Kostenlos

Miazga

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Część 3. Non consummatum

PLAN

1

Tytuł: Poranek Konrada Kellera (?)

Budzi się wcześniej niż zwykle, zaraz po siódmej, niedostatecznie wypoczęty i z głową ociężałą (zatrucie organizmu proszkiem przeciwbólowym), chory ząb nie sygnalizuje wprawdzie bólu, jednak jest, lekko ćmi, więc Konrad, aby uniknąć ryzykownego zwarcia szczęki, leży z ustami pół otwartymi, rozważając problem: jak się ubrać? Ze względów praktycznych (próba w telewizji, wyznaczona na godzinę dziesiątą, z pewnością się przeciągnie i potrwa ponad godzinę, a przed ślubem w Urzędzie Stanu Cywilnego będzie jeszcze musiał pojechać na Saską Kępę po Monikę), więc ze względów praktycznych należałoby od razu włożyć czarny garnitur, lecz na myśl, że w tak uroczystym stroju sprezentuje się najpierw u dentystki, a potem w Telewizji, Konrad krzywi się z niesmakiem. Zatem ubrać się zwyczajnie i po próbie wrócić do domu, żeby się przebrać? Ile czasu podobne przedsięwzięcie może kosztować? Pół godziny? Trochę mało. Trzy kwadranse? Keller tak bardzo nie lubi pośpiechu, iż nawet ról wymagających szybkich zmian kostiumu podejmuje się niechętnie. Wielokrotnie w ostatnich dniach rozważał ów problem ubrania, lecz co innego znaczy: jakiś problem rozważać, a co innego: stanąć wobec konieczności rozstrzygnięcia go. Zatem wobec tych perspektyw, w każdej wersji kłopotliwych i wnoszących złośliwe elementy dekompozycji, samopoczucie Kellera gwałtownie się pogarsza.

Ranna toaleta Konrada Kellera. Gimnastyka. Dłuższa refleksja, czy zęby wymyć normalnie, czy ograniczyć się do przepłukiwania jamy ustnej letnią wodą? Rozterka z tego powodu. Wreszcie decyduje się na rozwiązanie połowiczne: zachowując wszystkie możliwe środki ostrożności, czyści szczoteczką zdrową stronę uzębienia i tylko górne zęby strony chorej.

Po ogoleniu się i prysznicu Konrad czuje się znacznie lepiej, chociaż ząb wciąż leciutko ćmi, jakby w nim mikroskopijny kornik chrobotał. Problem garnituru nadal nierozstrzygnięty.

Śniadanie. Rezygnuje z grzanek, ograniczając posiłek do łyżki pokrzepiającego miodu i filiżanki mocnej kawy. Nieprzewidziany a fatalny skutek działania kofeiny: ząb zaczyna nagle pulsować, puchnąć i niebawem to pulsowanie i puchnięcie przekształcają się w rwący ból.

Zaraz po ósmej Konrad Keller dzwoni do swojej dentystki. Telefon przyjmuje jej stara i przygłucha gosposia, Konrad mówi na swoim słynnym szepcie, okazuje się, że Ewa Gergerowa wyjechała na weekend jeszcze wczoraj i wróci dopiero w poniedziałek wieczorem.

W bezradną słabość, w jaką po tym telefonie popada Keller, wślizguje się pokusa, aby jeszcze raz poszukać ulgi w proszku przeciwbólowym. Jednak ostatecznie, w obawie, że uboczne działanie składników narkotycznych może pamięć przyćmić, a nawet sparaliżować, nie decyduje się na ten ryzykowny krok i dzwoni do Eryka Wanerta. Ten jednak (o śmierci stryja jeszcze nie może wiedzieć), ponieważ nigdy z zębami nie miał kłopotów, nie zna żadnego adresu dentystki, dopiero w trakcie rozmowy przypomina sobie, że gdy w roku ubiegłym, w czasie zdjęć do Zagubionych, Maćka Zarembę rozbolał ząb – pojechał z Maćkiem na Miodową, do Kliniki Stomatologicznej. Ta nazwa nie robi na Konradzie dobrego wrażenia, ponieważ słowo: „klinika” kojarzy mu się z przypadkami szczególnie ciężkimi, wymagającymi leczenia szpitalnego. Zatem Wanert uspokaja go w tym względzie, wyjaśniając, że jest to po prostu rodzaj przychodni, w której pracują doskonali lekarze związani z wydziałem stomatologii Akademii Medycznej.

WANERT

Na pewno ci pomogą.

KELLER

Myślisz? A co było Maćkowi?

WANERT

Wiesz, ja się na tych sprawach nie znam, ale to była jakaś paskudnie skomplikowana sprawa, ropa pod zębem wyleczonym i zaplombowanym, Maciek spuchł potwornie, musieliśmy na tydzień przerwać zdjęcia.

KELLER

po chwili

Mnie też boli ząb wyleczony i zaplombowany.

WANERT

zaniepokojony

Ale chyba nie spuchłeś?

KELLER

Przepraszam cię, Eryk, poczekaj chwilę, ktoś dzwoni do drzwi.

Odłożywszy słuchawkę, idzie do łazienki, aby sprawdzić, jak się w tej chwili sprawa z jego twarzą przedstawia. Stwierdza, że na razie wszystko jest w porządku. Lecz, gdy nagle natężenie bólu zmusza go do otwarcia ust i przełknięcia gromadzącej się obficie śliny, wydaje mu się, że mu szczęki drętwieją. Przerażająca myśl: szczękościsk! Biegnie sprawdzić w Wielkiej Encyklopedii: „Szczękościsk, mocne zwarcie szczęk wskutek kurczu mięśni żwaczy i wywołanego przez bodźce ośrodkowe, m.in. w przebiegu tężca, tężyczki, zapalenia opon mózgowych, padaczki, histerii, albo przez bodźce miejscowe, w przypadku zębopochodnych zapaleń okostnej, ropni pookostnych (…) w razie konieczności usunięcia zęba, rozwarcie szczęk jest możliwe tylko w narkozie”.

KELLER

Eryk?

WANERT

Jestem.

KELLER

Spytałeś, czy nie spuchłem? Na razie nie.

WANERT

z ulgą

No widzisz! To znaczy nic poważnego. Jedź zaraz na Miodową, przyjmą cię poza kolejką, masz zresztą masę czasu, wystarczy, jak w studio będziesz pół do dziesiątej.

KELLER

Eryk, znasz mnie, że nie mam skłonności do przesady, ale obawiam się, że to może być szczękościsk.

WANERT

Co takiego?

KELLER

Szczękościsk, zwarcie szczęk, które można usunąć tylko pod narkozą.

WANERT

Rozumiem, ale wydaje mi się, że szczękościsk występuje tylko przy tężcu.

KELLER

Nie tylko, w przypadkach zębopochodnych zapaleń okostnej także. Pewne objawy…

WANERT

Mówisz normalnie.

KELLER

To zawodowa rutyna, Eryk. Nie czuję się normalnie.

WANERT

po chwili

Słuchaj, Konrad, za dziesięć minut będę u ciebie.

KELLER

Naprawdę? Strasznie ci, Eryk, dziękuję. Cóż to za dziwy! Jak wiele wspaniałych istot! Jak piękna jest ludzkość! O nowy, wspaniały świat z takimi ludźmi!

W oczekiwaniu na przyjazd Eryka Konrad, bardzo w samopoczuciu psychicznym podbudowany, rozstrzyga sprawę ubrania, zdecydowanie ze względu na okoliczności (klinika!) odrzucając „wersję” czarnego garnituru.

2

Zespół przychylnych oraz satysfakcjonujących okoliczności sprawił, iż z wieczora, wkrótce po telefonie do Beaty Konarskiej, Otocki usnął łatwo i szybko, zapadłszy się w głębie, do których nie mają dostępu dręczące zmory i majaki. Lecz nad ranem, niczym topielec przebywający nazbyt długo w wodnej toni, musiał się najwidoczniej oderwać od bezpiecznego dna snu i wznieść się ku mętnej powierzchni graniczącej z jawą, gdy bowiem nagi i w poczuciu śmiertelnego zagrożenia szukał, ślepo kołując wśród rozległych korytarzy, schodów, pustych kondygnacji, wyjścia z gigantycznej i czarnej, lecz pełnej tajemniczych rozbłysków budowli, przypominającej równocześnie i metro podziemno-nadziemne, i kombinat przemysłowy z kominami, które dymiły jak wyloty pieców krematoryjnych w łagrze, więc gdy szukając wciąż w poczuciu śmiertelnego zagrożenia wyjścia z tego opustoszałego labiryntu, pełnego bezgłośnych eksplozji świetlnych, i pod ciężką warstwą sadzy i dymu, znalazł się wreszcie przy gładkiej, rozgrzanej ścianie, która nagle, skoro prawie skostniały przywarł do niej nagim ciałem, poczęła się zmieniać w ścianę z kolczastego drutu, wówczas, czując całym sobą, jak wyślizgujące się spiralnie ze ściany taśmy drutu oplątują go, wbijając się mrowiem drobnych i ostrych żądeł w unieruchomione ciało, wówczas szarpnął się i z krzykiem bólu i przerażenia obudził się.

Dochodzi godzina szósta Czując, że już nie uśnie – wstaje i nastawia radio. Akurat trafia na komunikat meteorologiczny.

Spiker:

„…obfite opady śniegu, a miejscami śnieżyce i zawieje śnieżne wystąpiły w nocy z piątku na sobotę na wschodzie kraju i w centrum. W Warszawie, Lublinie, Włodawie oraz w wielu innych miejscowościach prawie dziesięciocentymetrowa warstwa śniegu poważnie utrudnia ruch kołowy oraz pieszy. Temperatura spadła w wielu rejonach do około O°C Olbrzymie opady śniegu wystąpiły w górach…”.

Z tomem Pamiętników wybitnego działacza socjalistycznego, przebywającego na emigracji, Adama Pragiera (stykał się z nim wielokrotnie przed wojną), Otocki wraca do łóżka. Pamiętniki Pragiera, wydane przed paroma laty w Londynie, są pasjonującą lekturą, Otocki już od kilku dni czyta je w wolnych chwilach z wielkim zainteresowaniem, teraz jednak nie może się skupić (myśli bowiem o oczekującej go rozmowie telefonicznej z Moniką Panek) i wreszcie po paru stronach odkłada książkę. Leżąc z przymkniętymi oczami układa sobie przez pewien czas i w różnych wersjach zdania, które by od jego strony najlepiej tę rozmowę ustawiły, wciąż jednak ma wrażenie, że w całym tym przedsięwzięciu, wczoraj tak oczywistym, coś się nie zgadza. I nagle dokonuje odkrycia: Raszewski! Jak Raszewski zareaguje, gdy się dowie, że Monika została pozbawiona wielkiej roli i do tego w okolicznościach tak drastycznych? Co się stanie, jeśli stosunki tych dwojga są nadal, jeśli nawet nie intymne, to przyjacielskie? Zasłonić się w razie burzy Wanertem? Lecz zasłonić się Wanertem – znaczy: ulegać Wanertowi. A uległość w stosunku do osobnika z kontem ideowym tak zachwianym jak Wanerta jest równoznaczna z uległością i chwiejnością w ogóle. Błąd? Artystyczna pomyłka? Otocki wie bardzo dobrze, że każda taka omyłka, gdy się ją odpowiednio ustawi i opuka, może się natychmiast przekształcić, zatracając niewinny charakter potknięcia artystycznego i odsłaniając równocześnie groźne oblicze przestępstwa ideologicznego.

Udręka i niepokój Otockiego. Wreszcie po przeanalizowaniu wszystkich elementów niebezpiecznej sytuacji dochodzi do przekonania, że jedyne wyjście z tego impasu sprowadza się do uprzedzenia ewentualnego ataku. Zaasekurować się na wszelki wypadek – oto, co musi zrobić! Dochodzi ósma. Korzystając, że Jolanta poszła akurat do łazienki, przenosi aparat telefoniczny z hallu do swego pokoju i usiadłszy za biurkiem, aby nieco przydać równowagi osłabionemu z emocji ciału, wykręca swymi grubymi i lekko obrzmiałymi palcami domowy numer Raszewskiego, nie przewidział (bo i skąd mógł przewidzieć?) jednego: w jak bardzo złym humorze jest tego ranka Raszewski. Sekretarz Komitetu Centralnego podjął słuchawkę prawie natychmiast.

 

RASZEWSKI

Słucham, Raszewski.

OTOCKI

z nadmiernego podenerwowania zbyt szybko i mało wyraźnie

Dzień dobry, towarzyszu Raszewski, tu mówi Otocki.

RASZEWSKI

Kto?

OTOCKI

Witold Otocki.

RASZEWSKI

Słucham.

OTOCKI

Przepraszam, towarzyszu Raszewski, że was niepokoję o tak wczesnej porze, mam nadzieję, że was nie obudziłem…

RASZEWSKI

O co chodzi?

OTOCKI

Nawiązując do naszej wczorajszej rozmowy, nie wiem, czy sobie przypominacie, ale kiedy wam referowałem sprawę ewentualnego wystawienia w Teatrze Stołecznym Makbeta, wspomniałem wam, że rolę Lady Makbet zamierzamy powierzyć pani Monice Panek, otóż tak się złożyło, że wczoraj wieczorem, już po rozmowie z wami, miałem okazję mówić na ten temat z reżyserem i w trakcie dyskusji, jaką mieliśmy, doszedłem do przekonania, że wbrew temu, co sądziłem do tej pory, pani Panek, nie chciałbym sprawy tak postawić, żeby twierdzić, że się do tej roli nie nadaje, artystyczny aspekt tej sprawy jest w tym wypadku bardzo szczególny, po prostu, głębiej się nad całym problemem zastanawiając, doszedłem do przekonania, że mamy w zespole aktorkę także młodą, nawet młodszą od pani Moniki, wybitnie zresztą utalentowaną, która ze względu na swoje warunki zewnętrzne i także, oczywiście, ze względu na rodzaj uzdolnień, jeszcze w większym stopniu niż pani Monika posiada dyspozycje do zagrania tak trudnej i eksponowanej roli, mam na myśli Beatę Konarską. Ponieważ próby mamy zacząć w najbliższy poniedziałek, nie chciałbym podejmować ostatecznej decyzji bez usłyszenia waszej opinii, zwłaszcza, że jak już wspomniałem, w stosunku do tego, co wam wczoraj referowałem, zaszły tego rodzaju zmiany…

RASZEWSKI

To wszystko?

OTOCKI

Słucham?

RASZEWSKI

Pytam, czy to wszystko?

OTOCKI

Uważałem, towarzyszu Raszewski, za swój obowiązek zakomunikować wam…

RASZEWSKI

A nie uważacie przypadkiem za swój obowiązek zakomunikować mi, czyście się już dzisiaj wysrali czy jeszcze nie? przechodząc w krzyk Za kogo wy mnie właściwie bierzecie, co? Niemowlęciem jesteście, a ja waszą niańką? A może uważacie, że jestem na etacie wykidajły w tym waszym zasranym burdelu? po chwili, gdy Otocki milczy całkiem sparaliżowany, mówi już spokojnie, choć twardo Bardzo mi przykro, dyrektorze Otocki, ale odnoszę wrażenie, że macie całkiem opaczne pojęcie o moich zainteresowaniach i kompetencjach. Zechciejcie więc przyjąć do wiadomości, że nie interesują mnie – słyszycie? – nie interesują mnie takie czy inne rozróby personalne, dopóki nie nabierają charakteru politycznej dyskryminacji. O efekcie artystycznym waszych decyzji wypowiedzą się w odpowiednim momencie odpowiedzialni krytycy, ze mną obsady nie musicie uzgadniać, nic mnie nie obchodzi, kto i co w waszym teatrze gra, to wasza sprawa i osób zainteresowanych. W związku z tym przyjmijcie, Otocki, do wiadomości, że Partia, tępiąc gdzie należy i kiedy należy przejawy sobiepaństwa, tępi także objawy nadgorliwości, która bardzo często bywa tylko drugą stroną postawy oportunistycznej.

(W jednym z brulionów, przy szkicu tego dialogu, notatka z ubiegłego roku: „nieoczekiwana reakcja Otockiego: »Oczywiście!«”)

OTOCKI

całkiem spokojnie, nawet z akcentem pewnej stanowczości

Wybaczcie, towarzyszu Raszewski, ale zaszło pewne nieporozumienie.

RASZEWSKI

Jakie nieporozumienie? Tyle rozeznania chyba macie, żeby zdawać sobie sprawę, do kogo i co mówicie?

OTOCKI

Owszem, towarzyszu Raszewski, mam tyle rozeznania. Niestety, nie daliście mi przyjść do słowa, abym mógł wam wyjaśnić, że zadzwoniłem do nas, może rzeczywiście niepotrzebnie, ale w najlepszych intencjach, i to w intencjach, pozwolę sobie z całym naciskiem stwierdzić, niemających nic wspólnego z jakąkolwiek oficjalnością. Orientując się w waszych przyjacielskich stosunkach z rodziną pani Panek, z jej ojcem przede wszystkim, oraz uwzględniając fakt, że znacie Monikę wiele lat, prawie od dziecka…

RASZEWSKI

Więc?

OTOCKI

To wszystko, towarzyszu Raszewski.

Sprzeczne uczucia Raszewskiego: oczywiście domyślił się aluzji Otockiego do stosunków z Moniką (skąd ten gnój wie?) i chętnie by go z miejsca wykończył, lecz z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że rozegrawszy w ten sposób całą historię miałby w Otockim nie tyle groźnego, ile uprzykrzonego wroga, poza tym trochę mu zaimponowała zręczność, z jaką dyrektor Teatru Stołecznego odwrócił sytuację na swoją korzyść.

RASZEWSKI

No tak! Przyznaję wam rację, towarzyszu Otocki, rzeczywiście zaszło nieporozumienie, ale to trochę i wasza wina, bo trzeba było sprawę od razu jasno postawić i zacząć od tego, na czym wy skończyliście. Nie jestem duchem świętym, towarzyszu Otocki, żeby domyślać się waszych intencji. A poza tym… słyszycie mnie?

OTOCKI

Bardzo dobrze, towarzyszu Raszewski.

RASZEWSKI

Moim zdaniem, mówię to oczywiście prywatnie, miła Monika trochę się pozłości, to jasne, ale ponieważ mam ją za rozsądną dziewczynę, chyba jednak zrozumie, że rola Lady Makbet jeszcze nie dla niej, nie na tym etapie, chociaż skądinąd na pewno nie jest pozbawiona zdolności.

OTOCKI

Nikt jej talentu nie odmawia, towarzyszu Raszewski.

RASZEWSKI

Zresztą, o ile sobie przypominam, coś w tym rodzaju mówiłem wam wczoraj. Ale jeżeliście się do mnie zwrócili jako do przyjaciela rodziny, to o jedno bym was prosił, towarzyszu Otocki. Dzisiaj jest ślub Moniki, wstrzymajcie się z zakomunikowaniem jej waszej decyzji do… powiedzmy, do poniedziałku. Po co psuć dziewczynie humor w tak uroczystym dniu?

OTOCKI

Jasne, towarzyszu Raszewski, sam to wziąłem pod uwagę.

RASZEWSKI

To świetnie!

I już chce w tym momencie zaprosić Otockiego do siebie na przyszły piątek (będzie to samo towarzystwo, co wczoraj), gdy się natychmiast reflektuje, że taki pośpiech byłby z jego strony poważnym błędem, wystarczy, jeśli Otocki otrzyma podobne zaproszenie za tydzień, nawet lepiej: za dwa albo trzy tygodnie, słabych ludzi nie należy rozpieszczać.

3

Po śniadaniu nieco późniejszym niż zwykle Adam Nagórski wraca do łóżka i czyta zaczętą przed paroma tygodniami Mszę za poetę.

MSZA ZA POETĘ

Umarł na zawał serca, w Londynie, w lutym 1969 roku. Polskę opuścił w pamiętnym wrześniu, więc w ciemnej i głębokiej prehistorii, z pewnością nie zdając sobie wówczas sprawy, że nigdy do ojczyzny nie powróci, trzydzieści lat przeżył na emigracji, wielokrotnie, jakby w nieustannym poszukiwaniu domu, zmieniał miejsca pobytu, kraje i miasta, najpierw był we Francji i krótko w Portugalii, potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych, ale po iluś latach powrócił do starej Europy, mieszkał w Paryżu i w Rzymie, później przeniósł się do Anglii i jeszcze raz do Paryża, aż wreszcie śmierć dosięgła go w londyńskim szpitalu. Gdyby żył, obchodziłby za pół roku, w sierpniu, swoje siedemdziesięciopięciolecie.

12 marca w ostatniej nieomal chwili dowiedziałem się, że msza za duszę Kazimierza Wierzyńskiego zostanie odprawiona o pół do szóstej wieczorem, w kościele Wizytek. Już na wiele dni przed tym słyszałem, że nekrolog z zapowiedzią nabożeństwa, złożony przez przyjaciół zmarłego w „Życiu Warszawy”, usunęła cenzura, później powiedziano mi, że zabroniono również rozlepienia na kościele żałobnej klepsydry.

Było jeszcze jasno, kiedy wychodziłem z domu. Dzień był słoneczny i bezwietrzny, lecz nie czuło się w powietrzu przedwiośnia, wilgotny zamróz ciągnął od chodników i asfaltu jezdni, na skwerach przy Krakowskim Przedmieściu leżały płachetki sczerniałego śniegu. Dwa lata temu, też z początkiem wiosny, w Paryżu była już wiosna, kapryśna wprawdzie i zmienna, z częstymi deszczami i dokuczliwie wietrzna, lecz jednak wiosna, nie pamiętam, czy kasztany na bulwarach i nad Sekwaną już się zazieleniły, chyba ledwo, ledwo, pamiętam za to dobrze, że chodziło się w lekkich płaszczach i można było przesiadywać na tarasach kawiarni, w godzinach południowych słońce przygrzewało bardzo mocno.

W pierwszym tygodniu tego marca odbywało się w Paryżu coś w rodzaju sympozjonu poświęconego przekładom polskiej poezji, przedsięwzięcie zorganizowane przez trzy wydawnictwa: paryskie, zachodnioniemieckie i amerykańskie, które wydały antologie polskiej poezji lub tomiki kilku poetów współczesnych. Impreza wypadła bardzo kameralnie, wiedziało o niej tylko nieliczne grono wtajemniczonych, kilku zaproszonych francuskich krytyków, kilku tłumaczy polskiej poezji, wśród nich jeden szczególnie zasłużony: Carl Dedecius z Frankfurtu nad Menem, nie było telewizyjnych kamer, nawet żaden fotograf się nie zjawił, nikogo z przybyłych nie proszono o wywiady, październikowa moda na Polskę i polskich intelektualistów i pisarzy już przeminęła, ludzi, którzy korzystają z wolności, nie interesują ci, którzy muszą egzystować bez niej, tylko bunt ich zaciekawia i ekscytuje, a na to efektowne dla widzów widowisko niewolnicy nie zawsze mogą sobie pozwolić, przegrani nie mają szans, klęski posiadają zazwyczaj charakter prowincjonalny, zaściankowy, więc też i prasa francuska prawie całkowicie przemilczała to pierwsze bodaj po wojnie spotkanie poetów, należących do jednej literatury, lecz w ciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu sztucznie rozdzielanych, a nieraz dobrowolnie dzielących siebie na tych, którzy żyją w kraju i tych, którzy wybrali emigrację. Więc z Polski przyjechali Jarosław Iwaszkiewicz, Julian Przyboś, Adam Ważyk, Artur Międzyrzecki i tłumacz, Jerzy Lisowski, z Niemiec Zachodnich, gdzie akurat przebywał na stypendium, przyleciał Witold Wirpsza, Zbigniew Herbert przyjeżdżać nie musiał, ponieważ w Paryżu mieszkał był od wielu miesięcy, Jan Brzękowski od wielu lat, natomiast z Berkeley przyjechał Czesław Miłosz, a z Rzymu Kazimierz Wierzyński, obaj z żonami, Aleksandra Watta, niestety, nie było, jeszcze w grudniu, poszukując ciepła dla swego zniszczonego zdrowia, wyjechał na Majorkę.

Konferencje z referatami poświęconymi przede wszystkim trudnej sztuce poetyckich przekładów odbywały się w godzinach popołudniowych, w małej auli w solidnym i ciężkim gmachu, na wprost kościoła St. Germain des Près. W Paryżu, o każdej porze roku, a także dnia i nocy, nietrudno spotkać Polaka, szczególnie na St. Germain, wówczas jednak, w ciągu owych kilku dni marcowych, zagęszczenie polskości w tej dzielnicy było wyjątkowe, mały odcinek bulwaru z narożnym, jarmarcznym „Drug Store” i Lippem, a z „Deux Magots” i z „Cafe Flore” po stronie przeciwnej, ten zawsze gwarny i zatłoczony deptak interesów, przeróżnych snobizmów oraz płatnej, głodnej miłości sprawiał wrażenie jakby na skutek magicznych ruchów pałeczki Prospera, który stał się polskim patriotą, wielojęzyczny tłum Francuzów, Niemców, Anglików, Amerykanów i Włochów nagle zastygł, a wszelki ruch życia, mowa i widzenie pozostawione zostały jedynie polskim poetom, nadmiernie wśród tego powszechnego wyciszenia i bezruchu hałaśliwym i ożywionym, wysokie niebo – słoneczne, chmurne lub rozgwieżdżone – było zawsze niebem paryskim, kamienice połyskujące świeżą białością były kamienicami paryskimi, paryskie były tarasy kawiarń, autobusy, światło sygnalizacyjne, neony, afisze, kasztany i dalekie perspektywy, wszystko dokoła było Paryżem, przecież na tym skrawku wielkiego miasta, jakby na dalekiej i obcej wyspie, istnieli ci jedynie, których tchnienie różdżki starego czarodzieja przywiodło z różnych wprawdzie stron świata, lecz dzięki innym, prastarym, w głąb wieków sięgających czarom przyprowadzało zawsze spomiędzy żywiołów polskiej mowy.

Już czwarty miesiąc byłem w Paryżu, mieszkałem koło Odeonu, w skromnym, lecz czystym i wygodnym hoteliku, w którym teraz zatrzymać się mieli również Miłoszowie. Dla poetów z Polski gospodarze na czas trwania konferencji zarezerwowali pokoje w drogich hotelach na bulwarze Raspail i pobliskiej ulicy Montalambert. Wierzyńscy też tam mieszkali.

Przyleciałem do Paryża w ulewny deszcz, w połowie listopada, samolotem z Monachium, po dwóch tygodniach podróżowania z wieczorami autorskimi po Niemieckiej Republice Federalnej. Przyjechałem zmęczony i chory na Polskę. Nie da się ukryć, że ilekroć z kraju wyjeżdżam, choruję na Polskę. W domu też jestem chory na Polskę, jest to schorzenie chroniczne i jak się wydaje nieuleczalne, choć, tak jak na katar, rzadko się na nie umiera. Zdawałoby się, że wyjazd, zmiana otoczenia, zmiana ludzi, pejzażu i drobnych, codziennych obyczajów, właściwie zmiana wszystkiego, a więc nowe wrażenia, nowe bodźce, przeżycia i nawyki powinny przynieść odprężenie i ulgę w dolegliwościach tego chorowania na własną ojczyznę. Owszem, tak się właśnie zawsze łudzę, gdy podróż mam przed sobą. I rzeczywiście, kiedy samolot lekko się odrywa od startowego pola na Okęciu i coraz wyżej poczyna się wznosić, aby zatoczywszy ogromny łuk nad miastem wspiąć się ponad pułap chmur i w nasłonecznionej, pustej przestrzeni rozwinąć szybkość, która podróżnym, zamkniętym w długim pudle, wydaje się bezruchem – ależ tak! to jest ulga, ogromna, ulga, rodzaj tępego odprężenia, kiedy po uśmierzającym zastrzyku lub lekarstwie szarpiący ból powoli zanika. W tym rozpędzonym zawieszeniu jest coś z intermezza, które z płochą zuchwałością odrywa się od akcji widowiska i sprawia, że przeszłość pozostawiona daleko w dole, na ziemi, nagle wyparowuje, jak woda wylana na rozpaloną blachę, a przyszłość, z którą mamy nawiązać za kilka godzin kontakt, jeszcze nie podjęła natarczywego ataku. Lecz potem, po pierwszych kwadransach podniecenia, towarzyszących powrotowi na ziemię, potem, gdy się zostawia w pokoju hotelowym nierozpakowane walizki i w pośpiechu wybiega się na miasto, aby spotkać dawno niewidzianych przyjaciół, potem wszystko wraca. Trudno, nie ma na to rady – nie istnieje na tę chorobę lekarstwo skuteczne, a jeżeli istnieje, ja go nie znam. Chorowałem zatem na Polskę wówczas, w Paryżu, prawidłowo i nie bez pewnej zawodowej rutyny, a kiedy ojczyzna, jak stary orzeł, rozpościerający na nagiej skale znużone skrzydła do lotu, ciężko się niekiedy ode mnie odrywała, chorowałem na siebie, co nie znaczy, aby złośliwe wirusy podtrzymujące schorzenie prywatne nie zatruwały infekcji publicznej.

 

O polskiej imprezie poetyckiej, zapowiedzianej na początek marca, wiedziałem kilka tygodni przedtem i myślałem o niej ze skłóconymi uczuciami, co się też wydaje odruchem jak najbardziej prawidłowym, ponieważ stan wszelkiej niedyspozycji duchowej na tym między innymi polega, iż myśli i uczucia chorego rzadko osiągają klarowną krystalizację, niespokojne sprzeczności są ich udziałem, nieustanne ścieranie się przeciwieństw, ciemny dialog rozlicznych pytań i wielorakich, dalekich od jednoznaczności odpowiedzi. W tym wypadku cieszyłem się, że spotkam wielu przyjaciół, cieszyłem się przede wszystkim na przyjazd Miłoszów, których ostatni raz widziałem przed siedmioma laty, gdy jeszcze mieszkali w Montgeron, pod Paryżem. Lecz równocześnie do tych szczerze radosnych uczuć wślizgiwał się lęk, że na przeciąg wielu dni zagęści się dokoła mnie polskość, zarówno ta w kraju, jak i tamta druga: emigracyjna, i owa zagęszczona miazga natarczywie mnie oblegnie, zaatakuje, przyprze i przydusi, a przecież mdły lęk mi podszeptywał: już i tak, sam na sam ze sobą, jestem dostatecznie chory i z wystarczająco uwierającym garbem chodzę, potrzebne mi jeszcze tu, w Paryżu, te wszystkie aż nadto dobrze znane rozmowy, nieuchronnie wciągające uczestników w grzęzawisko lepkiej bezsilności, te wieczne polskie udręczone bełkoty i stękania, po których, jak po przepiciu, pusto w głowie, sucho w gardle i ciało staje się ciężkie jak kłoda, po co się mam dobrowolnie rozjątrzać i oczadzać, teraz zwłaszcza, gdy po przerwie bardzo długiej zacząłem pisać i miałem już parę opowiadań prawie gotowych i pełno pomysłów nowych, za miesiąc, najdalej dwa wrócę do Warszawy i będę się opychać Polską aż do mdłości, więc po co mi to wszystko?

W przeddzień konferencji, wieczorem ostatniego lutego, przedstawicielka amerykańskiego wydawnictwa urządzała u siebie w hotelu, bodaj przy ulicy des Rennes, powitalny coctail. Zaproszenie otrzymałem, pójść? Nie pójść? Nie pójść? A może pójść? Wiele razy z wiadomych powodów zmieniałem decyzję, pisanie poczęło mi się chwiać, pamiętam dobrze: pogoda tego ostatniego lutego była okropna, deszcz i wichura, ostatecznie podły czas dorzucony do wszystkich wątpliwości i oporów przeważył, zbuntowałem się przeciw współuczestniczeniu i zagęszczaniu polskości, wypiąłem się na przyjaciół-rodaków, nie poszedłem na amerykański coctail. Wkrótce jednak głód począł mnie ssać, w hotelu nie miałem nic prócz koniaku, wypiłem dwa małe, żeby się wewnętrznie rozgrzać i poszedłem na ulicę Saint Sulpice, najbliższą, gdzie mogłem kupić coś do jedzenia, w znajomej garmażerii kupiłem trochę zimnej cielęciny i ozora, mały camembert i garstkę ciemnych oliwek, w piekarni obok chleb, a na przeciwko butelkę beaujolais, w drodze powrotnej zaopatrzyłem się w paczkę gaulois'ów oraz w ostatnie wydanie „Le Monde”, ledwo się jednak znalazłem z powrotem u siebie i rozłożywszy zakupy na chwiejnym stoliku wciśniętym pomiędzy szafę i żółtą, plastikową kotarę osłaniającą umywalkę i bidet – żal na mnie spadł, że nie jestem z przyjaciółmi i jestem sam, tak nieodwracalnie i całkowicie sam, jak tylko w obcym mieście musi się człowiek niekiedy czuć, zatem sam, beznadziejnie sam, podczas gdy oni wszyscy, przybysze i miejscowi, zagrzewają sobie teraz serca w atmosferze przyjaźni, śmieją się, żartują i są przyjemnie podnieceni, wiedziałem, że jest za późno na zmianę decyzji, zresztą nawet gdybym się zdobył na jakieś sensowne usprawiedliwienie spóźnienia – brakło mi sił, aby raz wyjść na dwór, jedzenie przestało mi smakować, choć nadal byłem bardzo głodny, więc, żeby się wymknąć samemu sobie i oderwać od żalu i samotności, piłem chłodne czerwone wino w tempie szybszym, aniżeli je pić należało, butelka nie była jeszcze opróżniona, kiedy poczułem, że jestem prawie pijany, ponieważ chciałem być pijany, na stoliku, w przetłuszczonych papierach leżało niechlujnie rozgrzebane jedzenie, machinalnie jadłem słone, mocno przywędzone oliwki, patrzyłem w okno siekane w poblasku ulicznej latarni ukośnym deszczem, potem wypiłem ostatnią szklankę wina i wstałem, żeby przynieść z szafy koniak, zostało go tyle, co na szerokość dłoni, więc piłem ten koniak z metalowego kieliszka należącego do innej butelki, mniejszej, nie myślałem już o niczym, nie czułem ani żalu, ani osamotnienia, jak diabeł święconą wodą zalałem wszystkie choroby, a ponieważ bez nich nie miałem nic do roboty – poszedłem spać.

Nazajutrz rano bolała mnie głowa i bez smaku piłem cienką café au lait, którą przynoszono mi codziennie o ósmej wraz z bułką, czterema kulkami masła i porcją pomarańczowego dżemu. Deszcz nie padał, świeciło słońce, trotuary na wąskiej uliczce Casimire Delavigne były białe, czysto wymyte, poranne powietrze przejrzyste, lecz ostry chłód wtargnął do pokoju, gdy otworzyłem okno. Po pierwszym papierosie, który mi też nie smakował, przejrzałem wczorajszy „Monde”, potem poszedłem pod prysznic w przylegającej do pokoju i wyłożonej kafelkami kabinie, ale wcale mnie ten prysznic nie pokrzepił, ubierałem się powoli i niemrawo i starałem się myśleć o opowiadaniu, które miało się nazywać Dużo piasku i mało, chciałem akcję tego opowiadania umieścić współcześnie w Paryżu, lecz prawdziwy dramat bohatera, którego nazwałem Kolendą wydarzył się bardzo dawno, jeszcze w hitlerowskim obozie, gdy ów Kolenda był bardzo młodym chłopcem, chodziłem z tą historią od paru tygodni, od kiedy mi ją któregoś popołudnia, przy cassis w „La Reine Pedauque”, w pobliżu dworca St. Lazare, opowiedział Zygmunt H., to, co teraz chciałem opisać, przydarzyło się w obozie w Dachau znajomemu Zygmunta, zecerowi z Polski, od wielu lat zamieszkałemu w Paryżu, więc ubierając się myślałem o tym opowiadaniu, lecz nie potrafiłem myśleć obrazami i dialogami, a kiedy uprzątnąłem ze stolika resztki wczorajszej kolacji i otworzyłem brulion z notatkami, też byłem pusty i to w sposób szczególnie dokuczliwy, kiedy pustka, pozostając pustką, chwieje się i faluje, bardzo chciałem, żeby ktoś do mnie zadzwonił, potem, skoro nie dzwonił nikt, zacząłem się zastanawiać, do kogo z przyjaciół mógłbym się odezwać, aż wreszcie musiałem skapitulować, ponieważ nie mogłem dłużej przed samym sobą ukrywać, że od paru godzin, od momentu przebudzenia, tylko skórą myślałem o zmęczeniu, opowiadaniu, telefonach i innych stu rzeczach, w rzeczywistości myślałem o wczorajszym coctailu, a jeszcze natarczywiej o popołudniu dzisiejszym i inauguracyjnym posiedzeniu konferencji.