Kostenlos

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Czemu się na mnie gapisz jak cielę na malowane wrota?

– Według rozkazu, panie lejtnant, pan sam raczył mnie napominać, abym patrzył na jego usta, gdy przemawia. Ponieważ każdy żołnierz winien spełniać rozkazy swoich przełożonych i pamiętać o nich, więc spełniam swój obowiązek.

– Patrz teraz – krzyczał podporucznik Dub – w drugą stronę, ty drabie idiotyczny, i nie gap się na mnie, bo wiesz, że tego nie lubię, ja ci jeszcze pokażę…

Szwejk zrobił głową zwrot na lewo i dalej maszerował obok podporucznika Duba tak sztywno, że podporucznik Dub znowu krzyknął:

– Gdzie ty się gapisz, kiedy z tobą rozmawiam?

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że trzymam głowę według pańskiego rozkazu „w lewo patrz!”

– Ach – westchnął podporucznik Dub – z tobą jest krzyż pański. Patrz prosto przed siebie i myśl o sobie: jestem taki idiota, że nie trzeba mnie będzie żałować. Zapamiętałeś to sobie?

Szwejk patrzył prosto przed siebie i rzekł:

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, czy mam na to odpowiedzieć?

– Na co ty sobie pozwalasz! – wrzasnął na niego podporucznik Dub. – Jak rozmawiasz ze mną i co to znaczy?

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że to znaczy, że sobie przypomniałem pewien rozkaz pański dany mi na jednej stacji, że w ogóle mam milczeć, gdy pan przestaje mówić.

– Więc się mnie boisz – rzekł uradowany podporucznik Dub – chociaż jeszcze mnie nie poznałeś. Przede mną drżeli nie tacy jak ty, zapamiętaj to sobie. Nauczyłem moresu większych od ciebie łobuziaków, więc stul pysk i zostań w tyle, żebym cię wcale nie widział.

Szwejk przyłączył się tedy na końcu kolumny do sanitariuszy i wygodnie jechał na dwukółce, aż dojechali wreszcie na miejsce wyznaczone na odpoczynek, gdzie żołnierze doczekali się zupy i mięsa z nieszczęsnej krowy.

– Krowę tę powinni położyć przynajmniej na dwa tygodnie w ocet, a jeśli nie tę krowę, to przynajmniej tego, co ją kupował – oznajmił Szwejk.

Z brygady przycwałował konny kurier z nowymi rozkazami dla 11 kompanii, a mianowicie, że marszruta została zmieniona i prowadzi na Felsztyn; Woralicze i Sambor należy ominąć, gdyż nie można by tam rozkwaterować żołnierzy, jako że są tam już dwa pułki poznańskie.

Porucznik Lukasz wydał natychmiast odpowiednie dyspozycje. Sierżant rachuby Vaniek i Szwejk wyszukają dla kompanii nocleg w Felsztynie.

– Ale pamiętajcie, Szwejku, żebyście w drodze nie robili żadnych głupstw – napominał go porucznik Lukasz. – Najważniejsze, żebyście się wobec ludności zachowywali przyzwoicie!

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że będę się starał, chociaż miałem jakiś obrzydliwy sen, gdy się nad ranem trochę zdrzemnąłem. Śniło mi się o nieckach, które miały dziurę, tak że przez całą noc ciekła woda na korytarz tego domu, w którym mieszkałem. Woda przeciekła na sufit mieszkania gospodarza, który natychmiast kazał mi się wyprowadzić. Taka rzecz, panie oberlejtnant, zdarzyła się w rzeczywistości. Było to w Karlinie za wiaduktem…

– Dajcie nam spokój, Szwejku, ze swoim głupim gadaniem i razem z Vańkiem popatrzcie raczej na mapę, żebyście wiedzieli, którędy macie iść. Więc tutaj oto macie te wsie: od tej wsi ruszacie na prawo ku rzeczułce, potem z biegiem rzeczki idziecie do najbliższej wioski, a stamtąd idziecie dalej aż do miejsca, w którym do rzeczułki tej wpada pierwszy strumień. Będzie to po stronie prawej. Potem pójdziecie polną drogą na północ i nie możecie się dostać nigdzie indziej, tylko do Felsztyna! Zapamiętacie to sobie?

Szwejk ruszył tedy razem z sierżantem rachuby Vańkiem według marszruty.

Było już po południu i w panującej spiekocie cała okolica zdawała się ciężko dyszeć. Z płytkich grobów żołnierskich dobywał się zaduch zgnilizny. Dotarli w okolice, w których staczano walki podczas marszu na Przemyśl i gdzie karabiny maszynowe skosiły całe bataliony. W niedużych laskach nad rzeczułką widać było ślady ognia artyleryjskiego. Na wielkich przestrzeniach i zboczach zamiast drzew sterczały z ziemi jakieś ułomki i pniaczki, a pustynia ta była jakby zorana rowami strzeleckimi.

– Trochę tu inaczej niż pod Pragą – rzekł Szwejk, aby przerwać milczenie.

– U nas już będzie po żniwach – rzekł na to sierżant rachuby Vaniek. – W okolicach Kralup żniwa zaczynają się najwcześniej.

– Tutaj po wojnie będą bardzo dobre urodzaje – rzekł po chwili Szwejk. – Nie trzeba będzie kupować żadnych mączek kostnych. Dla rolnika jest to rzeczą bardzo korzystną, gdy na polu spróchnieje cały pułk. Jednym słowem, obłowi się niejeden gospodarz, i to porządnie. Tylko o jedno się boję, a mianowicie, żeby ci rolnicy nie dali się nabrać i nie sprzedawali tych kości żołnierskich cukrowniom. W Karlińskich Koszarach był na przykład oberlejtnant Holub, taki uczony, że cała kompania uważała go za idiotę, ponieważ z powodu swej uczoności nie nauczył się wyzywać żołnierzy i nad wszystkim zastanawiał się tylko ze stanowiska naukowego. Pewnego razu żołnierze zameldowali mu, że komiśniaka, który właśnie fasowali, żreć nie podobna. Innego oficera takie zuchwalstwo rozzłościłoby, ale on nic; zachował spokój, nikogo nie nazwał świnią czy bydlakiem i nikomu nie dał w pysk. Tyle tylko, że zwołał wszystkich swoich szeregowców i rzekł do nich swoim bardzo przyjemnym głosem: „Po pierwsze, musicie sobie uświadomić, że koszary to nie żaden delikatessenhandlung, żebyście sobie mogli do woli wybierać marynowane węgorze, sardynki i sandwicze. Każdy żołnierz winien być na tyle inteligenty, żeby bez szemrania żreć wszystko, co fasuje, i ma mieć tyle dyscypliny, żeby się nie zastanawiać nad gatunkiem tego, co mu każą żreć. Wyobraźcie sobie, żołnierze, że może być wojna. Tej ziemi, w której was po bitwie pochowają, będzie wszystko jedno, jakiego komiśniaka nażarliście się przed śmiercią. Matka ziemia rozłoży was i zeżre razem z butami. Na świecie nic zginąć nie może. Z was, żołnierze, wyrośnie nowe zboże na komiśniak dla nowych żołnierzy, którzy znowu może tak samo jak wy nie będą zadowoleni z otrzymanego chleba, pójdą na skargę i natkną się na kogoś, kto każe ich wsadzić do paki, aż oko zbieleje, ponieważ będzie miał do tego prawo. Teraz wam wszystko ładnie wytłumaczyłem, moi żołnierze, i nie potrzebuję wam chyba dodawać, że kto by się w przyszłości chciał uskarżać, to miałby tylko tę jedną przyjemność, a mianowicie, wyjście z paki na wolny świat boży”. „Żeby choć trochę urągał” – mówili między sobą żołnierze, a te wszystkie delikatne słowa, jakich używał w swych przemówieniach pan oberlejtnant, mocno ich oburzały. Więc pewnego razu wybrała mnie kompania, żebym mu o tym delikatnie powiedział, że go wszyscy bardzo lubimy, ale że wojsko bez wyzwisk to nie wojsko. Więc poszedłem do niego do mieszkania i prosiłem go, żeby się nie krępował, że wojsko to rzecz przecie twarda jak rzemień, a żołnierze już są przyzwyczajeni do tego, iż co dzień im się powtarza, że jeden w drugiego pies i świnia, bo w przeciwnym razie tracą szacunek dla przełożonych. Zrazu się wymawiał, mówił coś o inteligencji, o tym, że dzisiaj już się nie służy pod batem, ale wreszcie dał się przekonać, sprał mnie po pysku i wyrzucił za drzwi, żeby słowa jego nabrały większej wagi. Kiedy powiedziałem kolegom o rezultacie swojej wizyty u niego, wszyscy się ogromnie ucieszyli, ale on popsuł nam uciechę już następnego dnia. Podchodzi do mnie i wobec wszystkich powiada: „Szwejku, ja się wczoraj zapomniałem. Macie tu guldena i napijcie się za moje zdrowie. Z żołnierzami trzeba umieć postępować”.

Szwejk rozejrzał się po okolicy. Po chwili rzekł:

– Zdaje mi się, że nie idziemy tak jak trzeba. Pan oberlejtnant wytłumaczył nam przecie wszystko jak należy. Najprzód idzie się pod górkę, potem na dół, następnie w lewo i na prawo, potem znowu w prawo i na lewo – a my ciągle idziemy prosto. A może szliśmy dobrze, tylko że przy gadaniu nie zauważyliśmy, czy dobrze idziemy. Ja tu stanowczo widzę przed sobą dwie drogi wiodące do tego Felsztyna. Proponowałbym, żebyśmy teraz ruszyli tą drogą, która prowadzi w lewo.

Sierżant rachuby, jak zawsze, gdy dwoje ludzi znajdzie się na rozstajach, zaczął dowodzić, że trzeba iść na prawo.

– Moja droga byłaby wygodniejsza niż pańska – rzekł Szwejk. – Ja pójdę wzdłuż strumienia, nad którym rosną niezapominajki, a pan idź sobie zakurzoną drogą śród tej spiekoty. Ja się trzymam tego, co nam powiedział pan oberlejtnant, że w ogóle nie wolno nam zabłądzić, a jeżeli nie możemy już zabłądzać, to po co leźć pod górę. Pójdę łąkami, przypnę kwiatek do czapki i narwę bukiet niezapominajek dla pana oberlejtnanta. Zresztą przekonamy się niedługo, kto z nas miał rację, więc mam nadzieję, że się rozejdziemy jako dobrzy towarzysze. Okolica jest tu taka, że wszystkie drogi prowadzą do tego Felsztyna.

– Nie małpujcie, Szwejku – rzekł Vaniek. – Podług mapy z tego miejsca ruszyć musimy, jak już powiedziałem, w prawo.

– Mapa też się może mylić – odpowiedział Szwejk zbaczając ku strumieniowi w dolince. – Pewnego razu wędliniarz Krzenek, mieszkający na Vinohradach, wracał do domu od „Montagów” z Małej Strany na Królewskie Vinohrady podług planu miasta Pragi, błąkał się całą noc, a nad ranem dotarł do Rozdzielova koło Kladna. Znaleźli go w życie; leżał zdrętwiały ze zmęczenia i chłodu. Skoro pan nie chce mnie słuchać, panie rechnungsfeldfebel, i trwa przy swoim, to się musimy rozejść i spotkamy się dopiero w Felsztynie. Niech pan spojrzy na zegarek, żeby było wiadomo, kto prędzej dojdzie do celu. A gdyby panu zagrażało jakie niebezpieczeństwo, to niech pan wystrzeli w powietrze, żebym wiedział, gdzie pan się znajduje.

Po południu Szwejk dotarł do niedużego stawu, gdzie natknął się na zbiegłego jeńca rosyjskiego. Zbieg kąpał się właśnie, ale gdy ujrzał Szwejka, wyskoczył z wody i nagi zaczął uciekać.

Szwejk był ciekaw, czy pasowałby mu rosyjski mundur leżący nad stawem pod wierzbami, więc rozebrał się i przywdział mundur nieszczęsnego zbiegłego nagusa, który uciekł z transportu zakwaterowanego we wsi za lasem. Szwejk chciał się dokładnie przejrzeć przynajmniej w wodzie stawu, więc tak długo chodził po grobli, aż go tam dostrzegł i zabrał patrol żandarmerii polowej szukając zbiegłego jeńca. Byli to Węgrzy, więc pomimo protestów Szwejka odprowadzili go na etap w Chyrowie, gdzie został włączony do szeregu jeńców rosyjskich, pracujących właśnie przy naprawie toru linii kolejowej wiodącej do Przemyśla.

 

Wszystko to stało się tak szybko, że Szwejk dopiero nazajutrz zdał sobie sprawę ze swojej przygody; wtedy to na białej ścianie izby szkolnej, w której ulokowana była część jeńców, wypisał kawałkiem węgla drzewnego:

TU NOCOWAŁ JÓZEF SZWEJK Z PRAGI,

ORDYNANS 11 KOMPANII MARSZOWEJ 91 PUŁKU,

KTÓRY JAKO KWATERMISTRZ

PRZEZ POMYŁKĘ DOSTAŁ SIĘ

POD FELSZTYNEM

DO NIEWOLI AUSTRIACKIEJ

Tom czwarty. Po przesławnym laniu

I. Szwejk w transporcie jeńców rosyjskich

Kiedy Szwejk, błędnie uważany za jeńca rosyjskiego, zbiegłego ze wsi w pobliżu Felsztyna, pisał węglem na ścianie swoje rozpaczliwe okrzyki, nikt nie zwracał na to uwagi, a kiedy w Chyrowie na etapie chciał wszystko szczegółowo objaśnić jednemu z oficerów, przechodzącemu właśnie obok niego, gdy im rozdawano po kawałku twardego chleba kukurydzowego, jeden z żołnierzy węgierskich, pilnujący transportu jeńców, zdzielił go kolbą w ramię wołając:

– Baszom az élet. Do szeregu, ruska świnio!

Działo się to oczywiście w taki sam sposób, w jaki żołnierze węgierscy obchodzili się z jeńcami rosyjskimi, których języka nie rozumieli.

Szwejk stanął w szeregu i zwrócił się do najbliższego jeńca:

– Człowiek ten spełnia swój obowiązek, ale i sam siebie naraża przy tej sposobności na niebezpieczeństwo. Przecież mogłoby się zdarzyć, że karabin byłby nabity, a zamek otwarty, więc gdy taki zacznie prać człowieka kolbą, a lufę ma przeciwko sobie, to karabin mógłby wystrzelić, a cały nabój mógłby wlecieć mu w gębę. Mógłby więc spełnienie obowiązku przypłacić życiem. Na Szumavie w pewnym kamieniołomie robotnicy kradli zapalniki dynamitowe, żeby mieć zapas przy karczowaniu pni w zimie. Dozorca kamieniołomu otrzymał rozkaz rewidowania każdego robotnika, a zabrał się do tego z wielką miłością; zaraz pierwszego z brzegu zaczął tak zamaszyście tłuc po kieszeniach, że zapalniki wybuchły i obaj razem z dozorcą wylecieli w powietrze i to tak jakoś śmiesznie, jakby się trzymali za szyje.

Jeniec rosyjski, któremu Szwejk to wszystko opowiadał, spoglądał na niego tak poczciwie, jakby chciał rzec, że ze wszystkich tych wywodów nic nie rozumie.

– Nie ponymat, ja krymski Tataryn, Allah achper – rzekł wreszcie i usiadł na ziemi, podwinąwszy nogi pod siebie, po czym złożył ręce na piersi i zaczął się modlić: Allah, achper… achper… bezmila… arachman… arachm… malinkin mustafir.

– Więc tyś bratku, Tatar – rzekł Szwejk ze współczuciem. – No, toś się udał. Naturalnie, że jeśli ty Tatar, to ani ja ciebie, ani ty mnie rozumieć nie możesz. Hm, a czy ty znasz Jarosława ze Szternberga? Nie znasz tego imienia? Ach, ty łobuzie tatarski. To przecież ten sam, co to wam dał tak mocno po dupie pod Hostynem. Wialiście wtedy od nas z Moraw, wy łobuzy tatarskie, świńskim truchtem. Widać, że w waszych czytankach nie piszą o tym tak jak w naszych. A czy znasz Matkę Boską Hostyńską? Naturalnie, że nie znasz, a to Ona przyczyniła się do waszego lania. Ale teraz w niewoli ochrzczą cię, ty smyku, jak amen w pacierzu.

A ty także z Tatarów? – zwrócił się Szwejk do drugiego jeńca.

Zagadnięty zrozumiał słowo „Tatar” i potrząsnął przecząco głową:

– Tataryn net, Czerkes, rodneja Czerkes, golowy reżu.

Szwejk miał osobliwe szczęście, bo znalazł się w towarzystwie przedstawicieli różnych narodów wschodnich. W transporcie jeńców znajdowali się Tatarzy, Gruzini, Osetyńcy, Czerkiesi, Mordwini i Kałmucy.

Miał też pecha, że z nikim nie mógł się dogadać, więc razem z innymi wleczono go na Dobromil, gdzie miano zacząć naprawę drogi żelaznej, idącej przez Przemyśl na Niżankowice.

W Dobromilu, na etapie w kancelarii, zapisywano wszystkich jeńców jednego po drugim, co odbywało się nie bez trudu, ponieważ wśród wszystkich trzystu jeńców, spędzonych do Dobromila z różnych stron, nie było ani jednego, który rozumiałby mowę rosyjską sierżanta siedzącego za stołem i pełniącego obowiązki tłumacza we Wschodniej Galicji, bo twierdził o sobie, że język rosyjski zna. Przed jakimiś trzema tygodniami sprowadził sobie słownik rosyjsko-niemiecki i rozmówki, ale jak dotychczas nie bardzo mu szło, tak iż zamiast po rosyjsku mówił łamanym językiem słowackim, który przyswoił sobie jako tako, gdy podróżował po Słowaczyźnie i sprzedawał obrazy świętego Stefana, różańce i kropielnice wyrabiane przez jedną z firm wiedeńskich.

Wobec tych dziwacznych postaci, z którymi w ogóle dogadać się nie mógł, był całkiem bezradny. Wyszedł więc przed kancelarię i wrzasnął na gromadę jeńców:

– Wer kann deutsch sprechen?

Z gromady wystąpił Szwejk, który z twarzą rozradowaną śpieszył ku sierżantowi i natychmiast został przez niego zabrany do kancelarii.

Sierżant usadowił się za stołem, ułożył przed sobą stos blankietów z rubrykami, w których miały być zapisywane imiona i nazwiska, i przynależność państwowa jeńców, i rozpoczął ze Szwejkiem po niemiecku wysoce pocieszną rozmowę:

– Jesteś Żyd, co? – zapytał przede wszystkim.

Szwejk zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie potrzebujesz się wypierać swego żydostwa – z wielką pewnością siebie mówił dalej sierżant-tłumacz – bo każdy spośród waszych jeńców, który umiał po niemiecku, był Żyd, i basta. Jak się nazywasz? Szwejch? No, widzisz. Po co się zapierasz, skoro nazwisko masz żydowskie? U nas możesz się do tego przyznać bez obawy, bo w naszej Austrii nie ma pogromów żydowskich. Skąd pochodzisz? Aha, Praga, ja ją znam, bo to przedmieście Warszawy. Przed jakimś tygodniem miałem tu już dwóch Żydków z Pragi spod Warszawy. A twój pułk? 91?

Sierżant sięgnął po schemat, przerzucał kartki i wreszcie rzekł:

– Pułk 91 nazywa się Erywański, jest z Kaukazu, kadrę ma w Tyflisie. A co? Gapisz się na mnie, że my tu wszystko tak dobrze wiemy.

Szwejk istotnie gapił się oszołomiony całą tą sprawą, a sierżant mówił dalej z wielką powagą, podając Szwejkowi połowę nie dopalonego papierosa:

– Masz i pal. To inny tytoń niż wasza machorka. Ja tu jestem, mój Żydku, najwyższym panem. Gdy powiem słowo, to wszystko musi trząść się przede mną i padać na pysk. W naszym wojsku panuje inna dyscyplina niż w waszym. Wasz car to łobuz, ale nasz car to mądra głowa. A teraz pokażę ci coś, żebyś wiedział, jaka u nas panuje dyscyplina.

Otworzył drzwi prowadzące do pokoju przyległego i krzyknął:

– Hans Löfler.

– Hier – ozwało się w odpowiedzi i do izby wszedł żołnierz z wielkim wolem, Styryjczyk o wyrazie spłakanego kretyna. Na etapie żołnierz ten był dziewczyną do wszystkiego.

– Hans Löfler – polecił sierżant – bierz moją fajkę, wsadź ją sobie w usta jak aportujący pies i na czworakach biegaj dokoła stołu, dopóki nie powiem halt! Prócz tego musisz szczekać, ale tak, żeby ci fajka z ust nie wypadła, bo dam ci słupka.

Wolasty Styryjczyk zaczął łazić na czworakach i szczekać.

Sierżant spojrzał na Szwejka okiem zwycięskim.

– A co? Czy nie mówiłem ci, Żydku, że u nas jest doskonała dyscyplina?

I sierżant z wielkim zadowoleniem spoglądał na biedne, wystraszone zwierzę pochodzące z jakiegoś alpejskiego szałasu, biegające na czworakach.

– Halt! – zawołał wreszcie. – Teraz służ i podaj mi fajkę. Doskonale, a teraz jodłuj.

– Holarijo, holarijo! – ozwało się w izbie jodłowanie.

Gdy już było po przedstawieniu, sierżant wyjął z szuflady cztery papierosy „Sport” i wspaniałomyślnie wręczył je Hansowi. Wtedy Szwejk łamaną niemczyzną zaczął sierżantowi opowiadać, że w jednym pułku pewien oficer miał takiego posłusznego służącego, iż ten robił wszystko, co mu jego pan rozkazał, a gdy pewnego razu zapytali go, czy na rozkaz swego pana zeżarłby łyżką to, co jego pan wyknoci, miał odpowiedzieć: „Gdyby mi mój pan kazał zrobić taką rzecz, to zrobiłbym według rozkazu, ale żeby w tym nie było włosa, bo włosami bardzo się brzydzę i zaraz by mnie zemdliło”.

– Wy, Żydzi, macie osobliwe anegdoty – roześmiał się sierżant – ale założyłbym się, że w waszym wojsku nie ma takiej dyscypliny jak w naszym. Tu wszakże o co innego nam chodzi. Mianuję cię starszym nad całym transportem. Do wieczora spiszesz mi nazwiska wszystkich jeńców. Będziesz dla nich fasował jedzenie, podzielisz ich na dziesiątki i będziesz odpowiadał, jeśli ci który z nich ucieknie. Gdyby ci który z jeńców uciekł, mój Żydku, to cię rozstrzelamy.

– Chciałbym z panem porozmawiać, panie sierżancie – rzekł Szwejk.

– Tylko mi się nie targuj i nie wykręcaj – odpowiedział sierżant – bo cię poślę do obozu. Nie lubię wykrętów. Jakoś ogromnie szybko zaaklimatyzowałeś się u nas w Austrii. Patrzcie go, on by chciał ze mną porozmawiać… Im człowiek grzeczniejszy dla was, tym natarczywsi jesteście… Dalej, bierz się do roboty. Masz tu papier i ołówek i rób spis!… Czego ci jeszcze?

– Ich melde gehorsam, Herr Feldwebel

– Wynoś mi się zaraz! Widzisz, ile mam roboty! – wołał sierżant przybierając wyraz twarzy człowieka wielce przepracowanego.

Szwejk zasalutował i odszedł ku jeńcom, przy czym pomyślał sobie, że cierpliwość w służbie dla najjaśniejszego pana musi wydać owoce.

Trudniejszą sprawą było układanie spisu jeńców, bo ci nie bardzo rozumieli, że mają wymienić swoje nazwiska. Szwejk przeżył w swoim życiu wiele, ale mimo to te tatarskie, gruzińskie i mordwińskie nazwiska nie mieściły mu się w głowie.

„Nikt mi przecie nie będzie wierzył – myślał Szwejk – że ktoś mógłby się nazywać tak, jak się nazywają ci Tatarzy dokoła: Mahlahalej Abdrachmanow, Bejmurat Allahali, Dżeredże Czerdedże, Dawlatbalej Nurdagalejew i jak ich tam jeszcze… U nas jednak mają ludzie lepsze nazwiska, jak na przykład probos w Żidohouszti, który się nazywał Niemrava”.

Szwejk chodził dalej przed szeregami jeńców, którzy po kolei wykrzykiwali swoje imiona i nazwiska:

– Dżindralej, Hanemalej, Babamulej Mirzahali – itd.

– Jeszcze się w język ugryziesz – mówił do każdego z nich z poczciwym uśmiechem Szwejk. – Czy to nie lepiej, gdy u nas ludzie nazywają się: Bogusław Sztiepanek, Jarosław Matouszek albo Rużena Svobodowa?

Gdy wreszcie po straszliwych udrękach Szwejk spisał wszystkich tych Babula Halejów, Chudżi Mudżich itd., postanowił jeszcze raz zrobić próbę i wytłumaczyć sierżantowi-tłumaczowi, że jest ofiarą pomyłki i że już kilka razy w czasie transportowania, gdy pędzili go razem z jeńcami, daremnie usiłował doprosić się sprawiedliwości.

Sierżant-tłumacz, który już przedtem niezupełnie był trzeźwy, stracił tymczasem całkowicie przytomność.

Siedział nad częścią ogłoszeniową jakiejś gazety niemieckiej i ogłoszenia te odśpiewywał na nutę marsza Radetzkiego:

– „Gramofon wymienię na wózek dziecięcy”. „Szkło białe i zielone, także potłuczone, skupuję”. „Buchalterii i bilansowania nauczy się każdy, kto przejdzie piśmienny kurs buchalterii” – itd.

Do niektórych ogłoszeń nie nadawała się nuta marsza, ale sierżant przemocą wtłaczał słowa w melodię i dlatego tłukł pięścią w stół i nogami walił do taktu. Wąsy jego, zlepione kontuszówką, sterczały po obu stronach, zeschnięte jak pędzle używane do gumy arabskiej. Jego oczy z obrzękłymi powiekami zauważyły wprawdzie Szwejka, ale sierżant zachowywał się tak, jakby go nie widział, tyle tylko, że przestał wybijać takt rękoma i nogami. Zmienił też rytm na nutę piosnki: „Ich weiss nicht, was soll es bedeuten…” i wyśpiewywał na tę melodię ogłoszenie: „Karolina Dreger, akuszerka, poleca się szanownym damom we wszelkich okazjach”.

Przyśpiewywał sobie coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie zamilkł, bez ruchu spoglądał na całą wielką kolumnę ogłoszeń i dał Szwejkowi okazję do rozgadania się o jego przygodzie, o której ten opowiadał urywanymi zdaniami i niemczyzną najokropniejszą.

Szwejk zaczął od tego, że jednak miał rację, gdy wybierał drogę na Felsztyn wzdłuż potoku, ale nie jego to wina, że jakiś nieznany rosyjski żołnierz uciekł z niewoli i poszedł się kąpać do stawu, koło którego on, Szwejk, musiał akurat przechodzić, jako że jego obowiązkiem było wybierać drogę najkrótszą, bo był przecie kwatermistrzem. Rosjanin, jak tylko go zobaczył, zaraz uciekł zostawiając na brzegu swój mundur. On, Szwejk, słyszał nieraz, że na przykład na pozycji wywiadowcy przebierają się w uniformy poległych żołnierzy nieprzyjacielskich, i dlatego na próbę przebrał się w porzucony uniform, żeby się przekonać, jakby mu się w takim mundurze w razie potrzeby chodziło.

 

Wyjaśniwszy tę swoją pomyłkę Szwejk zauważył, że mówił zgoła na próżno, bo sierżant już dawno spał, zanim opowieść doszła do owego stawu, w którym kąpał się jeniec rosyjski. Szwejk poufale podszedł do śpiącego i dotknął jego ramienia, co wystarczyło, aby sierżant spadł z krzesła na podłogę, gdzie spokojnie spał dalej.

– Pan pozwoli, panie feldfebel – rzekł Szwejk – że pana opuszczę. – I zasalutowawszy wyszedł z kancelarii.

Wczesnym rankiem kolejowe dowództwo wojskowe zmieniło dyspozycje i postanowiło, że ta grupa jeńców, w której znajdował się Szwejk, będzie wyprawiona prosto do Przemyśla do naprawienia toru Przemyśl–Lubaczów.

Pozostało więc wszystko po staremu i Szwejk odbywał w dalszym ciągu odyseję razem z jeńcami rosyjskimi. Węgierscy wartownicy pędzili wszystkich szybkim marszem naprzód.

W pewnej wsi, gdzie był odpoczynek, spotkali się z oddziałem trenu. Przed grupą wozów stał oficer i przyglądał się jeńcom. Szwejk wyskoczył z szeregu, stanął przed oficerem i zawołał:

– Herr Leutnant, ich melde gehorsamst

Więcej powiedzieć nie zdołał, bo natychmiast pośpieszyli za nim dwaj węgierscy żołnierze, którzy pięściami wpędzili go ponownie do szeregu.

Oficer rzucił za nim niedopałek papierosa, ale jakiś inny jeniec podniósł go i wypalił. Potem oficer zwrócił się do stojącego w pobliżu kaprala i tłumaczył mu, że w Rosji są niemieccy koloniści i że także muszą walczyć.

Potem, w ciągu całej drogi do Przemyśla, nie nadarzyła się Szwejkowi ani razu sposobność do poskarżenia się komukolwiek i wytłumaczenia, że właściwie jest on ordynansem 11 kompanii marszowej 91 pułku. Dopiero w Przemyślu, gdy wieczorem spędzono jeńców do jakiegoś rozbitego fortu strefy wewnętrznej, mógł Szwejk odpocząć w jednej ze stajen artylerii fortecznej.

Leżały tam kupy słomy tak zawszonej, że wszy z łatwością poruszały jej krótkimi źdźbłami jak mrówki znoszące materiał do budowania mrowiska.

Jeńcy dostali trochę „kawy” z samej cykorii, brudnej jak pomyje, i po kawałku trocinowatego chleba z kukurydzy.

Potem przejmował jeńców major Wolf, władający owego czasu wszystkimi jeńcami, zatrudnionymi przy robotach w twierdzy Przemyśl i w okolicy. Był to człowiek bardzo drobiazgowy. Przy sobie miał cały sztab tłumaczy, którzy spośród jeńców wybierali specjalistów do budowy według ich zdolności i wykształcenia.

Major Wolf miał idée fixe, że jeńcy rosyjscy ukrywają swoje wykształcenie, ponieważ zdarzało się, że gdy on pytał jeńca:

„Czy umiesz budować koleje żelazne?” – to jeniec odpowiadał:

„O niczym nie wiem, o niczym podobnym nie słyszałem, żyłem sprawiedliwie i uczciwie”.

Gdy więc już wszyscy stali w szeregu przed majorem Wolfem i całym jego sztabem, ten zapytał najpierw w języku niemieckim, kto z nich umie po niemiecku.

Szwejk wysunął się dziarsko naprzód, stanął przed majorem, zasalutował i meldował, że on umie po niemiecku.

Major Wolf był tym wyraźnie uradowany i zaraz zapytał Szwejka, czy nie jest on czasem inżynierem.

– Posłusznie melduję, panie majorze – odpowiedział Szwejk że nie jestem inżynierem, ale ordynansem 11 kompanii marszowej 91 pułku. Dostałem się do naszej niewoli, a stało się to, panie majorze tak…

– Co takiego?! – wrzasnął major Wolf.

– Posłusznie melduję, panie majorze, że to się stało tak…

– Wy jesteście Czech?! – ryczał dalej major. – Wyście się przebrali w rosyjski mundur?!

– Posłusznie melduję, panie majorze, że to się wszystko jedno z drugim zgadza. Bardzo się cieszę, że pan major natychmiast wżył się w moją sytuację. Być może, że nasi już gdzieś walczą, a ja mógłbym w ten sposób przegawronić całą wojnę. Więc ja panu majorowi wszystko jeszcze raz dokumentnie opowiem.

– Dość – rzekł major Wolf i zawołał dwóch żołnierzy, aby tego człowieka natychmiast odprowadzili na odwach, a sam szedł powoli za Szwejkiem w towarzystwie jeszcze jednego oficera; w rozmowie z nim energicznie wymachiwał rękoma. W każdym zdaniu było coś o czeskich psach, a z całego jego zachowania wyzierała uciecha, że dzięki swej spostrzegawczości schwytał jednego z tych ptaszków, o których działalności antypaństwowej za granicą już od kilku miesięcy przysyłano dowódcom oddziałów tajne komunikaty, mające rzekomo dowodzić, że liczni dezerterzy czeskich pułków, zapominając o swojej przysiędze, wstępują do szeregów wojska rosyjskiego i służą nieprzyjacielowi osobliwie cennymi usługami szpiegowskimi.

Austriackie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych błąkało się w mrokach, o ile chodziło o wykrycie jakiejś organizacji bojowej wśród tych jednostek, które przedostały się na stronę rosyjską. Nie wiedziano jeszcze nic pewnego o organizacjach wojskowych na obczyźnie i dopiero w sierpniu na linii Sokal–Miljatyn–Bubnowo dowódcy batalionów otrzymali poufne komunikaty, że były austriacki profesor Masaryk uciekł za granicę i prowadzi propagandę przeciwko Austrii. Jakiś głuptasek ze sztabu dywizji uzupełnił ten komunikat takim śmiesznym rozkazem:

„W razie ujęcia go, przyprowadzić natychmiast do sztabu dywizji”.

W owym czasie major Wolf nie miał jeszcze nawet pojęcia o tym, jakie zamiary mają wobec Austrii ci, którzy pouciekali spod jej sztandarów i spotykając się w Kijowie lub gdzie indziej, prowadzili z sobą takie rozmowy:

– Co tu porabiasz?

– Zdradziłem najjaśniejszego pana – brzmiała wesoła odpowiedź.

Major Wolf znał tylko jeden z tych tajnych komunikatów o uciekinierach i szpiegach i oto cieszył się, że jeden z tych szpiegów przez własną nieostrożność wpadł mu w ręce tak łatwo. Major Wolf był człowiekiem bardzo próżnym i wyobrażał sobie, że wyższe instancje pochwalą go i zasypią odznaczeniami za jego czujność, spryt i zdolności.

Zanim doszli do odwachu, był przekonany, że pytanie: „Kto zna język niemiecki? – rzucił rozmyślnie, ponieważ ujęty szpieg wydał mu się natychmiast podejrzany przy pierwszym przeglądzie jeńców.

Oficer, idący z nim razem, kiwał głową i rzekł, że trzeba będzie zameldować o tym aresztowaniu w dowództwie garnizonu dla dalszego załatwienia sprawy i dla przeprowadzenia oskarżonego do wyższego sądu wojskowego, bo stanowczo nie można zrobić tak, jak mówi pan major: przesłuchać go na odwachu, a potem natychmiast powiesić tuż za odwachem. Powieszony będzie tak czy tak, ale drogą prawną, zgodnie z orzeczeniem sądu wojskowego, aby można było ustalić związki istniejące między innymi podobnymi zbrodniarzami. Dlatego przed powieszeniem konieczne jest szczegółowe badanie. Kto wie, ilu ciekawych rzeczy można się będzie jeszcze dowiedzieć.

Majora Wolfa opanował nagły upór, zbudziło się w nim utajone zbydlęcenie, tak że oświadczył, iż tego dezertera-szpiega natychmiast po przesłuchaniu każe powiesić na własne ryzyko. Może sobie na to śmiało pozwolić, bo ma wysokie znajomości, a zresztą wszystko mu jedno. U niego jest tak jak na froncie. Gdyby ten szpieg został ujęty tuż za linią bojową, to byłby przesłuchany i natychmiast powieszony, i nikt nie robiłby z nim ceregieli. Zresztą pan kapitan wie chyba, że dowódca na froncie bojowym, poczynając od kapitana wzwyż, ma prawo wieszać wszystkich ludzi podejrzanych.

Oczywiście, że major Wolf trochę sobie poplątał kompetencje, ile chodziło o prawo wieszania ludzi przez dowódców wojskowych.

W Galicji Wschodniej, im bliżej frontu, prawo wieszania zniżało się coraz bardziej ku coraz niższym szarżom, aż dochodziło do tego, że na przykład kapral prowadzący patrol kazał powiesić dwunastoletniego smyka, który wydał mu się podejrzany dlatego, że w opuszczonej i obrabowanej wsi gotował sobie w jakiejś zburzonej chacie łupiny z kartofli.

Toteż spór między majorem a kapitanem stawał się coraz ostrzejszy.

– Nie ma pan prawa do tego! – krzyczał zdenerwowany kapitan. – Człowiek ten zostanie powieszony na podstawie wyroku sądu wojskowego.

– Będzie powieszony, ale bez wyroku – sapał ze złości major Wolf.

Szwejk, który szedł przed nimi i słyszał tę ciekawą rozmowę, rzekł do prowadzących go żołnierzy tylko te słowa: