Kostenlos

Zwycięstwo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

V

Gdy wreszcie otworzyła oczy i usiadła, Heyst wstał szybko i poszedł podnieść jej hełm korkowy, który potoczył się nieco dalej. Przez ten czas zajęła się ułożeniem włosów, splecionych na wierzchu głowy w dwa ciężkie, ciemne warkocze, które się trochę rozluźniły. Podał jej hełm w milczeniu i czekał, jakby nie miał ochoty usłyszeć dźwięku własnych słów.

– Może byśmy zeszli teraz na dół – zaproponował cichym głosem.

Wyciągnął rękę, aby pomóc jej wstać. Miał zamiar uśmiechnąć się, ale nie uczynił tego, spojrzawszy bliżej w jej spokojną twarz, na której malowało się niezmierne znużenie duszy. Wracając znów na leśną ścieżkę, musieli przejść przez miejsce, skąd roztaczał się widok na morze. Płomienna, przepaścista pustka, płynny, falujący blask, tragiczna brutalność światła wzbudziły w niej tęsknotę za dobrotliwą nocą z gwiazdami zatrzymanymi w biegu przez jakieś srogie zaklęcie; za ciemnym, aksamitnym niebem i tajemniczym, wielkim cieniem morza, wlewającym spokój do serca przez dzień znużonego. Podniosła rękę do oczu. Za jej plecami Heyst rzekł łagodnie:

– Idźmy dalej, Leno.

Szła przed nim w milczeniu. Heyst zauważył, że nigdy jeszcze nie byli na dworze podczas najgorętszych godzin. Wyraził obawę, aby to jej nie zaszkodziło. Jego troskliwość ucieszyła ją i podziałała na nią kojąco. Czuła się coraz bardziej tym, czym była w rzeczywistości – biedną londyńską dziewczyną, grywającą w orkiestrze i wyrwaną z poniżeń i wstrętnych niebezpieczeństw nędznego życia przez człowieka, któremu nie było i nie mogło być równego na świecie. Czuła to z uniesieniem, z niepokojem, z wewnętrzną dumą – i z jakimś dziwnym ściśnięciem serca.

– Upał niełatwo wyprowadza mnie z równowagi – rzekła stanowczo.

– Tak, ale trzeba pamiętać, że nie jesteś podzwrotnikowym ptakiem.

– Ty także nie urodziłeś się w tych stronach – odparła.

– Nie, i prawdopodobnie nie mam nawet twoich sił. Jestem rośliną przesadzoną w inny grunt. Właściwie nie przesadzoną; powinienem powiedzieć wyrwaną z korzeniami, a to nie jest stan normalny; ale mówią o człowieku, że wytrzymuje wszystko.

Obejrzała się na niego i otrzymała uśmiech w darze. Heyst polecił jej trzymać się zacisznej i wąskiej leśnej ścieżki; panował tam upał, lecz nie było blasku. Niekiedy ukazywała się ich oczom dawna polanka spółki, jaśniejąca światłem, w którym czarne kikuty pni stały zwęglone, bez cieni, nędzne i ponure. Przeszli przez otwartą przestrzeń, zmierzając w prostej linii ku domkowi. Zdawało im się, że na werandzie mignął Wang, choć Lena wcale nie była pewna, czy widziała poruszającą się postać. Heyst nie miał co do tego wątpliwości.

– Wang wyglądał nas. Spóźniliśmy się.

– Rzeczywiście nas wyglądał? Zdawało mi się przez chwilę, że widzę coś białego, a potem przestałam to widzieć.

– Otóż to właśnie, on tak znika. To nadzwyczajny talent w tym Chińczyku.

– Czy oni wszyscy są tacy? – spytała z naiwną ciekawością i niepokojem.

– Nie wszyscy dochodzą do takiej doskonałości – rzekł rozbawiony Heyst.

Zauważył z przyjemnością, że Lena nie była wcale zgrzana po spacerze. Kropelki potu na jej czole wyglądały jak rosa na chłodnym, białym kwietnym płatku. Patrzył ze wzrastającym wciąż upodobaniem na jej postać wdzięczną i silną, giętką i wytrzymałą.

– Idź do pokoju i wypocznij sobie przez jaki kwadrans, a potem pan Wang da nam coś do zjedzenia – rzekł.

Stół był już nakryty. Kiedy się znów zeszli i zasiedli do obiadu, Wang zmaterializował się bez najlżejszego szmeru, choć go nie zawołano, i usługiwał im. Zaledwie skończyli jeść, okazało się nagle, że nie ma Chińczyka.

Głucha cisza ciężyła nad Samburanem – cisza wielkiego upału, który zdaje się kryć w sobie jakieś nieuniknione następstwa, jak je kryje milczenie pełne żarliwych myśli. Heyst został sam w wielkiej jadalni. Lena, widząc że bierze do ręki książkę, usunęła się do swego pokoju. Heyst usiadł pod portretem ojca i wstrętna potwarz wślizgnęła się z powrotem do jego pamięci. Poczuł jej smak na ustach, mdły i gryzący, jak niektóre rodzaje trucizny. Miał ochotę splunąć po prostu na ziemię z odruchowym, silnym wstrętem, wywołanym przez to fizyczne wrażenie. Potrząsnął głową, dziwiąc się samemu sobie. Nie był przyzwyczajony do reagowania w ten sposób – fizycznymi odruchami – na przeżycia duchowe. Poruszył się niecierpliwie na krześle i oburącz podniósł książkę do oczu. Było to jedno z dzieł jego ojca. Otworzył je na chybił trafił i wzrok jego padł na środek stronicy. Starszy Heyst poruszał w swych licznych książkach wszelkie możliwe tematy – pisał o przestrzeni i czasie, o zwierzętach i o gwiazdach; analizował myśli i czyny, śmiech i zmarszczenie brwi, i skurcze twarzy wywołane przez agonię. Syn czytał w skupieniu, a twarz zmieniała mu się jakby pod wzrokiem autora. Był przejęty do żywego bliskością portretu, który wisiał z prawej strony, nieco nad jego głową; czuł dziwną obecność tej postaci w ciężkiej ramie, na wątłej ścianie z mat; portret był tam jakby na wygnaniu i u siebie zarazem – obcy na tym tle i potężny w nieruchomości malowanego profilu.

A Heyst, syn, czytał:

Najokrutniejszym ze wszystkich podstępów życia jest pociecha miłości – a także i najbardziej przebiegłym; gdyż pragnienie jest źródłem marzeń.

Przewracał kartki małego tomiku pod tytułem: Burza i pył, zaglądając tu i ówdzie do tekstu zawierającego rozmyślania, maksymy i krótkie sentencje, niekiedy zagadkowe, a niekiedy bardzo wymowne. Zdawało mu się, że słyszy głos ojca, jak mówi i znów mówić przestaje. Zląkł się z początku, ale później znalazł urok w tym złudzeniu. Uwierzył prawie, że coś z ojca przebywa jeszcze na ziemi: upiorny głos, dostępny uszom z jego własnej krwi i kości. Z jakąż dziwną pogodą, splecioną z przerażeniem, spoglądał ów człowiek na nicość wszechświata! Pogrążył się w niej na oślep, może aby uczynić łatwiejszą do zniesienia śmierć, która staje przed człowiekiem w odpowiedzi na każde zapytanie.

Heyst poruszył się; upiorny głos zamilkł, ale oczy Heysta przebiegały w dalszym ciągu wiersze ostatniej kartki:

Ludzie o udręczonym sumieniu albo zbrodniczej wyobraźni zdają sobie sprawę z wielu rzeczy, których zgoła nie podejrzewają spokojne, zrezygnowane dusze. To nie tylko poeci odważają się schodzić w przepaści piekieł, albo wręcz marzą o takim zejściu w otchłanie. Nawet najmniej wymowne z ludzkich stworzeń musi sobie powiedzieć w jakimś momencie życia: „Wszystko, byle nie to!”

Każdy z nas ma chwile jasnowidzenia. Niewiele nam z nich przychodzi. Porządek świata nie pozwala, aby cośkolwiek udzieliło nam pomocy. W gruncie rzeczy haniebnym jest ten porządek, jeśli go sądzić według zasad ustalonych przez jego ofiary. Usprawiedliwia najgwałtowniejsze protesty i zarazem miażdży je nieodwołalnie, podobnie jak miażdży najbardziej ślepe poddanie się losowi. Tak zwane zło – zarówno jak i tak zwana cnota – musi samo dla siebie stanowić nagrodę, jeśli ma być czymś istotnym…

Jasnowidzący czy zaślepieni, wszyscy ludzie kochają swoją niewolę. Nad nieznaną potęgę przeczenia przedkładają nędzę niewolniczego barłogu. Jedynie człowiek może wzbudzić w nas wstręt do litości; a jednak sądzę, że łatwiej uwierzyć w nieszczęście człowieka, aniżeli w jego złą wolę.

To były ostatnie słowa. Heyst opuścił książkę na kolana. Głos Leny przemówił nad jego pochyloną głową:

– Siedzisz tu, jak gdybyś się czuł nieszczęśliwym.

– Myślałem, że śpisz – odpowiedział.

– Położyłam się rzeczywiście, ale nawet nie zamknęłam oczu.

– Sen byłby cię pokrzepił po spacerze. Czy nie próbowałaś zasnąć?

– Mówię ci, że położyłam się, ale zasnąć nie mogłam.

– I leżałaś tak cicho! Co za nieszczerość! A może chciałaś być chwilę sama?

– Ja bym miała chcieć samotności! – szepnęła.

Zauważył, że spoglądała na książkę, i wstał, aby postawić ją z powrotem na półce. Odwróciwszy się, zobaczył że Lena osunęła się na krzesło – było to zwykłe jej miejsce – i wyglądała jakby opuściły ją nagle wszystkie siły, zostawiając tylko młodość, która wydała mu się bardzo wzruszająca i zdana na jego łaskę i niełaskę. Podszedł szybko do krzesła.

– Zmęczona jesteś, prawda? To moja wina, że zaprowadziłem cię tak wysoko; za długo byliśmy na dworze. A przy tym taki dziś duszny dzień!

Śledziła jego zaniepokojenie, siedząc bezwładnie z oczami ku niemu wzniesionymi, równie nieodgadniona jak zawsze. Unikał jej wzroku właśnie dla tej przyczyny. Zapamiętał się w podziwie dla tych biernych ramion, dla tych bezbronnych ust i – tak! musiał jednak do nich wrócić – dla tych szeroko rozwartych oczu. Coś dzikiego w siwym jej wzroku przypomniało mu morskie ptaki pod chłodnym, chmurnym niebem północy. Drgnął, gdy zaczęła mówić, odczuwszy nagle w jej głosie cały urok fizycznego zbliżenia.

– Powinieneś starać się mnie pokochać! – rzekła.

Poruszył się ze zdziwieniem.

– Starać się! – mruknął. – Ależ zdaje mi się – Urwał i uświadomił sobie, że jeśli ją kocha, nigdy jej tego wyraźnie nie powiedział. Te proste słowa zamierały na jego ustach. – Skąd ci to przyszło na myśl? – Zapytał.

Spuściła powieki i odwróciła nieco głowę.

– Nic nie zrobiłam dla ciebie – rzekła cichym głosem. – To tylko ty byłeś dla mnie dobry, uczynny i serdeczny. Może i kochasz mnie za to właśnie – tylko za to; a może kochasz mnie, ponieważ dotrzymuję ci towarzystwa i ponieważ – ot, tak sobie! Ale zdaje mi się czasem że nigdy nie pokochasz mnie dla mnie samej, tak jak ludzie kochają, jeżeli to ma być na zawsze. – Głowa jej opadła na piersi. – Na zawsze – szepnęła znów; potem dodała błagalnie jeszcze ciszej: – Spróbuj mnie pokochać!

Te ostatnie słowa przeniknęły prosto do jego serca – raczej ich dźwięk niż znaczenie. Nie wiedział, co ma powiedzieć, czy to z braku wprawy w postępowaniu z kobietami, czy po prostu wskutek wrodzonej uczciwości. Cała jego odporność załamała się. Życie trzymało go mocno za gardło. Zdobył się jednak na uśmiech, pomimo że na niego nie patrzyła; tak, zdobył się na charakterystyczny swój uśmiech, pełen żartobliwej uprzejmości, tak dobrze znany na wyspach ludziom wszelkiego pokroju i wszelkiej kondycji.

 

– Moja droga Leno – rzekł – wygląda mi na to, że usiłujesz nawiązać bardzo niepotrzebną sprzeczkę – i to ze mną!

Nie poruszała się wcale. Heyst, rozstawiwszy łokcie, podkręcał końce długich wąsów w pozie bardzo męskiej i zakłopotanej, otoczony atmosferą kobiecości niby chmurą, podejrzewając zasadzkę i jakby lękając się ruszyć.

– Muszę jednak przyznać – dodał – że nie ma tu prócz nas nikogo; a przypuszczam, że pewna doza kłótni jest konieczna, aby istnieć na tym święcie.

Ta młoda kobieta, siedząca na krześle ze spokojnym wdziękiem, była dla niego niby pismo w nieznanym języku, a nawet bardziej jeszcze niezrozumiała: po prostu jak wszelkie pismo dla analfabety. Co się tyczy kobiet, Heyst był absolutnym ignorantem i nie miał daru intuicji, rozwijającego się w młodości pod wpływem marzeń i wizyj – ćwiczeń serca, które zbroją je do walk na tym świecie, gdzie nawet miłość polega tyleż na antagonizmie, co na wzajemnym pociągu. Jego duchowy stan był podobny do stanu człowieka oglądającego na wszystkie strony pismo, którego odcyfrować nie jest w stanie, a które może zawierać jakąś rewelację. Nie wiedział co ma powiedzieć. Zdobył się tylko na te słowa:

– Nie rozumiem nawet co zrobiłem, albo czego nie zrobiłem – żeby przyprawić cię o takie zmartwienie?

Zatrzymał się, uderzony ponownie fizycznym i moralnym poczuciem czegoś niedoskonałego w ich stosunku – poczuciem, z którego płynęło pragnienie jej ciągłej bliskości; musiał mieć ją wciąż przed oczami, czuć ją pod ręką, ponieważ, gdy nie mógł na nią patrzeć, wydawała mu się mglista, złudna i nieuchwytna, jak obietnica, której nie można objąć i przytrzymać.

– Nie! nie zdaję sobie sprawy, o co ci chodzi. A może myślisz o przyszłości? – zagadnął ją z wyraźną żartobliwością, ponieważ wstydził się, że podobne słowo zjawia się na jego ustach. Ale wszystkie umiłowane teorie opuszczały go jedna za drugą.

– Bo jeśli zaprząta cię przyszłość, nic łatwiejszego jak odpędzić tę troskę. Ani w naszej przyszłości, ani w tym, co ludzie nazywają przyszłym życiem, nie ma nic, czego by można było się lękać.

Podniosła na niego oczy; i gdyby natura nie przeznaczyła ich do wyrażania samej tylko prawości, byłby się dowiedział, jak bardzo przeraziły ją te słowa i jak ją przeraziła świadomość, że zamierające jej serce kocha go rozpaczliwiej niż kiedykolwiek. Uśmiechnął się do niej.

– Przestań myśleć o przyszłości – nalegał. – Chyba nie przypuszczasz że po tym, co od ciebie usłyszałem, pragnę wrócić do ludzi. Ja! ja – mordercą mego biednego Morrisona! Może i jestem rzeczywiście zdolny do tego, o co mnie posądzają. Ale chodzi mi o to, że tego nie popełniłem. Przykro mi poruszać ten temat. Powinienem się wstydzić wyznać to – ale tak jest! Zapomnijmy o tym. Jest w tobie, Leno, coś, co pozwoliłoby mi zapomnieć o jeszcze gorszych rzeczach, o wstrętniejszych przeżyciach. A jeśli zapomnimy oboje, nie ma tu głosów, które by mogły nam to przypomnieć.

Podniosła głowę, nim jeszcze przestał mówić.

– Nikt tu do nas wtargnąć nie może – ciągnął dalej i – jakby w podniesionych jej oczach była jakaś prośba czy wyznanie – schylił się i ujął ją pod ramiona, biorąc ją wprost z krzesła w nagły, mocny uścisk. Podała się ku niemu z porywem, który uczynił ją lekką jak piórko i bardziej rozgrzał mu serce, niż przedtem poufniejsze pieszczoty. Nie spodziewał się po niej tego uniesienia, kryjącego się pod biernością. Ledwie poczuł jej ramiona naokoło szyi, oderwała się od niego z lekkim okrzykiem: „On tu jest!” i uciekła do swego pokoju.

VI

Heyst zdumiał się. Rozejrzał się wokoło, jakby brał cały pokój na świadka tego zuchwalstwa, i spostrzegł że Wang zmaterializował się we drzwiach. To wtargnięcie było wprost niesłychane wobec tego, że Wang ukazywał się tylko w ściśle oznaczonych godzinach. W pierwszej chwili Heyst miał ochotę się roześmiać. Ów komentarz do twierdzenia, że nic im nie może przeszkodzić, zmniejszył nieco napięcie jego uczuć. Ale trochę go to zirytowało. Chińczyk zachowywał głębokie milczenie.

– Czego chcesz? – spytał Heyst poważnie.

– Tam łódź – rzekł Chińczyk.

– Gdzie? Co chcesz powiedzieć? Łódź przyniesiona prądem?

Z nieuchwytnej zmiany w zachowaniu Wanga można było wnosić, że jest zdyszany, choć nie oddychał prędko i choć głos jego brzmiał spokojnie.

– Nie – wiosłować.

Teraz Heyst przestraszył się i podniósł głos.

– Łódź z Malajami?

Wang zaprzeczył lekkim ruchem głowy.

– Słyszysz, Leno? – zawołał Heyst – Wang mówi, że zobaczył jakąś łódź – gdzieś blisko najwidoczniej. Wang, gdzie jest ta łódź?

– Za przylądkiem – rzekł głośno Wang, zmieniając niespodzianie język angielski na malajski. – Biali ludzie – trzech.

– Tak blisko? – wykrzyknął Heyst, wychodząc na werandę. Wang wyszedł za nim. – Biali ladzie? Niemożliwe!

Cienie wydłużały się już na polance. Słońce wisiało nisko; czerwony blask leżał na spalonym, czarnym gruncie przed willą i kładł się ukośnie na ziemię między prostymi, wyniosłymi drzewami podobnymi do masztów i wznoszącymi się na sto albo więcej stóp bez jednej gałązki. Podszycie z krzaków zasłaniało widok z werandy na pomost. W oddali na prawo widać było szopę Wanga, a raczej ciemny dach z mat górujący nad bambusowym płotem, który ochraniał domowe zacisze kobiety z plemienia Alfuro. Chińczyk spojrzał szybko w tamtą stronę. Heyst zatrzymał się i cofnął o krok do pokoju.

– Leno, to są podobno biali. Co teraz robisz?

– Przemywam sobie trochę oczy – rzekł z dalszego pokoju głos Leny.

– Ach tak; to dobrze.

– Czy mnie potrzebujesz?

– Nie. Wolę, żebyś… – Zejdę teraz do pomostu. Tak, nie wychodź lepiej z domu. Co za nadzwyczajna historia!

Było to tak nadzwyczajne, że nikt nie mógł właściwie ocenić tej nadzwyczajności prócz niego. Same wykrzykniki przepełniały mu duszę, podczas gdy nogi niosły go w kierunku pomostu. Szedł wzdłuż szyn, eskortowany przez Wanga.

– Gdzie byłeś, kiedyś pierwszy raz łódź zobaczył? – zapytał przez ramię.

Wang objaśnił po malajsku, że poszedł aż do bulwaru, aby wziąć kilka kawałków węgla z wielkiego stosu i podniósłszy przypadkiem oczy, zobaczył łódź – łódź białych ludzi, a nie czółno. Ma dobre oczy. Widział łódź z ludźmi u wioseł; tu Wang uczynił szczególny gest nad oczami, jakby jego wzrok został czymś uderzony. Wówczas odwrócił się zaraz i pobiegł do domu z raportem.

– Może się pomyliłeś, co? – spytał Heyst, wciąż idąc. Zatrzymał się u zewnętrznego krańca gąszczu. Wang przystanął za nim na ścieżce, póki go ostry głos Numeru Pierwszego nie zawołał. Wang wysunął się naprzód.

– Gdzież ta łódź? – zapytał Heyst gwałtownie. – Pytam, gdzie łódź?

Nie było nic widać między przylądkiem a pomostem. Powierzchnia Zatoki Diamentów wyglądała jak szmat fioletowego cienia, pusty i połyskliwy, a za wyspą leżało otwarte morze, błękitne i matowe pod promieniami słońca. Wzrok Heysta prześlizgnął się po nim i napotkał w oddali ciemny stożek wulkanu z nikłym pióropuszem dymu, który rozszerzał się i niknął wciąż u wierzchołka, nie zmieniając kształtu w gorejącej przejrzystości wieczoru.

– Przyśniło mu się – mruknął Heyst do siebie.

Spojrzał bacznie na Chińczyka. Wang wyglądał jak skamieniały. Nagle, jakby podcięty biczem, ruszył z miejsca, wyciągnął rękę z wysuniętym palcem wskazującym i wybełkotał gardłowymi dźwiękami, że tam, tam, tam widział łódź.

To wszystko wydało się Heystowi bardzo dziwne. Pomyślał, że Chińczyk uległ chyba jakiejś szczególnej halucynacji. Nie było to prawdopodobne, ale jednak prawdopodobniejsze od przypuszczenia, że łódź z trzema ludźmi zatonęła nagle jak kamień między przylądkiem a pomostem, nie zostawiając na powierzchni nawet unoszącego się wiosła. Łatwiej byłoby uwierzyć chyba w wersję o łodzi-widmie.

– Niech to diabli wezmą! – mruknął pod nosem.

Był niemile dotknięty tą tajemnicą; ale teraz przyszło mu do głowy bardzo proste wyjaśnienie. Wszedł pośpiesznie na pomost. Jeżeli łódź rzeczywiście tu była i znów odpłynęła, będzie ją można dojrzeć z odległego końca pomostu.

Ale i stamtąd nie było nic widać. Heyst błądził na próżno oczami po morzu. Taki był tym pochłonięty i skłopotany, że posłyszawszy hałas – jak gdyby ktoś gramolił się w łodzi ze stukotem wioseł i rei – czas jakiś nie ruszył się z miejsca. Gdy umysł jego pochwycił wreszcie znaczenie tego faktu, nietrudno było zlokalizować owe odgłosy. Wydobywały się z dołu – spod pomostu!

Pobiegł wstecz jakieś dwanaście jardów i zajrzał pod pomost. Wzrok jego padł prosto na rufę wielkiej łodzi, której większa część była ukryta pod belkami. Oczy Heysta napotkały chude plecy mężczyzny, zgiętego we dwoje nad rudlem w dziwacznej, niewygodnej pozie pełnej beznadziejnego smutku. Drugi człowiek, znajdujący się prawie tuż pod Heystem, na wpół leżał, wyciągnięty na wznak na tylnej ławce w poprzek łodzi, od burty do burty, przy czym głowa jego znajdowała się niżej od nóg. Ten drugi człowiek spoglądał dziko w górę i usiłował się podnieść, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa zbyt był pijany, aby się dźwignąć. Część łodzi wystająca spod pomostu zawierała także płaski, skórzany kufer, na którym spoczywały bezsilnie długie nogi pierwszego z mężczyzn. Wielki gliniany gąsior o otwartej, szerokiej szyjce wysunął się spod leżącego człowieka i potoczył po dnie łodzi.

Heyst nigdy w życiu jeszcze nie był tak zdziwiony. Wpatrywał się oniemiały w dziwną załogę. Zorientował się od razu, że ci ludzie nie są marynarzami. Mieli na sobie ubrania z białej dymki, rozpowszechnione w obrębie podzwrotnikowej cywilizacji, ale zjawienie się ich nie kojarzyło się z żadnym faktem, który by mógł wytłumaczyć ich obecność. Podzwrotnikowa cywilizacja nie miała z tym prawdopodobnie nic wspólnego. Przyjazd ich przypominał raczej jeden z tych mitów rozpowszechnionych w Polinezji, mitów o zdumiewających cudzoziemcach, którzy przybywają na wyspy jako bogowie czy demony, przynoszą dobro lub zło niewinnym mieszkańcom i darzą ich nieznanymi przedmiotami, wymawiając słowa nigdy przedtem nie słyszane.

Heyst zauważył obok łodzi hełm unoszący się na wodzie, który spadł najwidoczniej z głowy człowieka zgiętego we dwoje nad rudlem i odsłonił jego opaloną, chudą czaszkę. Na wodzie widać było także wiosło, wyrzucone prawdopodobnie przez leżącego mężczyznę, który gramolił się ciągle między ławkami. Heyst przestał dziwić się temu najazdowi i poświęcił mu całą uwagę należną trudnej zagadce. Postawił nogę na belce, i oparłszy łokieć o podniesione kolano, obserwował każdy szczegół. Gramolący się człowiek stoczył się z ławki, leżał przez chwilę bez ruchu i najnieoczekiwaniej dźwignął się na nogi. Zachwiał się oszołomiony, rozstawił ręce i wymówił bezdźwięcznie ochrypłym, sennym głosem: „Hallo!” Podniesiona jego twarz była spuchnięta i czerwona, skóra łuszczyła się na nosie i policzkach. Oczy spoglądały błędnie. Heyst spostrzegł plamy zaschłej krwi z przodu na jego białej kurtce, a także i na rękawie.

– Co panu jest? Czy pan ranny?

Tamten spojrzał w dół, zatoczył się – noga zaplątała mu się w duży korkowy kapelusz – i odzyskując przytomność, wydał chrapliwy, złowieszczy dźwięk – coś w rodzaju ponurego śmiechu.

– To nie moja krew. Umieram z pragnienia. Wyczerpani do ostatka. Pić, człowieku! Daj nam wody!

Pragnienie wyzierało nawet z samego dźwięku tych słów; brzmiały jak krakanie przerywane słabym, gardłowym szmerem, który ledwie sięgał uszu Heysta. Mężczyzna stojący w łodzi wyciągnął ręce, chcąc widocznie, aby Heyst pomógł mu wyleźć na pomost, i szepnął:

– Już raz próbowałem. Jestem za słaby. Upadłem.

Wang zbliżał się powoli wzdłuż pomostu, wytężając wzrok badawczo.

– Biegnij i przynieś tu lewar. Leży tam przy stosie węgla – krzyknął do niego Heyst.

Człowiek w łodzi usiadł na ławce znajdującej się za nim. Ohydny śmiech pomieszany z kaszlem wydarł się z jego spuchniętych ust.

– Lewar? na co? – mruknął i spuścił ponuro głowę na piersi.

Tymczasem Heyst, jak gdyby zapomniawszy o łodzi, zaczął uderzać mocno nogą w duży mosiężny kran, wystający z desek. Dla wygody statków, które przyjeżdżały po węgiel i którym często brakło wody, przeprowadzono ją ze strumienia w żelaznej rurze wzdłuż pomostu. Zagięty koniec rury znajdował się prawie w tym samym miejscu, gdzie łódź nieznajomych wjechała pod pomost; ale kurek się zaciął.

– Prędzej! – krzyczał Heyst do Chińczyka, który odbiegał, trzymając lewar.

Heyst chwycił go i, oparłszy o belkę, potężnym szarpnięciem odkręcił zastały kurek.

 

– Mam nadzieję, że rura nie jest zatkana! – mruknął do siebie niespokojnie.

Nie była zupełnie zatkana, ale nie przepuszczała dużo wody. Natychmiast rozległ się szmer cienkiej strugi, rozpryskującej się na burcie łodzi i spływającej w morze. Powitał ją bezsłowny krzyk dzikiej radości. Heyst ukląkł na belkach i spojrzał w dół. Mężczyzna, który z nim mówił poprzednio, trzymał już otwarte usta pod jasną strugą. Woda zalewała mu powieki i nos, bulgotała w gardle, spływała z brody. Nagle ustąpiła widać jakaś przeszkoda w rurze i silny strumień rozprysnął się o jego twarz. Zmoczył mu w okamgnieniu ramiona, przód ubrania i zalał go całego; woda lała mu się w kieszenie, po nogach, w trzewiki; ale mężczyzna trzymał się mocno końca rury i obejmując ją oburącz, połykał, pryskał, parskał, dusił się, hałasując jak w kąpieli. Nagle dziwny, tępy ryk doszedł uszu Heysta. Coś włochatego i czarnego wypadło spod pomostu. Rozczochrany łeb mignął jak kula armatnia i z taką siłą uderzył w brzuch człowieka wiszącego u rury, że oderwał go i cisnął na oślep w tył łodzi. Człowiek ów padł na podkurczone nogi mężczyzny u steru; ten ocknął się wskutek wstrząśnienia i wyprostował, milczący, sztywny i bardzo podobny do trupa. Oczy jego wyglądały jak dwie czarne dziury, a błyszczące zęby szczerzyły się niby u trupiej czaszki między otwartymi wargami, cienkimi jak czarny pergamin przyklejony do dziąseł.

Oczy Heysta przeniosły się z kolei na stworzenie, które teraz zawisło u końca rury. Olbrzymie czarne łapy ściskały mocno kurek, wielki, dziki łeb odchylił się w tył, a w twarzy pokrytej mokrymi kudłami rozwierała się koślawo szeroka gęba pełna kłów. Strumień wody napełniał ją, tryskając z powrotem w ochrypłym kaszlu, zbiegał z dwóch stron po szczękach i włochatym gardle i wsiąkał w czarną sierść, pokrywającą olbrzymie piersi, które były nagie pod podartą kraciastą koszulą i falowały konwulsyjnie wśród gry muskułów, jakby rzezanych w czerwonym mahoniu.

Gdy tylko człowiek odepchnięty od rury odzyskał oddech, utracony skutkiem gwałtownego napadu, w rufie łodzi rozległ się głos wyjący obłąkane przekleństwa. Mężczyzna siedzący u steru zgiął sztywno kanciasty łokieć i przyłożył rękę do biodra.

– Niech pan go nie zabija! – wrzasnął tamten. – Niech pan poczeka! Zaraz wezmę rękojeść od steru. Już ja go nauczę zachowywać się przed caballerem!

Marcin Ricardo wywinął ciężkim drewnem, skoczył naprzód z zadziwiającą siłą i spuścił drewno na głowę Pedra z trzaskiem, który rozległ się daleko po spokojnej toni zatoki Czarnych Diamentów. Szkarłatna plama wystąpiła na splątanych włosach Pedra; czerwone żyłki ukazały się w wodzie spływającej mu na twarz i ściekającej z głowy różowymi kroplami. Ale wisiał wciąż przy rurze. Dopiero po drugim wściekłym uderzeniu puściły kurek włochate łapy i wijące się ciało opadło bezwładnie. Zanim dotknęło dna łodzi, Ricardo potężnym kopnięciem w żebra usunął je z widoku ku przodowi, skąd doszedł łoskot ciężkiego upadku, klekot drewna i żałosny pomruk. Ricardo pochylił się, aby spojrzeć pod pomost.

– Masz, psie! To cię nauczy trzymać się na swoim miejscu, ty krwiożercza bestio, ty dziki morderco, ty poganinie, ty świętokradco! Na przyszły raz wypruję ci flaki, ty zjadaczu ścierwa! Esclavo56!

Cofnął się trochę i wyprostował.

– Ja tylko tak sobie to mówię – zauważył, zwrócony do Heysta, którego spokojne oczy spotkały się z jego wzrokiem, i pobiegł prędko na rufę.

– Niechże pan idzie. Teraz kolej na pana. Nie powinienem był pić pierwszy. Przyznaję, że się zapomniałem. Ale taki dżentelmen jak pan nie będzie mi tego pamiętał. – Wśród tych usprawiedliwień Ricardo wyciągnął rękę. – Niech pan się na mnie oprze.

Pan Jones rozciągnął się z wolna w całej długości, zachwiał się, potknął i chwycił za ramię Ricarda. Wierny giermek pomógł mu podejść do rury, z której tryskał wciąż jasny strumień, iskrząc się niezwykle na tle czarnych słupów i mroku pod pomostem.

– Niech pan trzyma się rury – radził troskliwie Ricardo. – Tak panu wygodnie?

Odstąpił w tył i podczas gdy pan Jones rozkoszował się obfitością wody, zwrócił się do Heysta z pewnego rodzaju wyjaśniającą przemową; jej ton, w którym odbijały się jego uczucia, przechodził z kociego mruczenia w prychanie. Przez trzydzieści godzin, oświadczył Ricardo, nie wypuszczali z rąk wioseł, a więcej niż czterdzieści godzin byli bez wody, nie licząc tego że poprzedniej nocy zlizali rosę z burty.

Ricardo nie wytłumaczył Heystowi, dlaczego to wszystko się stało. W tej chwili właśnie nie miał żadnego gotowego wyjaśnienia dla człowieka stojącego na pomoście, choć zgadywał, że tego człowieka dziwi daleko bardziej fakt ich przybycia niż stan, w jakim się znajdowali.

56Esclavo (hiszp.) – niewolniku. [przypis edytorski]