Kostenlos

Podróże Guliwera

Text
Als gelesen kennzeichnen
Podróże Guliwera
Podróże Guliwera
Hörbuch
Wird gelesen Karol Kunysz
Mehr erfahren
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Około południa jeden ze służących przyniósł jedzenie. Była to potrawa mięsna, do stanu i zatrudnień rolnika stosowna, przyniesiono ją na półmisku, który miał przynajmniej dwadzieścia cztery stopy61 średnicy. Kmieć, jego żona, troje dzieci, sędziwa babka zasiedli do jedzenia. Gospodarz postawił mnie w niejakiej od siebie odległości na stole prawie trzydzieści stóp wysokim. Stałem, jak mogłem najdalej od brzegu, bojąc się, że spadnę. Gospodyni, ukroiwszy kawałek mięsa i pokruszywszy nieco chleba na deskę do siekania, postawiła ją przede mną. Podziękowałem jej z największą pokorą i dobywszy noża i grabków zacząłem jeść, co ich niewymownie bawiło. Gospodyni posłała swoją służącą po mały kieliszek, którego używano do picia likworów, a który ze dwanaście kwart62 w sobie zawierał, i napełniła mi go napojem. Z wielką trudnością mogłem to naczynie podnieść i w sposób jak najgrzeczniejszy piłem zdrowie jejmości, wymawiając jak najgłośniej słowa po angielsku, z czego tak się kompania śmiała, że mało nie ogłuchłem. Napój był podobny do jabłecznika i dosyć przyjemny. Gospodarz dał mi znak, żebym podszedł do jego talerza, ale ja, biegnąc prędko i będąc bardzo zmieszany, potknąłem się o jedną kruszynę chleba i upadłem na twarz, nic sobie złego nie zrobiwszy. Wstałem natychmiast, a spostrzegłszy, że tych poczciwych ludzi mocno mój przypadek obchodził, wziąłem kapelusz, który trzymałem pod pachą (zgodnie z dobrymi manierami), obróciłem go trzy razy na głowie i po trzykroć wykrzyknąłem „hura”, dając im poznać, że mi się nic złego nie stało. Ale gdy szedłem do mego pana (tym go imieniem odtąd będę nazywać), najmłodszy jego syn, jakie może dziesięć lat mający, arcyzłośliwy, pochwycił mnie za nogi i w górę podniósł, tak żem się zatrząsł cały. Ojciec wydarł mnie z jego rąk i zaraz strzelił go w ucho tak silnie, że cały pułk europejskiej jazdy mógłby takim uderzeniem wywrócić; kazał mu też natychmiast pójść od stołu. Ale obawiając się, żeby ten chłopiec nie powziął do mnie urazy – pamiętałem bowiem, jak złośliwi są u nas wszyscy chłopcy względem ptasząt, królików, kociąt i szczeniąt – ukląkłem przed gospodarzem i pokazując palcem na owego chłopca, dałem do zrozumienia, jak tylko umiałem najwymowniej, że proszę za synem, ażeby mu darował. Zezwolił na to ojciec i syn powrócił na miejsce swoje. Wtenczas zbliżywszy się, pocałowałem go w rękę, którą z kolei ujął mój pan i pogłaskał mnie nią łagodnie.

Podczas obiadu kot, pieszczoch pani, wskoczył na jej podołek. Usłyszawszy za sobą straszny huk, jaki u nas dwunastu pończoszników na warsztatach robi, obróciłem się i ujrzałem, że to kot mruczy. Zdał mi się być trzy razy większy od wołu, jak mogłem sądzić, widząc głowę jego i jedną łapę, gdy mu pani jeść dawała. Dzikość zwierza tego niezmiernie mnie przeraziła, choć stałem od niego na jakie pięćdziesiąt stóp i gospodyni mocno go trzymała z obawy, żeby na mnie nie skoczył. Ale nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo, bo kot nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, choć pan mój postawił mnie przy nim tylko o półtora pręta. Wiedząc, że najbardziej do napadu pobudza drapieżne zwierzęta, kiedy kto pokazuje, że się ich lęka albo też od nich ucieka, postanowiłem odważnie przed nim stać i bynajmniej nie okazywać po sobie bojaźni. Przechadzałem się przed nim śmiało i zbliżyłem się ku niemu aż do osiemnastu cali. Wtenczas kot ode mnie odskoczył, jakby właśnie on się mnie uląkł. Psów daleko mniej się obawiałem. Trzy albo cztery weszły do pokoju, jak to bywa zwyczajnie w domu kmiecia, był między nimi jeden brytan wielkości czterech naszych słoni i jeden chart, trochę wyższy od brytana, ale nie tak gruby.

Przy końcu obiadu przyszła mamka, trzymając na ręku roczne dziecię, które, skoro mnie na stole zobaczyło, zaczęło krzyczeć tak głośno, że zdaniem moim można by je łatwo od Mostu Londyńskiego aż do Chelsea usłyszeć. Dziecko wzięło mnie za lalkę i chciało się mną bawić. Matka, straciwszy cierpliwość, natychmiast mnie wzięła ze stołu i podała dziecięciu, które, pochwyciwszy mnie ręką, zaraz głowę moją włożyło w gębę; lecz ja tak straszliwie zacząłem wrzeszczeć, że przestraszone dziecię mnie upuściło, przy czym głowę bym sobie niezawodnie strzaskał, gdyby matka nie podstawiła swego fartucha, w który wpadłem. Mamka, chcąc ukoić niemowlę, bawiła je grzechotką, która była rodzajem pustego naczynia, wypełnionego wielkimi kamieniami i przywiązanego na linie do paska dziecka.

A gdy i to nie pomogło, musiała ostatniego użyć sposobu, to jest dać mu ssać. Muszę wyznać, że żaden widok nigdy mi takiej nie sprawił obrzydliwości jak olbrzymia pierś tej mamki, którą nie wiem do czego mógłbym przyrównać, by dać pojęcie czytelnikowi o jej objętości, kształcie, kolorze. Wystawała na sześć stóp i musiała mieć nie mniej szesnastu w obwodzie. Sutka była gruba jak połowa mojej głowy, a skóra jej, podobnie jak i całych piersi, tak była plamami i krostami upstrzona, że nic chyba nie może być bardziej odrażającego. Miałem sposobność oglądać te piersi w bliskości, stojąc na stole, kiedy mamka usiadła dla wygodniejszego karmienia dziecięcia.

Myślałem wtedy o delikatnym ciele naszych dam angielskich, które nam się tylko takim wydaje, będąc w miarę naszego wzroku i wzrostu, lecz szkło, które je powiększa i różne części oczami naszymi niedojrzane odkrywa, najgładszą i najbielszą płeć niewypowiedzianie brzydką czyni.

Przypominam sobie, że w Lillipucie płeć tych malutkich ludzi wydała mi się najpiękniejsza na świecie, lecz kiedy rozmawiałem o tym z jednym z tamtejszych uczonych, a moim serdecznym przyjacielem, powiedział mi, że twarz moja piękna i delikatna, kiedy ją z ziemi ogląda, z bliska okropne na nim czyni wrażenie. W skórze mojej postrzega wielkie dziury, włosy na mej brodzie są dziesięć razy twardsze niż szczecina, a od twarzy mojej pstrego koloru nie ma nic nieprzyjemniejszego, chociaż, niech mi to będzie wolno o sobie powiedzieć, dość jestem biały i uchodziłem w mojej ojczyźnie za człowieka mającego twarz dosyć piękną, a w podróżach bardzo się mało opaliłem.

O damach cesarskiego dworu wcale inne miał od mojego zdanie: jednej twarz wydawała mu się pełna piegów, usta drugiej za wielkie i szerokie, innej nos długi i gruby, czego ja znów nie mogłem w żaden sposób dostrzec. Nie chciałem tych uwag pominąć, choć zbytnimi się mogą wydawać, ażeby łaskawy czytelnik nie powziął mniemania, iż olbrzymi ten naród jest istotnie brzydki, przeciwnie, wcale jest nadobny, a rysy mojego pana, który był rolnikiem jeno, wydawały się w odległości sześćdziesięciu stóp, proporcjonalne i kształtne.

Po obiedzie pan mój poszedł do swoich robotników i jak ze słów jego i znaków pomiarkować mogłem, zalecił swej żonie, ażeby wielkie o mnie miała staranie. Byłem mocno zmordowany i bardzo mi spać się chciało, co pani moja spostrzegłszy, położyła mnie na swoim łóżku i przykryła chustką białą, ale nierównie obszerniejszą i grubszą aniżeli główny żagiel okrętu wojennego. Spałem przez dwie godziny i zdawało mi się we śnie, żem był u siebie z żoną i z dziećmi, co powiększyło mój smutek, gdy obudziwszy się ze snu spostrzegłem, że jestem sam jeden w obszernej izbie, na dwieście lub trzysta stóp szerokiej, a na jakie dwieście wysokiej, i leżę w łóżku szerokim na dziesięć prętów. Moja pani wyszła do swych domowych zatrudnień i zamknęła mnie na klucz. Łóżko było wysokie na cztery pręty. Naturalna potrzeba nagliła mnie do zejścia. Nie śmiałem wołać, a choćbym i wołał, cóż by mi to pomogło? Kuchnia, gdzie się znajdowali służący, była dla mojego słabego głosu zbyt daleko. W tym przykrym położeniu dwa szczury wlazły po firankach i zaczęły biegać po pokoju. Jeden zbliżył się do mojej twarzy, czym przestraszony porwałem się i dobywszy szpady, bronić się zacząłem. Straszne bestie natarły na mnie z obu stron, jeden już nawet ciągnął mnie za kołnierz, lecz mu rozpłatałem brzuch i padł martwy u nóg moich. Drugi, widząc los towarzysza, uciekł, lecz zdołałem go jeszcze zranić w grzbiet, tak że podłogę krwią zbroczył. Po tym zwycięstwie przechadzałem się trochę po łóżku dla odpoczynku i ochłonięcia ze strachu. Zwierzęta te były wielkości najroślejszych brytanów, ale daleko żywsze i zjadliwsze, tak że gdybym idąc spać, odpasał szpadę, niechybnie zostałbym przez nie pożarty. Zmierzyłem ogon zabitego szczura. Miał dwa łokcie bez jednego cala. Z wielkiego obrzydzenia nie mogłem tej padliny dotknąć i wyrzucić z łóżka, które krwią zbroczył, a postrzegłszy, że ten, którego śmiertelnie zraniłem, jeszcze cokolwiek oddycha, dobiłem go mocnym cięciem w gardło.

Wkrótce potem weszła do izby pani moja, a widząc mnie całego skrwawionego, przybiegła i na rękę wzięła. Ja, pokazawszy jej zabitego szczura, uśmiechem i innymi znakami dałem poznać, że nie byłem zraniony, z czego się niewymownie ucieszyła i zawołała służącą, by szczypcami wyrzuciła zabitego szczura przez okno. Kiedy posadziła mnie na stole, pokazałem jej moją szpadę we krwi i wytarłszy o połę mej kurty, schowałem do pochwy. Odczuwałem gwałtowną potrzebę, której nikt inny za mnie wykonać nie mógł, i usiłowałem dać jej poznać, aby mnie na ziemię zsadziła, co też uczyniła; ale skromność moja nie pozwalała mi tłumaczyć się inaczej, jak wskazując palcem drzwi i często się kłaniając. Poczciwa kobieta domyśliwszy się, o co mi chodzi, wzięła mnie na rękę i wyszedłszy ze mną do ogrodu postawiła na ziemię. Oddaliłem się od niej na jakie sto prętów i dając jej znak, żeby nie patrzyła, skrywszy się między dwa liście szczawiu, zrobiłem to, czego się domyślić możesz.

 

Łaskawy czytelnik wybaczy, że się zatrzymuję nad szczegółami na pierwszy rzut oka niewielkiej wagi, lecz pospolity tylko człowiek za czcze i niepotrzebne osądzić je może; dla filozofa będą one wielką pomocą do rozszerzenia myśli i wyobraźni ku polepszeniu społeczeństwa. Było to też głównym moim zamiarem przy wydawaniu mych podróży. Unikałem wszelkich upiększeń, tak co do języka, jak i naukowości, i tylko prawdę najściślejszą miałem na celu.

Podróż ta tak wielkie i głębokie na mnie zrobiła wrażenie, że opisując ją, nic prawie nie opuściłem. Przy przejrzeniu jednak rękopisu wykreśliłem niektóre miejsca z obawy, aby drobiazgowością nie znudzić lub nie rozśmieszyć czytelnika, co niektórym podróżnikom można słusznie zarzucić.

Rozdział drugi

Portret córki kmiecia. Guliwer zaprowadzony do miasta jarmarcznego, a stamtąd do stolicy. Opisanie tej podróży.

Pani moja miała jedną dziesięcioletnią córeczkę, dziecko na swój wiek arcydowcipne, gdyż z wielką już zręcznością umiało igłą robić i swoją lalkę jak najładniej ubierać. Przyszło jej wraz z matką na myśl narządzić mi posłanie w kolebce jej lalki. Kolebkę tę włożono do małej szuflady z szafy i przymocowano do wiszącej tarcicy dla zabezpieczenia mnie przed szczurami; było to moje łóżko przez cały czas przebywania u tych poczciwych ludzi, a było coraz wygodniejsze, w miarę jak przywykałem do nich, uczyłem się ich języka i zaczynali mnie rozumieć. Dziewczynka tak była pojętna, że kiedy raz czy dwa rozebrałem się i ubrałem w jej oczach, umiała, kiedy się jej podobało, ubrać mnie i rozebrać, na co pozwalałem tylko, chcąc jej być posłuszny. Zrobiła mi sześć koszul i inną bieliznę z najcieńszego płótna, jakie można było dostać, które jednak grubsze było niżeli płótno żaglowe. Bieliznę moją zawsze sama prała. Praczka moja była mi także nauczycielką języka. Kiedy na jaką rzecz pokazałem palcem, ona mi zaraz powiedziała nazwę tego, tak że w krótkim czasie umiałem prosić prawie o wszystko, czego tylko potrzebowałem. Naturę miała niewypowiedzianie dobrą. Wzrost jej nie przenosił czterdziestu stóp, była trochę mała na swoje lata. Dała mi imię Grildrig, które przyjęła cała jej rodzina, a potem całe królestwo. Słowo to oznacza to samo co w języku łacińskim nanunculus, we włoskim homunceletino, w angielskim mannikin, w polskim karzełeczek. Jej winienem ocalenie moje w tym kraju, zawsześmy oboje byli razem, nazywałem ją Glumdalclitch, czyli malutką piastunką, i byłbym winowajcą szkaradnej niewdzięczności, gdybym kiedy zapomniał jej starań i przywiązania. Pragnąłbym z całego serca odwdzięczyć się za wyświadczone mi przez nią dobrodziejstwa, a tymczasem stałem się, czego się bardzo obawiam, niewinną przyczyną jej nieszczęścia.

Rozgłosiło się wtedy po całym kraju, że pan mój znalazł na polu jedno malutkie zwierzątko, tej prawie wielkości co splacknuck63, ale mające postać ludzką, że to zwierzątko naśladuje człowieka we wszystkich swoich czynnościach i zdaje się mówić jakimś językiem sobie właściwym, że już nauczyło się wielu słów, że chodzi prosto na dwóch nogach, jest spokojne i łagodne, idzie, gdy go zawołają, czyni, co tylko mu każą, członki ma delikatne, płeć bielszą i piękniejszą niżeli najlepszego urodzenia trzyletnia dziewczynka. Jeden kmieć, sąsiad i przyjaciel mego pana, odwiedził go umyślnie dla dowiedzenia się o prawdzie rozsianej pogłoski. Przyprowadzono mnie i postawiono na stole, po którym chodziłem, jak mi kazano. Dobyłem mej szpady i znowu ją do pochwy włożyłem. Ukłoniłem się przyjacielowi pana mego, spytałem w jego języku, jak się ma, i powiedziałem komplement z okazji jego przybycia, wszystko podług nauki mojej malutkiej nauczycielki. Ten człowiek, mając wzrok sędziwością osłabiony, dla przypatrzenia mi się lepiej, włożył na nos okulary, z czego nie mogłem się wstrzymać od śmiechu, gdyż oczy jego, szkłami powiększone, wydawały mi się jak dwa księżyce w pełni, zaglądające do pokoju o dwu oknach. Czeladź, postrzegłszy przyczynę mej wesołości, także śmiać się zaczęła, co starca tego niewypowiedzianie rozgniewało. Miał minę starego skąpca, z czym się aż nadto wydał, dając panu memu podłą radę, aby mnie pokazywać za pieniądze na jarmarku w sąsiednim mieście, odległym o jakie pół godziny konnej jazdy, czyli o dwadzieścia dwie mile64, od naszego domu. Domyśliłem się, że coś ze mną chcą zrobić, gdy postrzegłem, iż pan mój z przyjacielem swoim przez długi czas po cichu gadali, niekiedy palcem wskazując na mnie, a w strachu mym sądziłem, że dosłyszałem i zrozumiałem niektóre ich słowa.

Nazajutrz rano Glumdalclitch, moja malutka pani, opowiedziała mi całą sprawę, o której się od matki chytrze dowiedziała. Biedne dziewczę, przycisnąwszy mnie do piersi, nie mogło się od łez utulić ze wstydu i żalu. Obawiała się, żeby mi się co złego nie stało, żeby mię nie stłukli, nie skaleczyli i nie wyłamali członków grubianie, którzy mnie będą oglądać, ująwszy w ręce. A jako postrzegła we mnie wrodzoną skromność i wielką delikatność we wszystkim, co się tyczy honoru, ubolewała, że miałem być wystawiony za pieniądze na bawienie ciekawości najpodlejszego pospólstwa. Mówiła, że tatuleńko i matuleńka przyrzekli jej, iż Grildrig do niej należeć będzie, ale że poznała dobrze, iż ją oszukują, jak oszukano w roku przeszłym, kiedy niby jej darowawszy baranka, jak tylko się upasł, sprzedano go jednemu rzeźnikowi. Co do mnie, daleko się mniej smuciłem niż moja malutka pani. Powziąłem wielką nadzieję, w której zawsze trwałem, że odzyskam jeszcze wolność, co zaś do obelgi, że będę pokazywany jak jakiś dziwotwór, pocieszałem się myślą, że jestem w kraju tym zupełnie obcy i nikt mi po powrocie do Anglii nie wyrzuci, że splamiłem honor, gdyż sam król Wielkiej Brytanii, jeśliby się w podobnym znajdował stanie, tegoż by doznał losu.

Pan mój podług rady swego przyjaciela wsadził mnie w pudełko i w dzień najbliższego jarmarku poprowadził do miasta z córką swoją. Pudło zewsząd było zamknięte i tylko w nim kilka dziur przewiercono dla przechodu65 powietrza, posiadało też małe drzwi, przez które wchodzić i wychodzić mogłem. Dziewczyna pamiętała, aby podesłać pode mnie pierzynę z łóżka swej lalki, jednakowoż straszne wycierpiałem rzucania i trzęsienia w tej podróży, choć nie trwała więcej nad pół godziny. Koń za każdym stąpnieniem66 czynił około czterdzieści stóp, a kłusował tak wysoko, że największa burza na morzu większych wstrząsów nie sprawia. Droga trochę dłuższa była jak z Londynu do St. Albans. Pan mój zatrzymał się w jednej oberży, do której miał zwyczaj wstępować, i naradziwszy się z gospodarzem, i potrzebne przygotowania poczyniwszy, najął grultruda, czyli wywoływacza, ażeby obwołał po całym mieście, że w oberży pod znakiem „Zielonego Orła” będzie pokazywane zwierzę cudzoziemskie, mniejsze niżeli splacknuck (najdrobniejsze zwierzątko w tym kraju, mające sześć stóp długości), podobne we wszystkim do człowieka, które może wiele słów wymawiać i niezliczone dowcipne sztuki pokazywać.

Postawiono mnie na stole w oberży, w największej sali, która miała powierzchni przynajmniej stóp trzysta, a malutka moja pani stała na stołku dla pilnowania mnie i nauczania, co trzeba było czynić. Pan mój, unikając zamieszania i tłumu, nie wpuszczał naraz więcej niż trzydzieści osób do sali. Przechadzałem się tam i sam po stole podług rozkazu dziewczyny. Zadawała mi wielorakie pytania, o których wiedziała, że nie były nad moje siły i umiejętności, a ja odpowiadałem, jak tylko mogłem najgłośniej. Często obracałem się do widzów i tysiączne im czyniłem ukłony, wygłaszając mowy, których mnie nauczono. Wziąłem jeden naparstek pełen wina, który mi Glumdalclitch podała zamiast kielicha, i wypiłem ich zdrowie. Dobyłem szpady i szermowałem nią jak fechmistrze w Anglii. Dziewczyna podała mi słomkę, którą robiłem jak piką, nauczywszy się tej sztuki w młodości. Tego dnia byłem pokazywany dwanaście razy i musiałem zawsze toż samo powtarzać, tak że prawie konałem z trudu, przykrości i nudności.

Ci, co mnie widzieli, tak dziwne wszędy wieści porozgłaszali, że pospólstwo, ażeby mnie oglądać, chciało drzwi wyłamać. Pan mój, mając na oku swój własny pożytek, nie chciał pozwolić, żeby mnie kto dotykał oprócz córki swojej, a dla uniknięcia wszelkiego przypadku postawiono ławy naokoło stołu w takiej odległości, aby mnie żaden widz nie mógł dosięgnąć. Ale i tak jeden złośliwy uczniak rzucił włoskim orzechem w głowę moją tak silnie, że gdyby nie chybił, zapewne by mi zgruchotał czaszkę, bo orzech był taki wielki jak średni melon. Miałem tylko to ukontentowanie, że studencika obito przykładnie i ze wstydem wyrzucono z sali.

Pan mój kazał obwieścić, że na następnym jarmarku będzie miał honor znowu mnie pokazywać. Tymczasem kazał zrobić dla mnie wygodniejsze pudełko, bo pierwsza podróż i widowisko, którem dawał67 przez osiem godzin, tak mnie osłabiły, że nie mogłem się na nogach utrzymać i prawie ze wszystkim głos straciłem. Po trzech dniach dopiero przyszedłem cokolwiek do siebie, ale we własnym nawet mieszkaniu nie miałem spokojności68, bo znaczniejsi panowie, do których sława moja z odległości stu mil doszła, przyjeżdżali i przychodzili, aby odwiedzić mnie w domu pana mego. Nieraz było w izbie nie mniej niż trzydzieści osób z żonami i dziećmi (ponieważ kraj ten bardzo jest ludny), a od każdej takiej familii brał mój pan zapłatę jakby za pełną salę. Przez cały ten czas nie miałem prawie odpoczynku (z wyjątkiem środy, która jest u nich niedzielą), chociaż do miasta mnie nie wożono.

Mój pan, widząc, jak wielkie dla niego mogę przynosić zyski, umyślił pokazywać mnie w największych miastach królestwa. Opatrzywszy się więc we wszystkie potrzeby na podróż długą, zarządziwszy interesami domowymi i pożegnawszy żonę, dnia siedemnastego sierpnia r. 1703, około dwóch miesięcy po moim przybyciu, wyjechaliśmy do miasta stołecznego. Było ono prawie w samym środku państwa, o jakie trzy tysiące mil od mieszkania naszego. Pan mój córkę swoją umieścił na koniu za sobą. Wiozła mnie ona na swym łonie w pudle przywiązanym do paska. Dziewczynka z wielką troskliwością wyłożyła ściany najmiększym suknem, jakie tylko dostać mogła, włożyła do pudełka łóżeczko dla lalki i wszystko, co potrzebne. Mieliśmy też ze sobą chłopca, który z pakunkami za nami jechał. Pan mój zamierzał pokazywać mnie po wszystkich miastach, miasteczkach, wsiach znaczniejszych, a nawet i dworach szlacheckich, które niedaleko były z drogi. Jechaliśmy z wolna, po sto czterdzieści albo po sto sześćdziesiąt mil na dzień, gdyż Glumdalclitch dla uchronienia mnie od zbyt wielkich trudów uskarżała się często, że jazdy konnej znieść nie może. Czasem na moją prośbę wyjmowała mnie z pudełka dla zażycia wolnego powietrza i widzenia kraju, przy czym zawsze trzymała mnie mocno na postronku. Przejechaliśmy przez pięć czy sześć rzek daleko szerszych i głębszych niżeli Nil i Ganges, nie było żadnego potoku, który by nie był większy od Tamizy, kędy69 jest Most Londyński. Przepędziliśmy w podróży dziesięć tygodni i byłem pokazywany w osiemnastu wielkich miastach, nie licząc wielu miasteczek i prywatnych domostw.

 

Dnia dwudziestego szóstego października przybyliśmy do stolicy, zwanej w ich języku Lorbrulgrud, czyli Duma Świata. Pan mój najął pokoje na głównej ulicy, niedaleko pałacu królewskiego, i rozlepił podług zwyczaju afisze, zawierające opisanie osoby i przymiotów moich. Najął bardzo wielką salę na trzysta lub czterysta stóp szeroką, gdzie postawił stół mający sześćdziesiąt stóp średnicy, z poręczą naokoło, o trzy stopy od krawędzi odległą i na tyleż wysoką, ażebym nie spadł.

Na tym stole pokazywano mnie po razy dziesięć na dzień z wielkim podziwieniem i ukontentowaniem wszystkiego ludu. Już nieźle naówczas znałem ich język i rozumiałem, co do mnie mówiono, nadto nauczyłem się abecadła i mogłem, choć z trudem, przetłumaczyć czasami jakieś zdanie, bo Glumdalclitch dawała mi lekcje i w domu swego ojca, i w wolne godziny w podróży. Nosiła w kieszeni książeczkę, mało co większą niż atlas Sansona, umyślnie ułożoną dla młodych panienek, która zawierała coś w rodzaju katechizmu. Na tej książeczce uczyła mnie czytać i tłumaczyła słowa.

61stopa – jednostka miary długości równa ok. 30,5 cm. [przypis edytorski]
62kwarta – miara objętości, stanowiąca ¼ galona i wynosząca ok. 1 litr. [przypis edytorski]
63splacknuck – Neologizm Swifta, który wszedł do języka angielskiego na oznaczenie dziwacznego zwierzątka lub osoby. [przypis redakcyjny]
64mila – jednostka miary odległości; ang. mila (tzw. londyńska) wynosi 1524 m, tj. ok. półtora km. [przypis edytorski]
65przechód – dziś: przejście; dostęp. [przypis edytorski]
66stąpnienie – dziś: stąpnięcie. [przypis edytorski]
67którem dawał – które dawałem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
68spokojność – dziś: spokój. [przypis edytorski]
69kędy (daw.) – gdzie. [przypis edytorski]