – nie odmierzył jeszcze pięciu sekund, gdy Wang zmaterializował się w salonie. Chodziło mu właściwie tylko o spóźnione śniadanie, ale skośne jego oczy utkwiły od razu w nieruchomej kotarze. Za nią bowiem umiejscowił natychmiast dziwne, głuche odgłosy walki, napełniające pusty pokój. Skośne oczy, właściwe jego rasie, nie były zdolne zaokrąglić się w zdumionym spojrzeniu; ale zastygły w bezruchu, w martwym bezruchu, a obojętna, żółta twarz od razu się zasępiła i jakby wychudła w nagłym wysiłku czujności skupionej, podejrzliwej i trwożnej. Sprzeczne porywy zakołysały jego ciałem, które zdawało się wrośnięte w matę pokrywającą podłogę. Wyciągnął nawet rękę w stronę kotary, ale nie mógł jej dosięgnąć; na to trzeba było zrobić krok naprzód, czego nie uczynił.

Tajemnicza walka wciąż trwała; bose nogi dudniły o podłogę w niemych zapasach; żaden ludzki odgłos – syk, jęk, szept czy okrzyk nie przedostawał się przez kotarę. Upadło krzesło, ale bez hałasu, lekko, jakby je ktoś położył, po czym rozległ się słaby, metaliczny brzęk cynowej wanny. Wreszcie pełne napięcia milczenie – niby dwóch przeciwników obejmujących się w śmiertelnym uścisku – przerwał ciężki, tępy łomot miękkiego ciała, ciśniętego o wewnętrzną ścianę. Zdawało się, że cały domek się zatrząsł. W tej chwili właśnie Wang, który w strasznym podnieceniu wycofywał się ze stężałym wzrokiem i wyprężoną szyją, trzymając wciąż ramię wyciągnięte w stronę kotary – znikł w tylnych drzwiach. Znalazłszy się na dworze, obiegł dom naokoło i wyłonił się niewinnie między dwoma domkami, gdzie zaczął się wałęsać. Ktokolwiek by wyszedł z domków, musiałby go tam dostrzec – spokojnego Chińczyka, snującego się leniwie i zajętego co najwyżej nie podanym dotąd śniadaniem.

A tymczasem Wang postanowił właśnie wtedy, że zerwie wszelkie stosunki z Numerem Pierwszym, człowiekiem nie tylko bezbronnym, lecz już na wpół pokonanym. Aż do owego ranka Wang nie był zdecydowany jak postąpić, ale podsłuchana walka rozstrzygnęła wątpliwości. Numer Pierwszy był człowiekiem skazanym na zagładę – jedną z tych istot, którym niedobrze jest pomagać. Chodząc po dworze z miną pełną doskonałej obojętności, Wang dziwił się, że żaden odgłos nie dochodzi go z willi. Przypuszczał, że biała kobieta stoczyła tam walkę ze złym duchem, który naturalnie ją zabił. Nic widzialnego bowiem nie wydostało się z domku, śledzonego nieznacznie przez skośne oczy Wanga. Blask słońca i cisza panowały tam wszechwładnie.

Ale wewnątrz domu cisza w wielkim pokoju nie wydałaby się wrażliwym uszom doskonałą. Zmącił ją szmer tak słaby, że ledwie można go było nazwać widmem szeptu zza kotary.

Ricardo, obmacując sobie gardło z czułą troskliwością, wyszeptał z uznaniem:

– Ale palce to masz panna ze stali. O rety! Muskuły jak u jakiego siłacza.

Na szczęście dla Leny napad Ricarda był tak nagły – okręcała właśnie dwa ciężkie warkocze naokoło głowy – że nie miała czasu spuścić ramion. Wskutek tego nie przycisnął ich do boków i to ułatwiło jej opór. Skok jego o mało jej nie przewrócił. I znów na szczęście stała tak blisko ściany, że choć na oślep została o nią rzucona, uderzenie nie było o tyle ciężkie, aby ją zupełnie tchu pozbawić. Przeciwnie, wzmocniło jej pierwszy instynktowny odruch, usiłujący napastnika odepchnąć.

Gdy minęło pierwsze zachłyśnięcie się zdumieniem – a było istotnie za silne, aby mogła krzyknąć – zdała sobie od razu sprawę z natury niebezpieczeństwa. Broniła się z zupełną świadomością, z całą siłą instynktu – tego istotnego źródła każdej wielkiej energii – i ze zdecydowaniem, którego trudno się było po niej spodziewać; przecież ta sama dziewczyna, osaczona w ciemnym korytarzu przez jąkającego się Schomberga o czerwonej twarzy, drżała ze wstydu, wstrętu i trwogi i w przerażeniu spuszczała głowę przed ohydnym bełkotem człowieka, który nigdy w życiu nie dotknął jej wielką swą łapą.

Atak nowego wroga był zwykłym, prostym gwałtem. Nie był to oślizgły, podstępny spisek, dążący do tego, aby ją wydać jak niewolnicę – spisek, który osłabił jej ducha i sprawił, że w swym osamotnieniu poczuła się niezdolną do walki z gnębicielami. Nie była już sama na świecie. Stawiła napastnikowi opór bez chwili wahania, ponieważ już nie brakowało jej moralnego oparcia; ponieważ miała swoje znaczenie jako ludzka istota; ponieważ broniła się nie tylko ze względu na siebie samą; ponieważ zrodziła się w niej wiara – wiara w przeznaczonego jej człowieka, a może i w niebo, które umieściło go tak cudownie na jej drodze.

Obrona jej polegała głównie na rozpaczliwym, morderczym chwyceniu Ricarda za gardło. Gdy tylko poczuła nagłe rozluźnienie straszliwego uścisku, w którym trzymał ją wciąż głupio i bezskutecznie, wówczas najwyższym wysiłkiem ramion i podniesionego nagle kolana odrzuciła go na ścianę. Skrzynia cedrowa stała na drodze i Ricardo zwalił się na nią w siedzącej pozycji, z łomotem, który rozległ się głucho po całym domku. Był na wpół uduszony i wyczerpany nie tyle wysiłkiem, co wzruszeniami walki.

Lenę opuściły wszystkie siły po tym strasznym napięciu: zatoczyła się także i potknęła, wreszcie siadła na brzegu łóżka. Bez tchu, lecz spokojna i nieulękła, zajęła się poprawieniem saronga w żółte i brązowe desenie, który rozluźnił się podczas walki. Potem przycisnęła mocno do piersi nagie ramiona i pochyliła się naprzód skrzyżowawszy nogi, stanowcza i nieustraszona.

Ricardo pochylił się także, wyczerpany nerwowo i zbity z tropu jak drapieżne zwierzę, którego skok chybił. Wzrok jego napotkał wielkie, siwe oczy Leny – szeroko rozwarte, śledzące go, tajemnicze – wpatrzone w niego spod ciemnych łuków dzielnych brwi. Głowy ich były oddalone od siebie o niecałą stopę. Ricardo przestał obmacywać bolące gardło i opuścił ciężko dłonie na kolana. Nie patrzył na jej nagie barki ani na jej silne ramiona; patrzył w dół na podłogę. Zgubił jeden ze słomianych trepów. Krzesło z przewieszoną przez poręcz białą suknią zostało przewrócone. Oprócz bryzgów wody na podłodze z pchniętej gwałtownie wanny, były to jedyne ślady walki.

Ricardo przełknął dokładnie ślinę dwa razy, jakby się chciał upewnić co do stanu gardła, zanim znów przemówił:

– Wszystko w porządku. Nie chciałem zrobić pani nic złego, choć ja to nie żartuję, kiedy co do czego przyjdzie.

Podciągnął nogawkę pidżamy, żeby pokazać przytroczony nóż. Spojrzała nań, nie poruszywszy głową, i szepnęła z pogardliwą goryczą:

– Aha – z tym cackiem w moim boku. Inaczej się nie da.

Potrząsnął głową z uśmiechem pełnym wstydu.

– Niech pani posłucha. Już jestem spokojny. Prawdę mówię. Nie potrzebuję tłumaczyć – pani mnie rozumie. Teraz wiem, że z panią tak nie można.

Milczała. Spokojny jej, wzniesiony wzrok miał wyraz posępnej cierpliwości, który go wzruszył jak przeczucie jakiejś niepojętej głębi. Dodał niepewnie:

– Nie będzie pani przecież robiła gwałtu o ten głupi napad?

Zaprzeczyła głową nieznacznie.

No, z pani to cud jest prawdziwy! – mruknął poważnie, z większą ulgą aniżeli mogła przypuszczać.

Oczywiście, gdyby porwała się do ucieczki, wsadziłby jej nóż w plecy, aby uciszyć krzyki; ale wówczas wszystko byłoby na nic, cały interes wziąłby w łeb, i wściekłość szefa – szczególniej gdyby się dowiedział o przyczynie, – byłaby bezgraniczna. Kobieta, która nie robi gwałtu o tego rodzaju napad, przebaczyła już w duszy. Ricardo nie podlegał drobnym próżnostkom. Ale jasnym było, że jeśli przeszła nad tym do porządku, nie mógł być dla niej tak bardzo odrażający. Pochlebiło mu to. A przy tym zdawało się, że ona wcale się go nie lęka. Poczuł prawie że czułość dla tej dzielnej, pięknej dziewczyny, która nie uciekła przed nim z krzykiem.

– Będziemy jeszcze przyjaciółmi. Ja się pani nie wyrzekam. Ani mi to w głowie. I to przyjaciółmi na amen! – szeptał poufale. – Oho! Pani to nie jest oswojona. Ja także. Prędko się pani o tym przekona.

Nie mógł odgadnąć, że jeśli nie uciekła z pokoju to tylko dlatego, iż tego samego ranka Heyst – pod wpływem wzrastającego niepokoju z powodu niepojętych przybyszów – wyznał jej, że wówczas w nocy szukał swego rewolweru; że rewolwer ten znikł; że on, Heyst, jest rozbrojonym, bezsilnym człowiekiem. Nie zrozumiała wtedy całej wagi jego zwierzenia. Teraz pojęła lepiej, co to znaczyło. Jej panowanie nad sobą i milczenie uderzyły Ricarda. Nagle przemówiła:

– O co wam chodzi?

Nie podniósł oczu. Złożone na kolanach ręce, spuszczona głowa, pewna zaduma przebijająca z układu ciała, świadczyły o zmęczeniu prostej jego duszy, o znużeniu raczej duchowym niż fizycznym. Odpowiedział na to proste pytanie prostym oświadczeniem, jak gdyby był zanadto zmęczony, aby udawać:

– O łup.

Nie znała tego wyrazu. Zamglony żar siwego jej spojrzenia spod czarnych brwi nie opuszczał ani na chwilę twarzy Ricarda.

– Łup? – szepnęła spokojnie. – Cóż to takiego?

– No jakże, łup, zdobycz – to co ten pani stary ściągał na prawo i lewo przez całe lata – no, forsa. Jeszcze pani nie rozumie? No to!

Nie podnosząc oczu, uczynił na dłoni ruch liczenia pieniędzy. Spuściła wzrok nieznacznie, aby spojrzeć na tę pantominę i natychmiast utkwiła go z powrotem w jego twarzy.

– Jakim sposobem dowiedzieliście się o nim? – szepnęła głosem cichym jak tchnienie, kryjąc zdumienie i niepokój. – Co macie z tym wspólnego?

– Wszystko – zabrzmiał krótko w odpowiedzi cichy, dobitny szept Ricarda. Pomyślał, że ta dziewczyna jest naprawdę jedyną jego nadzieją. Niezatarte wrażenie gwałtownego uścisku wciąż w nim trwało, rozwijając się w pewien rodzaj sentymentu, który sprawia, że mężczyzna nie może być obojętnym dla kobiety, którą raz trzymał w ramionach – choćby wbrew jej woli – a cóż dopiero jeśli darowała mu zniewagę. Wówczas wytwarza to między nimi pewnego rodzaju węzeł. Czuł wyraźną potrzebę zaufania jej, stanowiącą subtelny rys męskości – tę prawie fizyczną potrzebę zaufania, która nie wyłącza napadów najbrutalniejszych podejrzeń.

 

– Tu chodzi o zdmuchnięcie mu łupu sprzed nosa – rozumie pani? – ciągnął szeptem z nowym odcieniem poufałości. Patrzył wprost na nią. – To ten oswojony, gruby opój, Schomberg naprowadził nas na jego ślad.

Tak dojmującym jest poczucie bezradności wobec ucisku i prześladowań, że Lena, która bez chwili wahania odparła dziki napad, nie potrafiła stłumić dreszczu na sam dźwięk wstrętnego nazwiska.

Ricardo zaczął szeptać jeszcze szybciej i poufniej:

– On chce się wam odpłacić – wam obojgu – przy tej sposobności; powiedział mi to. Leciał na panią. Byłby oddał wszystko co ma w te ręce, które o włos mnie nie udusiły. Ale pani nie chciała go, prawda? Ani rusz, co? – Zatrzymał się. – I zamiast tego – wolała pani wyjechać z baronem?

Zauważył lekkie poruszenie jej głowy i podjął szybko:

– Ja także wolałbym nie wiem co, niż być niewolnikiem za pensję. Tylko że tym cudzoziemcom nie można wierzyć. Szkoda pani dla niego. Człowiek, który ograbił najlepszego swojego kompana! – Lena podniosła głowę; Ricardo ciągnął dalej, szepcąc pośpiesznie, zadowolony z wrażenia jakie wywarł: – Tak. Ja wiem o nim wszystko. Może pani sobie wyobrazić, jak on potraktuje kobietę po pewnym czasie.

Nie wiedział, że napełnia przerażeniem jej serce. Lecz siwe oczy tkwiły wciąż w jego twarzy, śledząc go nieruchomo, jakby sennie, spod białego czoła. Zaczynała rozumieć. Słowa Ricarda nabierały w jej świadomości określonego, strasznego znaczenia, które stawało się coraz jaśniejszym pod wpływem jego przekonywających słów:

– Pani i ja jesteśmy stworzeni, aby się porozumieć. Jednakowe pochodzenie, jednakowe wychowanie – tak mi się zdaje. Pani nie jest oswojona. Ja także! Wepchnęli panią do tego zgniłego świata hipokrytów. Mnie także!

Jej milczenie i nieruchomość pełna lęku przybierały w jego oczach wyraz zasłuchanej uwagi. Spytał nagle:

– Gdzie to jest?

Zmusiła się do szeptu:

– Co takiego?

W poufnym jego tonie zabrzmiało podniecenie:

– No łup – zdobycz – forsa. Trzeba mu to dmuchnąć sprzed nosa. Musimy to dostać; ale nie przyjdzie to łatwo i pani musi nam pomóc. No? Czy on to trzyma w domu?

Jak to często bywa u kobiet, jej władze umysłowe zaostrzyły się wobec grozy niebezpieczeństwa. – Potrząsnęła głową przecząco.

– Nie.

– Na pewno?

– Na pewno – odrzekła.

– Aha! Tak właśnie myślałem. Czy ten drab wierzy pani?

Znów potrząsnęła głową.

– Wstrętny hipokryta – rzekł z przejęciem i zauważył: – Ale on to pewnie należy do oswojonych, co?

– Niech pan się sam lepiej przekona – rzekła.

– Pani mi musi zaufać. Nie chcę umrzeć, póki nie będzie z nas para przyjaciół. – To było powiedziane z dziwnym wyrazem kociej galanterii. Dodał, badając teren: – Ale można by doprowadzić go do tego, żeby pani zaufał, co?

– Żeby mi zaufał? – rzekła tonem, który był bliski rozpaczy, a który Ricardo wziął za szyderstwo.

– Niech pani trzyma z nami – nalegał. – Niech pani kopnie tę całą przeklętą hipokryzję. Wprawdzie on pani nie wierzy, ale może i tak udało się pani już coś przewąchać, co?

– Może – wymówiła wargami, które zdawały się szybko zamarzać.

Ricardo patrzył teraz na spokojną jej twarz z pewnym rodzajem szacunku. Był nawet trochę onieśmielony jej spokojem, jej oszczędnością słów. Odczuła kobiecym instynktem wrażenie, które wywarła – wrażenie, że wie bardzo dużo i że trzyma całą wiedzę w rezerwie. To wyszło tak jakoś samo z siebie. Zachęcona tym, wprowadzona na drogę obłudy, która jest ucieczką słabych, uczyniła świadomie bohaterski wysiłek i przymusiła do uśmiechu sztywne, zimne wargi.

Obłuda – ucieczka słabych i tchórzliwych, lecz także i bezbronnych! Pomiędzy czarownym snem jej życia a okrutną katastrofą stała tylko jej obłuda. Wydało jej się, że obecność tego człowieka siedzącego przed nią jest nieunikniona, że towarzyszyła jej przez całe życie. Był wcielonym złem świata. Nie wstydziła się swej obłudy. Ze szczerą odwagą kobiecą rzuciła się bez pamięci ku temu wyjściu, gdy tylko je spostrzegła, lękając się jednej jedynej rzeczy: aby nie zbrakło jej sił. Położenie przejmowało ją zgrozą; ale zbudzona jej intuicja kobieca mówiła jej, że czy Heyst ją kocha czy nie, ona kocha Heysta; czuła, iż przez nią spadło to wszystko na jego głowę – i przeciwstawiła się niebezpieczeństwu z namiętnym pragnieniem, aby swoje szczęście obronić.

III

Dla Ricarda Lena była taką niespodzianką, że nie umiał odnieść się do niej krytycznie. Jej uśmiech wydał mu się pełnym obietnic. Nie spodziewał się wcale, iż będzie właśnie taką. I skądże mógł przypuszczać na podstawie opowiadań, że spotka kogoś podobnego! Cóż to za morowa niewiasta – określał ją poufale, lecz z odcieniem szacunku. Szkoda jej było dla hołoty w rodzaju tego oswojonego opoja. Na samą tę myśl Ricardo zawrzał oburzeniem. Jej odwaga, jej siła fizyczna, którą rozwinęła jego kosztem, zniewoliły go do sympatii. Uczuł się pociągnięty tymi dowodami zdumiewającej energii. Co za dziewczyna! Jakaż w niej siła ducha! A że okazuje rozsądną skłonność do zerwania łączącego ją związku, to dowód oczywisty, iż nie jest hipokrytką.

– Czy pani stary dobrze strzela? – rzekł niby obojętnie, patrząc znów w podłogę.

Nie zrozumiała go dobrze; ale forma pytania wskazywała, że chodzi o jakąś zaletę. Bezpieczniej więc było odszepnąć potakująco:

– Tak.

– Mój także – a nawet więcej niż dobrze – mruknął Ricardo i dodał w przystępie nagłego zaufania: – Ja nie strzelam tak dobrze jak on, ale noszę przy sobie wcale66 skuteczny instrument.

Uderzył się po nodze. Leną nie wstrząsały już dreszcze. Niezdolna nawet do poruszenia oczami, zesztywniała w strasznym duchowym wysiłku, który podobny był do zupełnej pustki. Ricardo usiłował wpłynąć nią po swojemu.

– Mój stary to zupełnie co innego, on by mnie nie porzucił. To nie cudzoziemiec! Pani z tym swoim baronem nie wie zupełnie, czego się spodziewać – a właściwie, będąc kobietą, wie pani aż nadto dobrze. Lepiej nie czekać aż panią wyrzuci! Niech pani z nami trzyma, to dostanie pani swoją część – część łupu, oczywiście. Pewnie pani już przewąchała, gdzie jest ukryty.

Lena poczuła, iż gdyby słowem czy znakiem dała do poznania, że nie ma żadnego łupu na wyspie, życie Heysta nie byłoby warte i szeląga; ale wszelka zdolność posługiwania się słowami zanikła w napięciu jej duszy. Słowa były o wiele za trudne – prócz jednego słowa „tak”. Zbawcze słowo! Wyszeptała je, przy czym jej twarz ani drgnęła. Dla Ricarda ten słaby i zwarty dźwięk był dowodem chłodnej, powściągliwej zgody, mającej więcej wagi w ustach istoty tak zadziwiająco opanowanej niż tysiące słów innej kobiety. Pomyślał z uniesieniem, że znalazł jedną kobietę na milion – na dziesięć milionów! Szept jego stał się jawnie błagalnym.

– To doskonale! Teraz musi się pani tylko upewnić, gdzie on trzyma ten łup. Ale niech się pani pośpieszy. Nie mogę już dłużej znieść tego czołgania się na brzuchu, żeby tylko pani starego nie przestraszyć. Za cóż pani ma człowieka – za płaza?

Patrzyła przed siebie nic nie widząc, jak się patrzy nocą, wytężając wzrok w ciemnościach i wsłuchując się w złowrogie jakieś dźwięki lub złe zaklęcia. Jej umysł trwał wciąż w gorączkowym napięciu, w pogoni za czymś – za jakąś zbawczą myślą, która zdawała się tak bliska, a jednak nie dawała się ująć. Nareszcie uchwyciła ją. Tak! musi pozbyć się z domu tego człowieka. W tej samej chwili rozległ się na dworze nie bardzo bliski, ale wyraźny głos Heysta:

– Czy szukasz mnie, Wang?

Te słowa stały się dla niej błyskawicą, która rozdarła mrok oblegający ją ze wszystkich stron i odsłoniła groźną przepaść tuż pod nogami. Lena wyprostowała się konwulsyjnym ruchem, ale nie miała dość sił, aby wstać. Natomiast Ricardo znalazł się w mig na nogach jak kot, bez najlżejszego szelestu. Żółte jego oczy błyszczały, zwracając się tu i tam; ale poza tym i on także wydawał się niezdolnym do jakiegokolwiek ruchu. Tylko wąsy jego ruszały się wyraźnie niby macki jakiegoś owada.

Odpowiedź Wanga: ,,Ya, tuan” doszła uszu tych dwojga, ale nieco słabiej. Potem Heyst odezwał się znowu:

– To dobrze. Możesz przynieść kawę. Czy Mem Putih67 jest jeszcze w swoim pokoju?

Na to pytanie Wang nic nie odpowiedział.

Oczy Ricarda i Leny spotkały się, nic nie wyrażając, gdyż wszystkie ich władze przemieniły się w słuch, aby pochwycić odgłos kroków Heysta lub jakikolwiek szelest na zewnątrz, który by świadczył, że odwrót Ricarda jest odcięty. Oboje rozumieli doskonale, że Wang musiał już obejść dom i że znalazł się od tyłu, uniemożliwiając Ricardowi wymknięcie się tą drogą, nim Heyst ukaże się przed frontem.

Mroczny cień osiadł na twarzy wiernego sekretarza. Cień gniewu, a nawet trwogi. Cały interes doszczętnie zepsuty! Byłby prawdopodobnie wypadł przez tylne drzwi, gdyby nie dosłyszeli oboje Heysta wstępującego po schodach na werandę. Szedł wolno, bardzo wolno, jak człowiek zniechęcony, albo zmęczony – albo wprost zadumany; Ricardo ujrzał w myśli jego twarz z marsowymi wąsami, wyniosłym czołem, nieruchomymi rysami i spokojnym, zamyślonym spojrzeniem. Złapany w potrzask! Niech to wszyscy diabli! Może szef miał i rację. Kobiet należy unikać. Zadawanie się z tą jedną zepsuło najwidoczniej cały interes. W sytuacji, w której się znalazł, nie pozostało mu nic innego, tylko zabić Heysta, ponieważ pokazać się znaczyło to samo, co się zdemaskować. Ale Ricardo zanadto był sprawiedliwy, aby się gniewać na Lenę.

Heyst zatrzymał się na werandzie, a może i w samych drzwiach.

Zastrzeli mnie jak psa, jeśli się nie pośpieszę – z podnieceniem szepnął Ricardo do dziewczyny.

Schylił się, aby wziąć nóż; i w następnej chwili byłby wypadł zza kotary prawie równie szybki jak piorun i jak piorun dla Heysta śmiertelny. Zatrzymało go dotknięcie – raczej dotknięcie niż nacisk – ręki, która wpiła się w jego ramię. Odwrócił się, błyskając w górę żółtym spojrzeniem. Jak to! Czy i ona zwraca się przeciw niemu?

Byłby wbił nóż w zagłębienie pod nagą jej szyję, gdyby nie spostrzegł drugiej ręki wskazującej mu okno. Był to długi otwór, umieszczony wysoko, prawie pod samym sufitem, z okiennicą obracającą się na zawiasach.

Podczas gdy patrzył wciąż w stronę okna, Lena odsunęła się bez szelestu, podniosła przewrócone krzesło i umieściła je pod ścianą. Potem obejrzała się; ale nie czekał, aż kiwnie na niego. W dwóch długich susach był przy niej.

– Prędko! – szepnęła.

Chwycił jej rękę i ścisnął z całą siłą niemej wdzięczności – jak kompan kompanowi, gdy nie ma czasu na słowa. Potem wszedł na krzesło. Ricardo był krępy – zanadto krępy, aby mógł wyjść przez okno, nie wspinając się hałaśliwie. Zawahał się chwilę; stała czujnie, oparłszy sztywno o siedzenie krzesła cudowne, nagie ramiona, podczas gdy Ricardo stanął lekko i pewnie na poręczy, jak na drabinie. Fala kasztanowatych włosów spłynęła na jej twarz.

W sąsiednim pokoju rozległy się kroki i głos Heysta, niezbyt podniesiony, zawołał:

– Leno!

– Zaraz! za chwilę – odpowiedziała ze szczególną intonacją, która miała powstrzymać Heysta od natychmiastowego wejścia do pokoju.

Gdy spojrzała w górę, Ricarda już nie było. Spuścił się tak lekko z drugiej strony, że nie dosłyszała najlżejszego szelestu. Wówczas podniosła się oszołomiona, struchlała, pozbawiona sił – jakby się ocknęła z narkotycznego snu, z ociężałymi, spuszczonymi, niewidzącymi oczami i zamarłą wyobraźnią, niezdolną nawet do podniecenia jej trwogi.

Heyst krążył bez celu po drugim pokoju. Odgłos jego kroków pobudził wyczerpane jej siły. Od razu zaczęła myśleć, słyszeć, widzieć i przede wszystkim zobaczyła, a raczej poznała – gdyż oczy jej spoczywały na tym przedmiocie przez cały czas – słomiany sandał Ricarda, zgubiony podczas walki i leżący obok wanny. Ledwie zdołała postąpić krok naprzód i nakryć go stopą, gdy kotara drgnęła i uchyliła się, odsłaniając stojącego na progu Heysta.

Ocknąwszy się z upojenia zmysłów, którego z Heystem zaznała, upojenia podobnego do jakiegoś czaru, Lena zetknęła się z niebezpieczeństwem grożącym ukochanemu i poczuła falę gorącą w piersiach. Coś drgnęło tam w głębi, jakby nowe jakieś życie.

 

Pokój był pogrążony częściowo w cieniu, gdyż Ricardo zamknął niechcący okiennicę, przeciskając się przez okno. Heyst spoglądał ku Lenie z progu.

– Jak to, jeszcze się nie uczesałaś? – rzekł.

– Nie będę się teraz czesała. Zaraz przyjdę – odparła spokojnie i stała nieruchomo, czując pod stopą sandał Ricarda.

Heyst cofnął się i puścił z wolna kotarę. Lena schyliła się natychmiast i z sandałem w ręku obróciła się w koło nieprzytomnie, szukając jakiegoś ukrycia; ale w pustym pokoju nie było żadnej skrytki. Skrzynia, skórzany kufer – jedna czy dwie suknie wiszące na kołkach – nie było takiego miejsca, gdzie by każdej chwili przypadek nie mógł skierować ręki Heysta. Jej oczy błąkające się nieprzytomnie zatrzymały się na przymkniętym oknie. Podbiegła doń i wspiąwszy się na palce, dosięgła okiennicy. Otwarła ją na oścież, wróciła na środek pokoju i zamierzyła się, miarkując tak siłę rzutu, aby sandał za daleko nie poleciał i nie zawadził o brzeg zwisającego okapu. Było to trudne i skomplikowane zadanie dla mięśni tych krągłych ramion, drżących jeszcze od śmiertelnego zmagania się z mężczyzną, dla umysłu podnieconego naprężeniem chwili i dla rozkołysanych nerwów, które napełniały mrokiem oczy. Wreszcie rzuciła sandał; przesunął się przez otwór i znikł z widoku. Nasłuchiwała. Nie było słychać, aby o cokolwiek uderzył; znikł po prostu, jakby miał skrzydła. Żaden dźwięk jej nie doszedł. Sandał poleciał.

Stała jak obrócona w kamień; dzielne jej ramiona zwisały wzdłuż ciała. Słabe gwizdnięcie dosięgło jej uszu. Roztrzepany Ricardo, spostrzegłszy zgubę, zatrzymał się w pobliżu wielce zatroskany; uspokoił go jednak widok sandała wylatującego spod okapu. Wówczas pozwolił sobie na gwizdnięcie, aby i ją uspokoić.

Nagle Lena zatoczyła się. Powstrzymała się od upadku, chwyciwszy oburącz jeden z wysokich, z gruba ociosanych słupów podtrzymujących nad łóżkiem siatkę od moskitów. Przylgnęła do niego na długą chwilę, oparłszy czoło o drzewo. Rozluźniony sarong obsunął się z jednego boku aż po biodro. Długie, kasztanowate sploty spływały wiotkimi, jakby wilgotnymi pasmami, znacząc się prawie czarno na białym ciele. Odkryte piersi, zwilgotniałe od trwogi i zmęczenia, miały zimny połysk i nieruchomość polerowanego marmuru w gorącym, rozproszonym świetle wpadającym przez okno nad jej głową – w odblasku zachłannego, namiętnie pałającego słońca, które aż drgało z wysiłku, aby ogarnąć ziemię płomieniem, aby obrócić ją w popiół.

66wcale (daw.) – całkiem. [przypis edytorski]
67Mem Putih (malaj.) – biała pani. [przypis edytorski]