Kostenlos

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Tom trzeci. Przesławne lanie

I. Przez Węgry

Nareszcie wszyscy doczekali się chwili, w której powpychano ich do wagonów – w każdym na 8 koni przypadało 42 szeregowców. Koniom podróżowało się oczywiście wygodniej niż szeregowcom, bo mogły spać stojąc, ale nikogo to właściwie nie obchodziło. Pociąg wojskowy wiózł do Galicji nową gromadę ludzi na rzeź.

Na ogół wszakże wszystkie te biedne stworzenia doznały ulgi. Gdy pociąg ruszył, miało się poczucie czegoś określonego, podczas gdy przedtem była tylko męcząca niepewność, panika, bo nikt nie wiedział, czy się pojedzie dzisiaj, jutro czy pojutrze. Niejeden czuł się jak skazaniec wyczekujący ze strachem ukazania się kata; żeby już nareszcie mieć spokój, żeby już był koniec.

Toteż jeden z żołnierzy wrzeszczał jak pomylony:

– Jedziemy! Jedziemy!!

Sierżant rachuby Vaniek miał zupełną rację, gdy mawiał do Szwejka, że nie ma się co śpieszyć.

Zanim nadeszła chwila wsiadania do wagonów, upłynęło kilka dni, a przy tym stale gadało się o konserwach, chociaż doświadczony Vaniek zapewniał, że to tylko fantazja.

– Jakie tam znowu konserwy? Msza polowa, to i owszem, bo i przy poprzedniej kompanii marszowej było to samo. Jeśli są konserwy, to mszy polowej nie ma. W przeciwnym razie msza polowa zastępuje konserwy.

Zamiast więc konserw gulaszowych ukazał się oberfeldkurat Ibl, który za jednym zamachem zabił trzy muchy. Odprawił mszę polową od razu dla trzech marszbatalionów: dwa z nich błogosławił na drogę do Serbii, a jeden do Rosji.

Wygłosił przy tej sposobności natchnioną mowę, przy czym widać było, że materiał czerpał z kalendarzy wojskowych. Mowa ta była tak wzruszająca, że gdy już byli w drodze na Moson, Szwejk, który znajdował się w wagonie razem z Vańkiem w zaimprowizowanej kancelarii, przypomniał sobie to przemówienie i rzekł do sierżanta rachuby:

– Morowo będzie, jak mówił ten feldkurat, gdy się dzień nachyli ku wieczorowi i słońce ze swymi złocistymi promieniami zajdzie za górami, a na pobojowisku słychać będzie, jak wywodził, ostatnie westchnienia umierających, stękanie rannych koni, jęki rannych szeregowców i narzekanie mieszkańców, którym popodpalano strzechy nad głowami. Okropnie lubię, gdy ludzie bałwanieją do kwadratu.

Vaniek kiwnął głową na znak, że się zgadza.

– Rzeczywiście, przykład był pioruńsko wzruszający.

– Ładny też był i bardzo pouczający – rzekł Szwejk. – Bardzo dobrze to sobie zapamiętałem i gdy powrócę z wojny do domu, to będę o tym opowiadał „Pod Kielichem”. Pan oberfeldkurat rozkraczył się jeszcze tak ładnie, gdy do nas przemawiał, że się bałem, żeby mu się kulas nie pośliznął, bo byłby upadł na ołtarz polowy i rozbił sobie łeb o monstrancję. Dawał nam taki piękny przykład z dziejów naszej armii, kiedy to jeszcze służył Radetzky, a z zorzą wieczorną łączył się płomień gorejących stodół; mówił tak, jakby na to patrzył.

Tegoż samego dnia oberfeldkurat Ibl był już w Wiedniu i znowu innemu marszbatalionowi wykładał wzruszającą historię, o której mówił Szwejk, a która tak mu się podobała, że nazwał ją bałwanieniem do kwadratu.

– Kochani żołnierze – przemawiał oberfeldkurat Ibl – pomyślcie sobie, dajmy na to, że mamy rok czterdziesty ósmy i że zwycięstwem zakończyła się bitwa pod Custozzą, gdzie po dziesięciogodzinnej upartej walce włoski król Albert musiał oddać krwawe pobojowisko naszemu ojcu żołnierzy, marszałkowi Radetzkiemu, który w osiemdziesiątym czwartym roku życia odniósł tak świetne zwycięstwo.

I patrzajcie, żołnierze mili! Na wzgórzu przed zdobytą Custozzą zatrzymał się sędziwy wódz w otoczeniu swoich wiernych generałów. Powaga chwili spoczęła na całym tym kole, albowiem, żołnierze, w nieznacznej odległości od marszałka widać było bojownika walczącego ze śmiercią. Z członkami strzaskanymi na polu chwały czuł ranny podchorąży Hart, że spogląda na niego marszałek Radetzky. Poczciwy ranny podchorąży w spazmatycznym uniesieniu ściskał jeszcze w tężejącej prawicy złoty medal. Gdy spojrzał na sławnego marszałka, serce jego ożywiło się jeszcze raz, zabiło mocniej, przez porażone ciało przebiegła resztka energii i umierający nadludzkim wysiłkiem próbował przyczołgać się do swego marszałka.

„Nie fatyguj się, poczciwy żołnierzu!” – zawołał na niego marszałek, zsiadł z konia i chciał mu podać rękę.

„Nie da się zrobić, panie marszałku – rzekł umierający żołnierz – ponieważ obie ręce mam urwane, ale o jedno proszę! Niech mi pan marszałek powie prawdę: wygraliśmy tę bitwę?”

„Tak jest, mój bracie – odpowiedział uprzejmie marszałek. – Szkoda, że radość twoja jest zamącona ranami twymi”.

„Tak jest, dostojny panie, ze mną już koniec” – głosem złamanym rzekł żołnierz uśmiechając się przyjemnie.

„Chce ci się pić?” – zapytał Radetzky.

„Dzień był gorący, panie marszałku, było trzydzieści stopni!”

Wtedy Radetzky sięgnął po manierkę swego adiutanta i podał ją umierającemu. Ów napił się łyknąwszy porządnie.

„Bóg zapłać tysiąckrotnie!” – zawołał usiłując pocałować w rękę swego wodza.

„Jak dawno służysz?” – zapytał marszałek.

„Przeszło czterdzieści lat, panie marszałku! Pod Aspem wysłużyłem złoty medal. Byłem także pod Lipskiem, mam kanonierski krzyż, pięć razy byłem śmiertelnie ranny, ale teraz już koniec, na amen. Lecz co za szczęście i radość, iż doczekałem dnia dzisiejszego. Co mi tam śmierć, gdy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, a cesarzowi została przywrócona jego ziemia!”

W tej chwili, kochani żołnierze, z obozu ozwały się majestatyczne dźwięki naszego hymnu: „Boże, ochroń, Boże, wspieraj”. Wzniośle i potężnie płynęły nad pobojowiskiem. Ranny żołnierz, żegnający się z życiem, jeszcze raz próbował powstać.

„Niech żyje Austria! – zawołał z zapałem. – Niech żyje Austria! Niech grają dalej tę wspaniałą pieśń! Niech żyje nasz wódz! Niech żyje armia!”

Umierający pochylił się jeszcze raz ku prawicy marszałka, którą pocałował, opadł na ziemię i ciche ostatnie westchnienie wydarło mu się z jego szlachetnej duszy. Wódz stał nad nim z głową obnażoną, spoglądając na trupa jednego z najdzielniejszych żołnierzy.

„Taki piękny koniec godzien jest zawiści” – rzekł marszałek ukrywając wzruszoną twarz w złożonych dłoniach.

Kochani żołnierze, ja i wam życzę, abyście się wszyscy doczekali takiego pięknego końca.

Wspominając tę mowę oberfeldkurata Ibla, mógł Szwejk bez najmniejszej obawy pokrzywdzenia kapelana w czymkolwiek nazwać ją bałwanieniem do kwadratu.

Potem zaczął Szwejk mówić o znanych rozkazach, które były odczytywane już przed wsiadaniem do pociągu. Jeden z tych rozkazów, podpisany przez Franciszka Józefa, zwracał się do armii, a drugi był rozkazem arcyksięcia Ferdynanda, głównodowodzącego armii i grupy wschodniej, zaś oba dotyczyły wydarzeń, które miały miejsce w Przełęczy Dukielskiej w dniu 3 kwietnia roku 1915, kiedy to dwa bataliony 28 pułku razem z oficerami przeszły do Rosjan przy dźwiękach wojskowej kapeli.

Oba rozkazy zostały odczytane głosem drżącym i brzmiały w przekładzie tak:

„Rozkaz do armii z dnia 17 kwietnia 1915.

Przepełniony bólem rozkazuję, aby c. i k. pułk pieszy 28 za tchórzostwo i zdradę stanu wymazany został z mego wojska. Sztandar pułkowy ma być odebrany pohańbionemu pułkowi i oddany do muzeum wojskowego. Z dniem dzisiejszym przestaje istnieć pułk, który, już w kraju moralnie zatruty, wyruszył w pole, aby się dopuścić zdrady państwa.

Franciszek Józef I”

„Rozkaz arcyksięcia Józefa Ferdynanda.

W czasie działań wojennych oddziały czeskie zawiodły, osobliwie w ostatnich bitwach. Zawiodły specjalnie przy obronie pozycji, na których znajdowały się przez czas dłuższy w rowach strzeleckich, z czego skorzystał nieprzyjaciel dla nawiązania stosunków i łączności z nikczemnymi żywiołami tych oddziałów.

Ataki nieprzyjaciela wspieranego przez tych zdrajców kierowane były zazwyczaj przeciw tym odcinkom frontu, które były obsadzone przez takie oddziały.

Często udawało się nieprzyjacielowi zaskoczyć nasze oddziały i niemal bez walki dotrzeć do naszych pozycji, przy czym zagarniano do niewoli bardzo znaczną liczbę obrońców.

Po tysiąckroć hańba, wstyd i pogarda tym nędznikom, którzy dopuścili się zdrady cesarza i państwa i splamili nie tylko cześć wspaniałych sztandarów naszej sławnej i dzielnej armii, lecz także honor tej narodowości, do której należą.

Prędzej czy później nie minie ich kula lub powróz kata.

Obowiązkiem każdego czeskiego żołnierza, który ma poczucie honoru, jest, aby dowódcy swemu wskazywał takich nikczemnych podszczuwaczy i zdrajców.

Kto tego nie uczyni, jest takim samym zdrajcą i nikczemnikiem.

Rozkaz ten ma być przeczytany wszystkim szeregowym pułków czeskich.

C. i k. pułk 28 rozkazem naszego monarchy został wykreślony z armii, a wszyscy wzięci do niewoli dezerterzy tego pułku krwią swoją zapłacą za swoją ciężką winę.

Arcyksiążę Józef Ferdynand”

– Przeczytali nam tę rzecz trochę za późno – rzekł Szwejk do Vańka. – Bardzo się dziwię, że nam przeczytali ten befel dopiero teraz, kiedy najjaśniejszy pan wydał go 17 kwietnia. Wygląda to tak, jakby dla jakichś tam powodów nie chcieli nam przeczytać tego od razu. Żebym ja był najjaśniejszym panem, to bym się nikomu nie dał upośledzać w taki sposób. Jak wydaję befel 17 kwietnia, to 17 ma być odczytany wszystkim pułkom, choćby nawet pioruny biły.

Po drugiej stronie wagonu naprzeciwko Vańka siedział kucharz-okultysta z kuchni oficerskiej i coś pisał. Za nim siedzieli: pucybut porucznika Lukasza, brodaty olbrzym Baloun, i telefonista przydzielony do 11 kompanii marszowej, Chodounsky. Baloun przeżuwał kawałek komiśniaka i wystraszony tłumaczył Chodounskiemu, że to nie jego wina, iż w tym tłoku przy wsiadaniu do wagonów nie mógł się dostać do wagonu sztabowego do swego porucznika.

 

Chodounsky straszył go, że teraz nie ma żartów i że za to będzie rozstrzelany.

– Żeby też już raz skończyło się to straszne biedowanie – narzekał Baloun. – Już raz podczas manewrów pod Voticami omal życiem nie przypłaciłem służenia w wojsku. Pędzili nas o głodzie, spragnionych, więc gdy podjechał do nas batalionsadiutant, to krzyknąłem: „Dajcie nam chleba i wody!” Zawrócił ku mnie konia i rzekł, że gdyby to było w czasie wojny, to kazałby mi wyjść z szeregu i zostałbym rozstrzelany, ale że nie było wojny, więc powiada, że każe mnie tylko wsadzić do aresztu garnizonowego. Miałem jednak szczęście, bo gdy jechał do sztabu, żeby o tym donieść, po drodze spłoszył się jego koń, adiutant spadł i chwała Bogu, skręcił sobie kark.

Baloun ciężko westchnął i zakrztusił się kawałkiem chleba. Gdy wreszcie odzipnął, spojrzał okiem żałosnym na dwa toboły porucznika Lukasza, które były pod jego opieką.

– Panowie oficerowie fasowali – mówił melancholijnie – konserwy, wątróbkę i salami węgierskie. Zjadłoby się ździebłko.

Spoglądał przy tym z taką tęsknotą na oba tobołki swego porucznika jak opuszczony przez wszystkich piesek, który jest głodny jak wilk i siedząc przed sklepem z wędlinami, wdycha zapach gotowanej wędzonki.

– Nie szkodziłoby – rzekł Chodounsky – żeby na nas czekali gdzieś z dobrym obiadem. Kiedyśmy na początku wojny jechali do Serbii, tośmy się stale obżerali, bo na każdej stacji byliśmy fetowani. Z gęsich udek wycinaliśmy kostki najlepszego mięsa i tymi kostkami grywaliśmy w wilka i owce na tafelkach czekolady. W Osieku w Chorwacji jacyś dwaj panowie ze stowarzyszenia weteranów przynieśli nam do wagonu duży kocioł pieczonych zajęcy, ale już tego nie mogliśmy wytrzymać i wyleliśmy im wszystko na łeb. Przez całą drogę nic innego nie robiliśmy, tylko rzygaliśmy z okien wagonów. Kapral Matiejka w naszym wagonie tak się przeżarł, że trzeba było położyć mu deskę na brzuchu i skakać po niej, jak to się robi, gdy się ubija kapustę, i dopiero to go ruszyło, ale porządnie: górą i dołem. Kiedyśmy przejeżdżali przez Węgry, to oknami wagonów rzucano nam pieczone kury na każdej stacji. Ale my wybieraliśmy z tych kur tylko móżdżki. W Kaposvar wrzucali nam Madziarowie do wagonów całe kawały pieczonych prosiąt, a jeden kolega dostał w łeb pieczoną wieprzową głowizną i to go tak rozzłościło, że z bagnetem w ręku gonił ofiarodawcę przez trzy tory. Za to w Bośni nie dostaliśmy nawet wody do picia. Przed Bośnią, pomimo zakazu, mieliśmy wielki wybór najróżniejszych wódek i mogliśmy pić, ile wlazło. Wino lało się strumieniami. Pamiętam, że na jakiejś stacji panienki i paniusie częstowały nas piwem, ale myśmy im w konewki nasiusiali i trzeba ci było widzieć, jak damule wiały wagonów!

Przez całą drogę od tego żarcia i picia byliśmy jak nieswoi. Nie umiałem już nawet odróżniać asa żołędnego od dzwonkowego, a tu – zanim żeśmy się spostrzegli – raptem rozkaz! Gry nie można było dokończyć i wszyscy wysiadać! Jakiś kapral, nie pamiętam już, jak mu było, krzyczał na swoich ludzi, żeby śpiewali: „Und die Serben müssen sehen, dass wir Oesterreicher Sieger, Sieger sind”. Ale ktoś go kopnął w zadek, a on zwalił się na szyny. Potem krzyczeli, żeby karabiny ustawić w kozły, a pociąg zaraz ruszył i pojechał z powrotem pusty, tyle tylko, jak to już bywa w takiej panice, że zabrał z sobą prowianty, których było na dwa dni. A tak jak stąd do tamtych drzew zaczęły już pękać szrapnele. Nie wiadomo skąd przycwałował batalionskomendant i zwołał wszystkich na naradę, a potem przyszedł nasz oberlejtnant Macek, Czech jak drąg, ale mówił tylko po niemiecku, blady był jak ściana. Powiada, że dalej jechać nie można, bo tor wysadzony w powietrze, w nocy Serbowie przeprawili się przez rzekę i są teraz na lewym skrzydle. Ale że są jeszcze daleko od nas. Mają przyjść posiłki, a potem posiekamy Serbów na drobno. No i żeby się nikt nie poddawał w razie czego, bo Serbowie urzynają jeńcom uszy, nosy i wykłuwają oczy. A to, że niedaleko nas pękają szrapnele, to głupstwo – to na pewno ćwiczy nasza artyleria. Nagle gdzieś za górą ozwało się „tatatatata”. I to nic – nasze karabiny maszynowe też muszą odbyć próbne strzelanie. Potem z lewej strony ozwała się kanonada, a że to było dla nas nowością, więc słuchaliśmy jej leżąc na brzuchach. Nad nami przeleciało kilka granatów, dworzec stanął w płomieniach, a z prawej strony nad nami zaczęły gwizdać kule. W dali słychać było trzaskanie salw karabinowych. Oberlejtnant Macek kazał rozebrać kozły i nabijać karabiny. Wachmistrz podszedł do niego i powiedział mu, że to się nie da zrobić, bo nie mamy przy sobie żadnej amunicji. Sam przecie wie, że amunicję mieliśmy fasować dopiero na dalszym etapie przed pozycją. Pociąg z amunicją szedł przed nami, ale go już pewno Serbowie mają w swoich rączkach. Oberlejtnant Macek stał przez chwilę jak słup, a potem wydał rozkaz: „Bajonett auf!

Sam pewno nie wiedział, dlaczego wydał taki rozkaz. Tak mu się z rozpaczy wymówiło, żeby wyglądało, że się coś robi. Potem przez dość długą chwilę staliśmy w pogotowiu, następnie czołgaliśmy się po torze kolejowym, bo pokazał się jakiś aeroplan, a szarże wrzeszczały: „Alles decken! Decken!” Okazało się, oczywiście, że to nasz, ale już go artyleria przez pomyłkę zaczęła ostrzeliwać. Więc wstaliśmy, ale znikąd żadnego rozkazu. Aż tu wyrwał się jakiś kawalerzysta i jeszcze z daleka krzyczał: „Wo ist Bataillonskommando?” Komendant batalionu wyjechał mu na spotkanie, tamten podał mu jakieś pismo i pędził dalej na prawo. Batalionskomendant czytał sobie po drodze to pismo i raptem jakby zwariował. Wyrwał szablę i pędził ku nam. „Alles zurück! Alles zurück!” – ryczał na oficerów. „Direktion Mulde, einzeln abfallen!” I zaraz się rozpoczął dopust boży. Jakby tylko na to czekali, ze wszystkich stron zaczęli w nas walić. Po lewej stronie było pole kukurydzy podobne do piekła. Na czworakach czołgaliśmy się ku dolinie, a plecaki zostawiliśmy na tym przeklętym retorze. Oberlejtnanta Macka dojechała jakaś kula od prawej strony w głowę; zwalił się i ani pisnął. Zanim uciekliśmy w dolinę, mieliśmy masę rannych i zabitych. Nie troszczyliśmy się o nich i pędziliśmy aż do wieczora, a cała okolica była już przed nami jak wymieciona. Widzieliśmy tylko złupione tabory. Nareszcie dotarliśmy do stacji, gdzie już czekały nowe rozkazy, żeby wsiadać do pociągu i jechać z powrotem do sztabu, ale tego rozkazu wykonać nie mogliśmy, ponieważ cały sztab dostał się dnia poprzedniego do niewoli, o czym dowiedzieliśmy się dopiero rano. Byliśmy wtedy jak te sieroty, bo nikt o nas nie chciał nic wiedzieć. Przyłączyli nas do 73 pułku, żebyśmy razem z nim uciekali, co zrobiliśmy z największą przyjemnością, chociaż przedtem musieliśmy maszerować prawie cały dzień, zanim dostaliśmy się do 73 pułku. No, a potem…

Nikt go już nie słuchał, bo Szwejk z Vańkiem grali w mariasza, kucharz-okultysta z kuchni oficerskiej pisał dalej swój obszerny list do żony, która podczas jego nieobecności zaczęła wydawać nowe pismo teozoficzne. Baloun podrzemywał na ławie, więc telefoniście Chodounskiemu nie pozostawało nic innego do zrobienia, jak zakończyć opowiadanie:

– Tak, tak, tego nie zapomnę nigdy…

Wstał i zaczął kibicować przy mariaszu.

– Mógłbyś mi przynajmniej fajkę zapalić – rzekł Szwejk po przyjacielsku do Chodounskiego – skoro zabierasz się do kibicowania. Mariasz to rzecz daleko ważniejsza niż cała wojna i niż cała ta wasza głupia awantura na serbskiej granicy. A ja tu robię takie głupstwa, że tylko się po pysku prać. Nie trzeba było poczekać z tym królem? Akurat mi się walet przyplątał. Bydlę jestem, i tyle.

Tymczasem kucharz-okultysta dokończył swój list i odczytywał go z widocznym zadowoleniem, że tak ładnie go ułożył dla cenzury wojskowej.

„Kochana żono!

Gdy otrzymasz ten list, to ja już od kilku dni znajdować się będę w pociągu wiozącym nas na front. Nie bardzo mi tu przyjemnie, ponieważ w pociągu się próżnuje i nie mogę być użyteczny, bo nasza oficerska kuchnia jest nieczynna, a jedzenie dostajemy na etapach stacyjnych. Z przyjemnością przyrządziłbym w drodze przez Węgry szegedyński gulasz dla naszych panów oficerów, ale nic z tego. Może po przyjeździe do Galicji uda mi się przyrządzić dla nich coś w rodzaju galicyjskiej szołdry, duszoną gęś w kaszy lub w ryżu. Wierz mi, kochana Helenko, że robię wszystko, co tylko mogę, aby naszym panom oficerom uprzyjemnić życie przy ich troskach i wysiłkach. Z pułku zostałem przeniesiony do marszbatalionu, co było moim najgorętszym pragnieniem, abym mógł i przy naszych skromnych środkach doprowadzić polową kuchnię oficerską do należytego porządku. Pamiętasz jeszcze, kochana Helenko, jak to życzyłaś mi uprzejmych przełożonych, gdy mnie brali do wojska? Życzenie twoje spełniło się i nie tylko nie mogę narzekać, i to w najdrobniejszych sprawach, ale przeciwnie, muszę przyznać, że wszyscy panowie oficerowie są naszymi prawdziwymi przyjaciółmi, a szczególnie wobec mnie zachowują się jak rodzeni ojcowie. Niebawem podam ci numer naszej poczty polowej…”

List ten był wymuszony okolicznościami, a mianowicie tym, że kucharz-okultysta ostatecznie popadł w niełaskę u pułkownika Schrödera, który go dotychczas popierał, a dla którego na pożegnalnym wieczorku oficerów marszbatalionu, znowuż nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, nie starczyło zawijanej nerki cielęcej i za to pułkownik Schröder wyprawił go z kompanią marszową na front, a oficerską kuchnię oddał pod opiekę jakiemuś nieszczęśliwemu nauczycielowi z instytutu dla ociemniałych w Klarovie.

Kucharz-okultysta przeczytał jeszcze raz wszystko, co do żony napisał, a co wydawało mu się bardzo dyplomatyczne. Chodziło bowiem o to, żeby się jako tako utrzymać jak najdalej od linii bojowej, bo chociaż ludzie gadają tak i owak, każdy się na froncie dekuje, jak może.

Dekował się tedy i on, chociaż w cywilu jako redaktor napisał do swego czasopisma, poświęconego wiedzy tajemnej, artykuł o tym, że nikt nie powinien bać się śmierci, oraz artykuł o wędrówce dusz.

Teraz podszedł do Szwejka i Vańka, aby kibicować. Między obu graczami zatarły się w tej chwili wszystkie różnice stopni wojskowych. Nie grali już we dwóch, bo przysiadł się do nich na trzeciego Chodounsky. Ordynans kompanii Szwejk po grubiańsku beształ sierżanta Vańka:

– Dziwię się, że mógł pan zagrać tak idiotycznie. Czy pan nie słyszy, że on gra „betla”. Ja nie mam ani jednego dzwonka, a pan zamiast rzucić ósemkę, rzucasz jak ostatni idiota żołędnego waleta i ta małpa skutkiem tego wygrywa.

– Żeby znowu tak pysk rozpuszczać o głupiego waleta! – brzmiała uprzejma odpowiedź sierżanta rachuby. – Sam pan grasz jak skończony idiota. Skąd ja mam brać dzwonkową ósemkę, kiedy też nie mam ani jednego dzwonka. Miałem tylko wysokie wina i żołędzie, ośle jeden!

– To trzeba było deklarować „durcha” i nie robić cymbalstwa – odpowiedział Szwejk z uśmiechem. – Tak samo było kiedyś „U Valszów”, na dole w restauracji. Też jeden taki fujara miał „durcha”, ale zamiast go ogłosić, odrzucał po jednej swoje słabe karty i każdemu dał wygrać. A co za karty miał! Ze wszystkich kolorów najwyższe. Tak samo jak i teraz nic bym z tego nie miał, gdyby pan zamiast żołędnego waleta rzucił ósemkę. Wtedy ja nie wytrzymałem i mówię: „Panie Herold, graj pan »durcha« i nie bałwań się pan!” A ten na mnie z pyskiem, że może grać, co mu się podoba, bo był na uniwersytecie. Ale nie opłaciło mu się stawiać. Restaurator był dobry znajomy, z kelnerkami byliśmy w zażyłej przyjaźni, więc gdy tamten wołał policję, tośmy policjantowi wszystko akuratnie wytłumaczyli, że się nic nie stało, tylko ten pan zgoła ordynarnie zakłóca ciszę nocną wołaniem policji, bo się przed restauracją sam pośliznął i upadł niezgrabnie, że nosem worał się w trotuar, więc ma nos potłuczony. A myśmy go nawet palcem nie tknęli, chociaż oszukiwał w mariaszu. Dopiero gdyśmy jego fałszowanie dostrzegli, to tak szybko wybiegł z restauracji, aż się przewrócił. Restaurator i kelnerki przyświadczyli bardzo chętnie, że zachowywaliśmy się wobec tego pana bardzo po dżentelmeńsku. Ale dobrze mu tak, bo na nic lepszego nie zasłużył. Siedzi sobie taki od siódmej wieczór aż do północy przy jednym piwku i sodowej wodzie, puszy się niby wielki pan, bo jest profesorem uniwersytetu, a na mariaszu zna się jak kura na pieprzu. Kto teraz rozdaje?

– Zagrajmy w oczko – zaproponował kucharz-okultysta. – Szóstka i dwójka.

– E, opowiadaj nam pan lepiej coś o wędrówce dusz – rzekł sierżant rachuby – jakeś pan opowiadał pannie w kantynie wtedy, coś to sobie potłukł nos.

– O wędrówce dusz także już słyszałem – odezwał się Szwejk. – Już przed laty postanowiłem z przeproszeniem zabrać się, jak to się mówi, do samokształcenia, żeby dotrzymywać kroku postępowi. Więc chodziłem do czytelni Związku Przemysłowego w Pradze, ale ponieważ byłem obdarty, a dziurami przeświecał mi zadek, więc nie mogłem się dokształcać, bo mnie do czytelni nie wpuścili, a nawet wyrzucili, bo myśleli, że przyszedłem kraść palta. Ubrałem się tedy po świątecznemu, poszedłem do biblioteki w muzeum i wypożyczyłem sobie taką jedną książkę o wędrówce dusz. Czytałem ją ze swoim kolegą i wyczytałem w niej, że pewien cesarz indyjski przemienił się po śmierci w świnię, a gdy tę świnię zarżnęli, przemienił się w małpę, z małpy stał się jamnikiem, a z jamnika stał się ministrem. Potem, kiedym już służył w wojsku, przekonałem się, że w tym musi być trochę prawdy, bo kto tylko miał jaką gwiazdkę na kołnierzu, nazywał wszystkich żołnierzy albo morskimi świniami, albo jakimi innymi zwierzętami, z czego dałoby się łatwo wywnioskować, że ci prości żołnierze musieli być kiedyś przed wiekami sławnymi wodzami. Ale podczas wojny wędrówka dusz jest rzeczą bardzo głupią. Diabli wiedzą, ile to trzeba przebyć różnych przemian, zanim się człowiek stanie, powiedzmy, telefonistą, kucharzem czy frajtrem, a tu raptem poszarpie go granat, dusza jego przechodzi w konia artyleryjskiego, a tu znowu w tę baterię, gdy jedzie na nowe pozycje, wali nowy granat i zabija konia, w którego wcielił się ten nieboszczyk, i znowu dusza przeprowadza się w pierwszą lepszą krowę przy taborach, a z tej krowy robią gulasz dla żołnierzy, a dusza krowy przechodzi w telefonistę, z telefonisty…

 

– Dziwię się – rzekł telefonista Chodounsky dotknięty do żywego – że akurat ja mam być celem idiotycznych dowcipów.

– Czy ten Chodounsky, co ma prywatny zakład wywiadowczy z takim okiem na szyldzie, które oznacza Trójcę Bożą, nie jest krewnym pańskim? – zapytał Szwejk z miną niewinną, jakby nigdy nic. – Bo przed laty służyłem w wojsku z pewnym prywatnym detektywem, z niejakim Stendlerem. Ten detektyw miał taką guzowatą głowę, że nasz feldfebel mawiał do niego, że w ciągu dwunastu lat widział w wojsku dużo guzowatych głów, ale takiej to nawet w duchu sobie nie wyobrażał. „Słuchajcie, Stendler, mawiał do niego, gdyby w tym roku nie wypadały manewry, to wasza guzowata głowa nie zdałaby się na nic, ale ponieważ są manewry, więc przynajmniej artyleria będzie podług waszej głowy strzelać, gdy znajdziemy się w okolicach, w których nie będzie żadnego lepszego punktu orientacyjnego!” Nadokuczał mu ten feldfebel. Czasem podczas marszu wysyłał go o parę kroków naprzód, a potem komenderował: „Direktion, guzowata głowa!” Ten pan Stendler miał w ogóle pecha także jako detektyw prywatny. Ile razy opowiadał nam w kantynie, jakie to miewał zgryzoty! Otrzymywał na przykład takie zadania, żeby wyśledzić, czy małżonka takiego a takiego klienta, który przyleciał do nich na pół nieprzytomny, nie zwąchała się z jakim innym panem, a jeśli się zwąchała, to z kim, gdzie i kiedy. Albo odwrotnie. Taka zazdrosna niewiasta przyleciała, żeby się dowiedzieć, z którą też przyjaciółką zadaje się jej mąż, żeby mu następnie zrobić w domu jeszcze większe piekło. Był to człowiek wykształcony, mówił bardzo oględnie o naruszeniu wierności małżeńskiej i omal że nie płakał, gdy nam opowiadał, że wszyscy chcieli od niego, żeby przyłapał in flagranti ją albo jego. Drugi cieszyłby się z tego, że może przyłapywać takie pary in flagranti i dostałby na oczach odciski od patrzenia, ale ten Stendler przypłacał te przyjemności zdrowiem, jak nam o tym opowiadał. Mówił nam bardzo inteligentnie, że na te plugawe wszeteczeństwa już nawet patrzeć nie mógł. Nam nieraz ślina z gęby ciekła jak psu, gdy węszy w pobliżu gotowaną szynkę, kiedy nam opowiadał o tych najróżniejszych sytuacjach, w jakich te tropione pary przyłapywał. Gdy miewaliśmy koszarniaka, to nam o tym bardzo szczegółowo opisywał: „Tak i tak, powiada, widziałem tę a tę panią z tym a tym panem”. Nawet adresy nam podawał i był taki smutny. „Ileż to ja razy dostałem po gębie, mówił zawsze, od jednej i od drugiej strony. Ale i to mnie tak nie zasmucało, jak raczej to, że brałem łapówki. O jednej takiej łapówce nie zapomnę do samej śmierci. On nagi, ona naga. W hotelu i nie zamknęli się na klucz, idioci! Na otomanie się nie zmieścili, bo oboje byli zażywni, więc baraszkowali na dywanie jak kociaki. A dywan był już cały zdeptany, zakurzony i pełno na nim było niedopałków papierosów. Gdy wszedłem do pokoju, oboje zerwali się na równe nogi. On stał przede mną i ręką zasłaniał się jak figowym listkiem. Ona odwróciła się do mnie tyłem i widać było na jej skórze odbicie kratkowanego wzoru kobierca, a na zadku miała przylepiony niedopałek papierosa. »Przepraszam, mówię, panie Zemku, jestem prywatny detektyw Stendler od Chodounskiego i mam urzędowy obowiązek przyłapania pana in flagranti na zasadzie meldunku pańskiej małżonki. Ta oto dama, z którą utrzymuje pan zakazane stosunki, to pani Grotowa«. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem obywatela tak spokojnego. »Pozwoli pan, powiada, że się ubiorę« – jak gdyby się nic nadzwyczajnego nie zdarzyło. »Wina jest wyłącznie po stronie mojej małżonki, która swoją nieuzasadnioną zazdrością zmusza mnie do niedozwolonych stosunków, a powodując się marnymi podejrzeniami, obraża męża przytykami i ohydną nieufnością. Ale jeśli już nie ma wątpliwości, że hańby nie da się dłużej ukryć… Gdzie moje gacie?« – zapytał przy tym zgoła spokojnie. »Na łóżku«. Podczas gdy wdziewał gacie, przemawiał do mnie dalej: »Gdy hańby nie da się ukryć, to się mówi: rozwód. Ale tym się plamy pohańbienia nie ukryje. W ogóle rozwód to sprawa ogromnie poważna – mówił dalej, ubierając się – i najlepiej, gdy małżonka uzbroi się w cierpliwość i nie da powodu do zgorszenia publicznego. Zresztą rób pan, co uważasz za właściwe. Odchodzę i zostawiam pana z szanowną panią«. Pani Grotowa położyła się tymczasem do łóżka, pan Zemek podał mi rękę i wyszedł”. Już dobrze nie pamiętam, co nam dalej opowiadał o tej sprawie pan Stendler, ponieważ bardzo inteligentnie rozmawiał z tą damą w łóżku, oboje zaś zgodzili się na to, że małżeństwo nie jest od tego, żeby każdego prostą drogą prowadzić do szczęścia, i że obowiązkiem każdego jest poskramianie chuci w małżeństwie i kształcenie charakteru oraz uduchowianie ciała. „Sam już, powiada, nie wiem, jak to się stało, że powoli zacząłem się rozbierać, a gdy już byłem rozebrany i omamiony jak dziki jeleń, wszedł do pokoju mój dobry znajomy Stach, także detektyw prywatny z konkurencyjnego zakładu pana Sterna, do którego zwrócił się o pomoc pan Grot w sprawie swojej małżonki, która jakoby miała jakiś niedozwolony stosunek. »Aha, powiada tamten, pan Stendler in flagranti z panią Grotową. Winszuję!« Tylko tyle powiedział, cicho zamknął drzwi za sobą i poszedł. »Teraz już wszystko jedno – rzekła pani Grotowa – nie potrzebuje pan ubierać się tak szybko. Koło mnie masz pan dość miejsca«. »A mnie, proszę pani, chodzi właśnie o miejsce« – odpowiedziałem i już nawet nie bardzo wiedziałem, o czym mówię, tyle tylko pamiętam, że mówiłem coś o niesnaskach w małżeństwie i że skutkiem tych niesnasek cierpi także wychowanie dziatek”. Potem opowiadał jeszcze o tym, że się bardzo szybko ubrał i dał nura postanawiając, że wszystko natychmiast opowie swemu przełożonemu panu Chodounskiemu, ale naprzód musiał się posilić, a gdy przyszedł do biura, było już po wszystkim. Był już tam detektyw Stach z rozkazu swego szefa pana Sterna, aby zadać cios panu Chodounskiemu wiadomością o tym, jakich to ów pan ma urzędników w swym prywatnym zakładzie wywiadowczym, a ten znowu nie wpadł na żaden lepszy koncept, tylko posłał natychmiast po małżonkę pana Stendlera, żeby się z nim załatwiła, bo posyłają go z urzędowym zleceniem, a konkurencyjna firma przyłapuje go tymczasem in flagranti. „Od tego czasu – mawiał zawsze pan Stendler, gdy się zgadało o takich rzeczach – mam łeb jeszcze bardziej guzowaty”.

– Więc gramy dalej. Po pięć, po dziesięć?