Kostenlos

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Ktoś mu potem opowiadał, że obaj nędznie zginęli w jakichś błotach podczas ucieczki.

Gdy autem podjeżdżał ku pozycjom dla obejrzenia odcinka swej brygady, wszystko było jasne i wyraźne. Właściwie był delegowany przez generalny sztab armii.

Koło niego przechodzili żołnierze i śpiewali pieśń, którą czytał kiedyś w zbiorze austriackich pieśni wojennych: Es gilt.

 
Halt euch brav, ihr tapf’ren Brüder,
Werft den Feind nur herzhaft nieder,
Lasst des Kaisers Fahne weh’n…
 

Okolica była taka sama jak na obrazkach „Wiener Illustrierte Zeitung”.

Po prawej stronie koło stodoły widać było artylerię ostrzeliwującą nieprzyjacielskie okopy przy szosie, po której pędził samochód. Z lewej strony stał dom, z którego strzelano, podczas gdy nieprzyjaciel kolbami karabinów starał się wywalić drzwi. Przy szosie płonął zestrzelony aeroplan nieprzyjacielski. Na horyzoncie widać było kawalerię i palącą się wieś, dalej okopy marszbatalionu na małym wywyższeniu, skąd ostrzeliwano nieprzyjaciela z karabinów maszynowych. Dalej ciągnęły się okopy nieprzyjacielskie wzdłuż szosy. A szofer wiezie go dalej szosą prosto ku nieprzyjacielowi.

– Nie wiesz, gdzie mnie wieziesz? Tam jest nieprzyjaciel! – ryczy na szofera.

Ale szofer odpowiada mu zgoła spokojnie:

– Panie generale, to jedyna porządna droga. Szosa jest w stanie dobrym. Na drogach bocznych opony nie wytrzymałyby tej jazdy.

Im bliżej pozycji nieprzyjacielskich, tym wyraźniej słychać strzelanie. Po obu stronach okopów ciągnie się aleja drzew owocowych i granaty niszczą tę aleję.

A szofer spokojnie odpowiada na jego uwagi:

– Ta szosa jest wyborna, panie generale, jedzie się po niej jak po maśle. Gdybyśmy zboczyli w pole, to opony nie wytrzymają.

Niech pan spojrzy, panie generale – krzyczy szofer – ta szosa jest tak świetnie zbudowana, że nawet moździerze trzydziestocentymetrowe nic nam nie zrobią. Szosa ta to istne boisko, ale na kamienistych polnych drogach popękałyby opony. A wracać też nie możemy, panie generale.

Bzzz… dzum! – słyszy Biegler wybuch i auto robi ogromny skok.

– A co? Czy nie mówiłem, panie generale?! – ryczy szofer. – Przecież to jest cholernie dobra szosa. Właśnie wybuchnął przed nami pocisk trzydziestoośmiocentymetrowy. Ale dziury nie ma. Szosa jak boisko. Lecz gdybym skręcił w pole, to zaraz popękają opony. Teraz ostrzeliwują nas z odległości czterech kilometrów.

– Ale dokąd my jedziemy?

– To się pokaże – odpowiedział szofer. – Dopóki będzie taka szosa jak dotąd, to ręczę za wszystko.

Lot, ogromny lot i samochód przystaje.

– Panie generale – krzyczy szofer – czy nie ma pan mapy sztabowej?

Generał Biegler zapala elektryczną lampkę i widzi, że trzyma mapę sztabową na kolanach. Ale jest to morska mapa wybrzeży Helgolandu z roku 1864, z czasu wojny austriacko-pruskiej przeciw Danii o Szlezwig.

– Jesteśmy na rozstajach – powiada szofer – a wszystkie drogi prowadzą ku pozycjom nieprzyjacielskim. Mnie chodzi o porządną szosę, żeby nie ucierpiały opony, panie generale… Ja odpowiadam za automobil sztabowy…

Nagle huk, ogłuszający huk i gwiazdy olbrzymie jak koła. Mleczna droga jest gęsta jak śmietana.

Płynie Biegler w bezkresach wszechświata, siedząc obok szofera. Tuż przed siedzeniem auto zostało przecięte na pół, gładko, jakby nożycami. Z całego auta pozostał tylko napastliwy, zaczepny przód.

– Całe szczęście, że mi pan akurat pokazywał mapę – mówi szofer. – Przeleciał pan do mnie, a resztę diabli wzięli. To była czterdziestodwucentymetrówka… Zaraz wiedziałem, że jak miniemy rozstaje, to szosa będzie diabła warta. Po trzydziestoósemce mogła być tylko czterdziestodwucentymetrówka. Nic lepszego nie wyrabiają jak dotąd, panie generale.

– Ale dokąd jedziemy?

– Lecimy do nieba, panie generale, i trzeba omijać komety. Takie komety są znacznie gorsze od największych granatów.

Teraz pod nami jest Mars – rzekł szofer po długim milczeniu.

Biegler czuł się znowu spokojny.

– Czy znasz pan dzieje bitwy narodów pod Lipskiem? – zapytał. – Kiedy to marszałek polny, książę Schwarzenberg, szedł na Libertkovice 14 października 1813 roku i gdy 16 października toczyła się walka o Lindenau? Wtedy generał Merweldt staczał swoje walki, wojska austriackie były w Vachovie, a 19 października padł Lipsk.

– Panie generale – rzekł szofer z wielką powagą – jesteśmy właśnie przed niebieską bramą, proszę wysiadać! Przez bramę niebieską przejechać nie podobna, bo jest tu wielki tłok. Sami żołnierze.

– Przejedź którego z nich, to nam poschodzą z drogi! – krzyczy na szofera.

I wychylając się z samochodu, woła:

– Achtung, sie Schweinbande! Co za bydło! Widzą generała, ale nie chce im się zrobić rechts schaut.

– Ciężka sprawa, panie generale – odpowiada na to szofer głosem łagodnym – prawie wszyscy mają poobrywane głowy.

Generał Biegler dopiero teraz zauważył, że ci, co się tłoczą w bramie niebieskiej, to najprzeróżniejsi inwalidzi, którzy w wojnie potracili różne części ciała i dźwigają je z sobą w plecakach. Głowy, ręce, nogi. Jakiś sprawiedliwy kanonier w podartym płaszczu, pchający się przez tłum przy niebieskiej bramie, miał w tłomoczku cały swój brzuch razem z dolnymi kończynami. Z innego tłomoka, dźwiganego przez jakiegoś sprawiedliwego landwerzystę, wyglądała na generała Bieglera połowa zadka, którą zacny ów człowiek stracił pod Lwowem.

– To gwoli porządkowi – odezwał się szofer przejeżdżając przez gęsty tłum. – Potrzebne to widać dla rajskiej superrewizji.

Przy bramie niebieskiej odźwierni puszczali jedynie na hasło, które i Bieglerowi od razu przyszło do głowy: „Für Gott und Kaiser”.

Samochód wjechał do raju.

– Panie generale – rzekł jakiś anioł-oficer ze skrzydłami u ramion, gdy przejeżdżali koło koszar aniołów-rekrutów – musi pan się meldować w dowództwie naczelnym.

Jechali dalej koło jakiegoś placu ćwiczeń, gdzie się roiło od rekrutów-aniołów, których uczono wołać chóralnie: Alleluja!

Przejeżdżali akurat koło pewnej grupy, gdzie rudy anioł-kapral obrabiał akurat jakiegoś ofermę anioła-rekruta, tłukł go pięścią po brzuchu i wołał:

– Gębę szerzej otwieraj, słoniu betlejemski! Czy to tak się woła: Alleluja? Skrzeczysz, jakbyś miał kluski w gębie. Chciałbym ja wiedzieć, co za wół wpuścił cię tutaj do raju, ty bydlę jedno. Więc jeszcze raz.... Hlahlehluhja? Ach, ty bestio jedna, jeszcze nam tu w raju będziesz krzyczał przez nos?! Powtórz mi zaraz, cedrze libański!

Pędzili dalej, ale jeszcze długo słyszeli za sobą nosowe dźwięki biednego anioła-rekruta: „Hla… hle… hlu… hja”, i krzyk anioła-kaprala: „Alle… lu… ja! Alle… lu… ja! Ty krowo jordańska!”

Potem zajaśniało wielkie światło nad ogromną budowlą, podobną do Koszar Mariańskich w Budziejowicach, a nad nią dwa aeroplany, jeden z lewej strony, drugi z prawej, zaś pośrodku, między nimi, rozciągnięte było olbrzymie płótno z wielkim napisem:

„K. u. k. Gottes Hauptquartier”.

Do generała Bieglera podbiegli dwaj aniołowie w uniformach żandarmów polowych, wyciągnęli go z samochodu i ująwszy za kołnierz, zaprowadzili na pierwsze piętro wielkiego gmachu.

– Zachowujcie się przyzwoicie przed Panem Bogiem – napomnieli go zatrzymując się przed pewnymi drzwiami, otworzyli te drzwi i wepchnęli go do środka.

Na środku pokoju, na którego ścianach wisiały portrety Franciszka Józefa i Wilhelma, następcy trenu Karola Franciszka Józefa, generała Wiktora Dankla, arcyksięcia Fryderyka i szefa sztabu generalnego, Konrada Hötzendorfa, stał Pan Bóg.

– Kadecie Biegler – rzekł Pan Bóg z naciskiem – nie poznajesz mnie? Ja jestem twój były kapitan Sagner z 11 kompanii marszowej.

Biegler zdrętwiał.

– Kadecie Biegler – odezwał się znowuż Pan Bóg – jakim prawem przywłaszczyłeś sobie tytuł generał-majora? Jakim prawem, kadecie Biegler, rozbijałeś się autem sztabowym po szosie i śród pozycji nieprzyjacielskich?

– Posłusznie melduję…

– Stul gębę, kadecie Biegler, gdy rozmawia z tobą Pan Bóg.

– Posłusznie melduję – wyjąkał Biegler jeszcze raz.

– Więc ty nie zamkniesz gęby? – krzyknął na niego Pan Bóg i otworzywszy drzwi zawołał: – Dwóch aniołów! Żwawo!

Weszli dwaj aniołowie z karabinami przewieszonymi przez lewe skrzydła. Biegler poznał w nich Matuszicza i Batzera.

Z ust Pana Boga zabrzmiał rozkaz:

– Wrzucić go do latryny!

Kadet Biegler zapadał się gdzieś w straszliwy smród.

*

Naprzeciwko śpiącego kadeta Bieglera siedział Matuszicz ze służącym kapitana Sagnera Batzerem i ciągle jeszcze grali w zechcyka.

– Stink awer d’ Kerl wie a’ Stockfisch – rzucił Batzer, który z zainteresowaniem przyglądał się, jak śpiący kadet zwija się na ławie i kręci. – Muss’ d’ Hosen voll ha’n.

– Taka rzecz może się zdarzyć każdemu – rzekł filozoficznie Matuszicz. – Daj mu spokój: przebierać go przecież nie będziesz. Lepiej rozdaj karty.

Nad Budapesztem widać już było łunę świateł, a po Dunaju przeskakiwały błyski reflektora.

Kadetowi Bieglerowi śniło się teraz coś innego, bo przez sen mówił:

– Sagen sie meiner tapferen Armee, dass sie sich in meinem Herzen ein unvergängliches Denkmal der Liebe und Dankbarkeit errichtet hat.

Ponieważ przy tych słowach znowuż zaczął się kręcić, pod nos Batzera zaleciał mocniejszy zapach. Splunął tedy i rzekł:

– Stink wie a’ Haizlputza, wie a’bescheissena Haizlputza.

A kadet Biegler kręcił się coraz niespokojniej, zaś nowy jego sen był wielce fantastyczny. Był obrońcą miasta Linzu w wojnie o sukcesję austriacką.

Widział reduty, szańce i palisady dokoła miasta. Jego kwatera główna przemieniona była w ogromny szpital. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, leżeli chorzy i trzymali się za brzuchy. Przed palisadami miasta harcowali dragoni Napoleona I.

 

Zaś on, dowódca miasta, stał nad tym mrowiem i także trzymał się za brzuch, a jednocześnie krzyczał do jakiegoś francuskiego parlamentariusza:

– Powiedzcie swemu cesarzowi, że się nie poddam…

Potem jak gdyby jego ból brzucha nagle ustąpił, pędzi on na czele batalionu z miasta na drogę chwały i zwycięstwa i widzi, jak porucznik Lukasz gołą ręką odbija cios pałasza francuskiego dragona, który chciał ciąć jego, Bieglera, obrońcę oblężonego miasta Linzu.

Porucznik Lukasz umiera u jego stóp z okrzykiem:

– Ein Mann wie Sie, Herr Oberst, ist nötiger, als ein nichtsnutziger Oberleutnant!

Obrońca Linzu ze wzruszeniem odwraca się od umierającego, gdy wtem nadlatuje kartacz i wali Bieglera w zadek.

Biegler odruchowo sięga ręką tam, gdzie go uderzył kartacz, i czuje wilgoć. Coś lepkiego rozmazuje mu się po ręku. Więc krzyczy:

– Sanität! Sanität! – i wali się z konia.

Batzer z Matusziczem podnieśli kadeta Bieglera z podłogi, na którą zwalił się z ławy, i znowu ułożyli go na niej.

Następnie Matuszicz poszedł do kapitana Sagnera, aby mu zameldować, że z kadetem Bieglerem coś jest bardzo nie w porządku.

– To chyba nie od koniaku – rzekł. – Na pewno dostał kadet cholery. Wszędzie na stacjach pił wodę. W Mosonie widziałem, że się…

– Cholera nie przychodzi tak szybko. W sąsiednim przedziale jest pan doktor, idźcie do niego i powiedzcie mu, żeby obejrzał chorego.

Do batalionu został przydzielony „wojenny doktor”, stary medyk i bursz, Welfer. Umiał pić i bić się, a medycynę miał w małym palcu. Przestudiował swój fach na różnych uniwersytetach austriacko-węgierskich, praktykę odbywał w najróżniejszych szpitalach, ale doktoratu nie robił po prostu dlatego, że w testamencie jego stryja była klauzula nakładająca na jego spadkobierców obowiązek wypłacania Fryderykowi Welferowi rocznego stypendium tak długo, dopóki ów Fryderyk Welfer nie otrzyma dyplomu lekarskiego.

To stypendium było przynajmniej cztery razy wyższe od wynagrodzenia, jakie asystenci otrzymują w szpitalach, więc medicinae universae candidatus, Fryderyk Welfer, rzetelnie starał się o to, aby promowanie go na doktora medycyny było odsunięte w czasy jak najbardziej odległe.

Spadkobiercy byli wściekli. Nazywali go idiotą, próbowali narzucić mu bogatą narzeczoną, żeby się go pozbyć. Aby spadkobiercom dokuczyć jeszcze bardziej, kandydat medycyny Fryderyk Welfer, członek jakichś dwunastu korporacji studenckich, wydał kilka zbiorków bardzo ładnych wierszy w Wiedniu, w Lipsku i w Berlinie. Pisywał do „Simplicissimusa” i dalej studiował medycynę, jakby nigdy nic.

Aż oto wybuchła wojna i podstępnie zarzuciła swoje zdradzieckie sidła na Fryderyka Welfera.

Poeta i autor książek Lachende Lieder, Krug und Wissenschaft, Märchen und Parabeln musiał po prostu ruszyć na wojnę, a jeden ze spadkobierców postarał się w Ministerstwie Wojny o to; że Fryderyk Welfer zrobił „wojenny doktorat”. Zrobił go na piśmie. Otrzymał szereg pytań i na wszystkie odpowiedział stereotypowo: „Lecken Sie mir den Arsch!” Po trzech dniach pułkownik oznajmił mu, że otrzyma dyplom doktora medycyny, że już dawno był dojrzały do otrzymania doktoratu, że starszy lekarz sztabu przydziela go do szpitala uzupełnień i że od jego własnego postępowania zależy szybki awans. Wprawdzie wiadomo o nim, że w różnych miastach pojedynkował się z oficerami, ale na wojnie zapomina się o takich rzeczach.

Autor poezji Dzban i wiedza zacisnął zęby i zaczął służyć w wojsku.

Ponieważ ustalono, że w kilku przypadkach doktor Welfer był bardzo uprzejmy dla chorych żołnierzy i przedłużał im pobyt w szpitalu tak długo, jak tylko było można, doktora tego wyprawiono z 11 kompanią marszową na front. Bo wtedy obowiązywała powszechna zasada co do chorych: „Ma się taki wylegiwać w szpitalu i zdychać na łóżku, to niech lepiej zdechnie w rowie strzeleckim albo w tyralierze”.

Oficerowie służby czynnej całego batalionu uważali doktora Welfera za coś niższego od siebie, a oficerowie rezerwy także nie zwracali na niego uwagi i nie zaprzyjaźniali się z nim w obawie, żeby się przez to jeszcze bardziej nie pogłębiała przepaść między nimi a oficerami służby czynnej.

Oczywiście, że i kapitan Sagner czuł się niesłychanie wywyższony nad tego byłego kandydata medycyny, który podczas swoich bardzo długich studiów szpetnie posiekał kilku oficerów. Gdy doktor Welfer, „wojenny doktor”, przeszedł koło niego, kapitan nawet na niego nie spojrzał i dalej rozmawiał z porucznikiem Lukaszem o czymś zgoła obojętnym, że w Budapeszcie hodują dynie, na co porucznik Lukasz odpowiedział, że gdy był na trzecim roku szkoły wojskowej i bawił z kilku kolegami na Słowaczyźnie, to przybyli oni raz w gościnę do pewnego ewangelickiego proboszcza, Słowaka. Gospodarz uraczył ich wieprzową pieczenią i jarzyną z dyni, a potem kazał im dać wina i mówił:

 
Dynia, świnia
Chce sa jej wina.
 

czym Lukasz poczuł się mocno urażony 7.

– Z Budapesztu niewiele zobaczymy – rzekł kapitan Sagner. – Objeżdżamy miasto bokiem. Według marszruty mamy tu stać dwie godziny.

– Sądzę, że przesuną tu wagony – odpowiedział porucznik Lukasz – więc dostaniemy się na stację przeładunkową: Transport Militär-Bahnhof.

Obok nich przeszedł „wojenny doktor” Welfer.

– Nic osobliwego – rzekł z uśmiechem. – Tacy panowie, którzy z biegiem czasu chcą się stać oficerami i którzy jeszcze w Brucku chełpią się swoimi wiadomościami historyczno-strategicznymi, powinni wiedzieć, że to niebezpiecznie zjeść od razu cały transport słodyczy otrzymany od mamusi. Od chwili gdy wyjechaliśmy z Brucku, kadet Biegler zjadł trzydzieści ciastek z kremem, jak mi się przyznał, i wszędzie po stacjach pił tylko gotowaną wodę. Przypomina mi się pewien wiersz Schillera: „…Wer sagt von…

– Słuchaj pan, panie doktorze – przerwał mu kapitan Sagner – tu nie chodzi o Schillera. Jak się ma kadet Biegler?

„Wojenny doktor” Welfer roześmiał się.

– Aspirant na oficera, pański kadet Biegler, się zerżnął… To nie cholera i nie czerwonka, ale prosty i powszedni kaktus. Pański aspirant na oficera wypił trochę więcej koniaku i zrobił w majtki… Zresztą byłby to niezawodnie zrobił i bez koniaku. Obżarł się tak dalece ciastkami z kremem, które przysłano mu z domu, że i tego było dosyć… Taki dzieciak… W kasynie, jak mi wiadomo, pijał zawsze tylko jedną ćwiartkę… Abstynent.

Doktor Welfer splunął.

– Kupował sobie cukierki i ptysie.

– A więc nic osobliwego? – zapytał kapitan Sagner. – Taka rzecz jednak… Ale gdyby ta sprawa nabrała rozgłosu… Gdyby to było zaraźliwe…

Porucznik Lukasz powstał i rzekł:

– Dziękuję za takiego plutonowego…

– Trochę go poratowałem – rzekł Welfer nie przestając się uśmiechać – pan kapitan wyda odpowiednie zarządzenie… To jest, ja przekażę Bieglera do szpitala… Dam mu świadectwo, że to dyzenteria. Ciężki przypadek dyzenterii. Izolacja… Kadet Biegler dostanie się do baraku dezynfekcyjnego.

Jest to bezwarunkowo lepsze – mówił dalej Welfer ciągle z tym swoim wstrętnym uśmiechem – niż gdyby trzeba było powiedzieć prawdę o zasranym kadecie. Dyzenteria to sprawa bardziej honorowa niż taka pospolita przygoda.

Kapitan Sagner zwrócił się do porucznika Lukasza i rzekł tonem urzędowym:

– Panie poruczniku, kadet Biegler z pańskiej kompanii zachorował na dyzenterię i pozostanie na kuracji w Budapeszcie…

Kapitanowi Sagnerowi wydawało się, że Welfer śmieje się bardzo zaczepnie, ale gdy spojrzał na „wojennego doktora”, widział, że jest on zgoła obojętny.

– A więc wszystko w porządku, panie kapitanie – dodał Welfer – kandydaci na oficerów…

Machnął ręką:

– Przy dyzenterii każdy zrobi w majtki.

Tak więc się stało, że dzielny kadet Biegler został zawieziony do wojskowego szpitala izolacyjnego w Uj Buda.

Jego powalane spodnie zginęły w zamęcie wojny światowej.

Marzenia kadeta Bieglera o wielkich zwycięstwach zostały zamknięte w pokoiku izolacyjnego baraku.

Dowiedziawszy się, że ma dyzenterię, kadet Biegler szczerzej się uradował.

Wszystko jedno, czy się otrzymuje rany za najjaśniejszego pana, czy też zapada się na jakąś chorobę przy wykonywaniu obowiązków żołnierskich.

Potem przytrafiła mu się jeszcze drobna przygoda. Ponieważ wszystkie miejsca w szpitalu dla chorych na dyzenterię były zajęte, więc kadeta Bieglera przeniesiono do baraku cholerycznego.

Jakiś madziarski lekarz sztabowy pokręcił głową, gdy kadeta wykąpano i przy mierzeniu temperatury stwierdzono, że ma akurat 37 stopni! Przy cholerze najgorszym objawem jest poważny spadek temperatury. Chory staje się apatyczny.

Kadet Biegler nie okazywał rzeczywiście najmniejszego wzburzenia. Był niezwykle spokojny i w duchu powtarzał sobie, że czy tak, czy owak, cierpi za najjaśniejszego pana.

Lekarz sztabowy polecił tym razem wsunąć kadetowi Bieglerowi termometr do odbytnicy.

„Ostatnie stadium cholery – pomyślał w duchu – objawy końcowe, najwyższe wyczerpanie, chory traci zainteresowanie dla swego otoczenia, a świadomość jego jest przyćmiona. Uśmiecha się w przedśmiertelnych kurczach”.

Kadet Biegler przy gruntownym mierzeniu temperatury uśmiechał się istotnie, ale z miną męczennika, gdy wtykano mu termometr w miejsce tak niezwykłe. Nie ruszał się.

„Objawy, które przy cholerze prowadzą ku końcowi – myślał węgierski lekarz sztabowy. – Bierna pozycja…”

Zapytał jeszcze podoficera-sanitariusza, czy w kąpieli kadet Biegler wymiotował i miał rozwolnienie.

Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, zapatrzył się w Bieglera.

Gdy przy cholerze mija rozwolnienie i kończą się wymioty, to te objawy są oznaką zbliżającego się końca wypełniając ostatnie godziny życia.

Kadet Biegler, zupełnie nagi, po wyniesieniu go z ciepłej wanny poczuł chłód i zaczął szczękać zębami. Na całym ciele miał gęsią skórę.

– Widzisz pan – rzekł lekarz po madziarsku – okropne dreszcze. Kończyny zimne. To już koniec.

I pochylając się nad kadetem, zapytał go po niemiecku:

– Also wie geht’s?

– S… s… se… hr… hr gu… gu… tt – zaszczękał zębami kadet Biegler. – Ei… ei… ne De… deck… cke.

– Świadomość częściowo jasna, częściowo przyćmiona – rzekł lekarz węgierski. – Ciało ogromnie wychudzone, wargi i paznokcie powinny być czarne… Już mam trzeci taki przypadek, że umierają u mnie ludzie na cholerę bez czarnych paznokci i warg.

Pochylił się nad kadetem i mówił dalej po madziarsku:

– Serce ledwie bije…

– Ei… ei… ne… ne De… de… de… deck… cke… cke – dygotał kadet Biegler.

– To, co teraz mówi, to ostatnie jego słowa – rzekł lekarz sztabowy do podoficera-sanitariusza po madziarsku. – Jutro pochowamy go razem z majorem Kochem. Teraz traci przytomność. Czy papiery jego są w kancelarii?

– Pewno są – odpowiedział spokojnie sanitariusz.

– Ei… ei… ne… ne De… de… de… deck… cke… cke – wołał za odchodzącymi kadet Biegler szczękając zębami.

W całej sali na szesnaście łóżek było tylko pięciu ludzi. Jeden z nich był nieboszczykiem. Zmarł przed dwiema godzinami, był przykryty prześcieradłem i nazywał się tak samo jak odkrywca zarazków cholerycznych. Był to major Koch, o którym lekarz sztabowy mówił, że jutro będzie pochowany razem z kadetem Bieglerem.

Kadet Biegler uniósł się na łóżku i po raz pierwszy widział, jak to się umiera na cholerę za najjaśniejszego pana, bo z czterech pacjentów dwaj konali, dusili się i sinieli. Z ich ust wydzierały się jakieś słowa, ale nie wiadomo było, co mówią i w jakim języku. Był to raczej charkot zdławionego głosu.

Dwaj inni z ogromnie burzliwą reakcją, będącą oznaką wyzdrowienia, przypominali chorych na tyfus, bredzących w gorączce. Wykrzykiwali jakieś niezrozumiałe słowa i wierzgali chudymi nogami, wysuwając je spod kołder. Nad nimi stał wąsaty sanitariusz, mówiący narzeczem styryjskim (co Biegler zauważył), i uspokajał ich:

– Ja też miałem cholerę, moi złoci ludkowie, ale nie wierzgałem kulasami. Teraz już z wami dobrze. Dostaniecie urlop, jak tylko…

Nie rzucaj mi się tu tak bardzo – wrzasnął na jednego z nich, który tak porządnie wierzgnął nogą, że kołdra przeleciała mu przez, głowę. – Tego się u nas nie robi. Bądź kontent, że masz gorączkę, bo cię nie będą stąd wywozili z muzyką. I tak już najgorsze za wami.

 

Rozejrzał się dokoła.

– A tam oto znowu dwaj zmarli. Można się było spodziewać – rzekł dobrodusznie. – A wy bądźcie kontenci, że najgorsze już za wami. Muszę skoczyć po prześcieradła.

Po chwili wrócił. Nakrył umrzyków z wargami całkiem sczerniałymi, wyprostował ich ręce ze sczerniałymi paznokciami, którymi w agonii dusząc się darli naprężone przyrodzenie, próbował wetknąć im języki do ust, a potem ukląkł przy łóżku i zaczął odmawiać pacierz: „Heilige Maria, Mutter Gottes…”, i stary styryjski sanitariusz spoglądał przy tym na obu pacjentów, których maligna oznaczała powrót do zdrowia i nowego życia.

– Heilige Maria, Mutter Gottes – mówił dalej, gdy wtem, jakiś nagus potrząsnął go za ramię.

Był to kadet Biegler.

– Słuchajcie no – mówił – ja się kąpałem… To jest, mnie kąpali… Potrzebna mi kołdra… Mnie zimno…

– To dziwny przypadek – mówił po upływie pół godziny ten sam lekarz węgierski pochylając się nad kadetem Bieglerem, który odpoczywał pod kołdrą. – Pan jest rekonwalescentem, panie kadecie. Jutro wyprawimy pana do zapasowego szpitala do Tarnowa. Pan jest siewcą bakterii cholerycznych… Wiedza posunęła się tak daleko, że wszystko już wiemy. Pan jest z 91 pułku…

– …13 marszbatalionu – dodał sanitariusz za kadeta Bieglera – kompania 11.

– Proszę pisać – rzekł lekarz wojskowy. – Kadet Biegler, 13 marszbatalion, 11 kompania, 91 pułk piechoty, na obserwację do cholerycznego baraku w Tarnowie. Siewca zarazków cholerycznych…

W taki sposób z kadeta Bieglera, entuzjastycznego wojaka, stał się siewca bakterii cholerycznych.

7czym Lukasz poczuł się mocno urażony – kapitan Sagner i porucznik Lukasz prowadzili rozmowę w języku czeskim. [przypis autorski]