Kostenlos

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Po odejściu inspekcji maltretowany kapral nie mógł się powstrzymać od jadowitej uwagi:

– Widzicie więc, mój Szwejku, że zwracanie się do wyższej instancji na gówno się zdało. Gdybym chciał, to bym wam obu narobił kramu.

– Panie kapral – odezwał się jednoroczny ochotnik – argumentowanie gównami jest zawsze i wszędzie bardzo przekonywające, ale człowiek inteligentny nie powinien używać takich słów, gdy jest zdenerwowany lub gdy chce kogo szykanować. I na co zdały się pańskie śmieszne pogróżki, że mógł nam pan narobić kramu? Dlaczego, do wszystkich diabłów, nie narobił pan nam tego kramu, skoro była okazja? Czy dlatego, że jest pan taki wielkoduszny i tak niezwykle delikatny?

– Już mam tego dosyć! – krzyknął kapral. – Jednego i drugiego mogę zaprowadzić do kryminału.

– Ale za co, gołąbku? – zapytał z miną niewinną jednoroczny ochotnik.

– To moja rzecz! – dodawał sobie animuszu pan kapral.

– Nie tylko pańska rzecz, ale i nasza – odpowiedział jednoroczny ochotnik. – To tak samo jak w grze w karty: moja ciotka – twoja ciotka. Zdaje mi się raczej, że podziałała na pana wzmianka o raporcie i dlatego zaczyna pan na nas wrzeszczeć, aczkolwiek czyni pan to w drodze pozasłużbowej.

– Jesteście grubianie – rzekł kapral starając się za wszelką cenę wzbudzić w nich strach.

– Powiem panu, panie kapral – wtrącił Szwejk – że jestem starym żołnierzem, służyłem jak wszyscy już przed wojną i wiem, że wyzwiska nie zawsze się opłacają. Kiedym służył przed laty w wojsku, to był u nas taki jakiś kapral Schreiter. Służył w wojsku dobrowolnie, wysługiwał się za łyżkę strawy. Już dawno mógł był pójść do domu jako kapral, ale był, jak się mówi, w ciemię bity. Otóż ten człowiek jeździł po nas, żołnierzach, ile tylko wlazło, przylepiał się do nas jak gówno do koszuli, a to mu się nie podobało, a to znowu tamto było przeciwko vorschriftom, szykanował nas, jak tylko mógł, i mawiał: „Wy nie żołnierze, ale stróże nocne”. Mnie się to przestało podobać i pewnego dnia poszedłem do raportu. „Czego ci tam?” – pyta kapitan. „Mam, posłusznie melduję, panie kapitanie, skargę na kaprala Schreitera. My nie żadne stróże nocne, ale cesarscy żołnierze. My służymy najjaśniejszemu panu, a nie jesteśmy od łazikowania i pilnowania”.

„Uważaj no, kundlu jeden, żebym się nie wziął za ciebie” – odpowiedział kapitan. A ja na to, że posłusznie proszę o przekazanie mnie do batalionsraportu.

Przy batalionsraporcie, kiedym wszystko powiedział oberlejtnantowi i zaprotestował, że nie jesteśmy żadne stróże nocne, ale żołnierze cesarscy, oberlejtnant kazał mnie wsadzić do paki na dwa dni, ale ja zażądałem przekazania mnie do regimentsraportu. Przy regimentsraporcie po moim objaśnieniu pan oberst ryknął na mnie, że jestem idiota i żebym sobie poszedł do wszystkich diabłów, a ja na to: „Posłusznie melduję, panie oberst, że chcę być przekazany do brigaderaportu”. Tego się pan oberst zląkł i natychmiast kazał wezwać do kancelarii tego kaprala Schreitera, który musiał mnie przeprosić przed wszystkimi oficerami za to słowo „stróż nocny”. Potem dogonił mnie ten kapral na dziedzińcu i powiedział mi, że odtąd nie będzie mnie wyzywał, ale za to na pewno będę siedział w kryminale. Od tego czasu bardzo się pilnowałem, ale nie upilnowałem się. Stałem na warcie koło magazynu, a na murze każdy wartownik zawsze coś takiego wypisał. Albo wyrysował kobiece przyrodzenie, albo napisał jaki ładny wierszyk. Mnie nic nie przyszło do głowy, więc z nudów podpisałem się pod napisem:

„Kapral Schreiter jest drab”.

A ten pies Schreiter zaraz mnie oskarżył, ponieważ śledził mnie i tropił na każdym kroku. Na nieszczęście nad tym napisem był jeszcze inny napis:

„My o wojnę nie dbamy, my na wojnę nasramy”.

Było to w roku tysiąc dziewięćset dwunastym, kiedy mieliśmy wyruszyć do Serbii z powodu tego konsula Prochazki. Więc też wysłali mnie natychmiast do Terezina do landgerichtu. Chyba z piętnaście razy fotografowali panowie z sądu wojskowego ten mur z napisami i z moim podpisem, a dla zbadania mego charakteru pisma kazali mi dziesięć razy napisać:

„My o wojnę nie dbamy, my na wojnę nasramy” – i piętnaście razy: „Kapral Schreiter jest drab”.

Wreszcie zjechał jakiś znawca pisma i kazał mi napisać:

„Było to 29 lipca 1897, gdy dwór królowej nad Łabą poznał grozę bystrej i wezbranej rzeki”.

„To nie wystarcza – mówił audytor – bo nam głównie chodzi o to wysranie. Niech pan dyktuje coś takiego, w czym jest dużo »s« i »r«”. Więc dyktował: „Serb, serwetka, srebro, sroka, cherubin, rubin, hołota”. Bo ten pan znawca pisma zgłupiał z tego wszystkiego niezgorzej i ciągle oglądał się za siebie, gdzie stał żołnierz z bagnetem, i wreszcie rzekł, że wszystko trzeba odesłać do Wiednia, i jeszcze raz kazał mi trzy razy napisać:

„Zaczyna też już słonko przypiekać, ciepło jest znakomite”.

Cały materiał wyprawili do Wiednia i wreszcie skończyło się na tym, iż powiedzieli, że co do tych napisów, to zostały one napisane inną ręką, ale podpis jest mój, bo też sam się do niego przyznałem, i za to zostałem skazany na sześć tygodni, bo jak się wartownik podpisuje na murze, to przez ten czas podpisywania nie może dobrze wartować.

– Dobre i to – rzekł kapral z zadowoleniem – że wykroczenie nie pozostało bez kary. Widać z tego jasno, że jesteś pan dobry kajdaniarz. Żebym ja był na miejscu tego landgerichtu, to bym panu wlepił nie sześć tygodni, ale sześć lat.

– Niech pan nie udaje takiego strasznego – wtrącił się do rozmowy jednoroczny ochotnik – niech pan raczej pomyśli o własnym końcu. Dopiero co inspekcja powiedziała panu, że trzeba będzie stanąć do raportu. Do takiej rzeczy należałoby przygotować się bardzo poważnie i głęboko zastanowić nad marnością tego żywota kapralskiego. Czym jest pan zresztą w porównaniu ze wszechświatem, gdy pan zważy, że do najbliższego słońca jest od tego pociągu wojskowego 275 000 razy dalej niż do naszego słońca własnego, a taka odległość potrzebna jest, aby jej paralaksa tworzyła jedną sekundę. Gdyby się pan znajdował we wszechświecie jako słońce, byłby pan zbyt drobnym pyłem, aby pana mogli dostrzec gwiaździarze przez najlepsze teleskopy. Dla pańskiej znikomości we wszechświecie nie ma odpowiedniego pojęcia. Przez pół roku wykonałby pan na firmamencie taki nieznaczny łuk, przez rok taką malutką elipsę, że dla ich wyrażenia przy pomocy liczb brak w ogóle pojęć. Paralaksa pańska byłaby zupełnie niewymierna.

– W takim razie mógłby pan kapral być dumny z tego, że nikt nie może go zmierzyć – odezwał się Szwejk. – Niech się dzieje przy raporcie, co chce, denerwować się nie trzeba, bo każde zdenerwowanie szkodzi zdrowiu, a teraz w czasie wojny każdy winien dbać o zdrowie, ponieważ trudy wojenne wymagają od każdego obywatela, żeby nie był zdechlakiem.

Gdyby pana wsadzili do paki, panie kapral – mówił Szwejk dalej z bardzo miłym uśmiechem – gdyby pana spotkała jaka gruba przykrość, to niech pan nie traci ducha. Niech oni sobie myślą swoje, a pan będzie myślał swoje. Znałem pewnego węglarza, z którym siedziałem w areszcie dyrekcji policji w Pradze jeszcze na początku wojny, nazywał się Franciszek Szkvor i był oskarżony o zdradę stanu, a następnie, przypuszczam, stracony z powodu niejakiej sankcji pragmatycznej. Człowiek ten przy badaniu był zapytywany, czy ma jakie zastrzeżenia co do protokołu, ale odpowiadał zawsze jedno:

„Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”.

Następnie za to właśnie zamknięto go w ciemnej komórce na dwa dni bez jedzenia i bez picia, a gdy go zaprowadzali do sędziego śledczego, to powtórzył swoje głębokie przekonanie, że jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Może być, że z takim przekonaniem poszedł na szubienicę, bo przekazano go sądowi wojskowemu.

– Teraz podobno sporo wieszają i rozstrzeliwują – rzekł jeden z szeregowców eskorty. – Niedawno odczytali nam na placu ćwiczeń befel, że w Motolu rozstrzelali rezerwistę Kudmę, ponieważ kapitan ciął szablą jego chłopczyka, którego trzymała na ręku jego żona, gdy się z mężem chciała w Beneszovie pożegnać. No i ten Kudrna się uniósł z tego powodu. A politycznych wsadzają co do jednego do ula. A na Morawach rozstrzelali już też podobno jednego redaktora. Nasz pan kapitan mówi, że i na resztę przyjdzie kolej.

– Wszystko ma swoje granice – rzekł jednoroczny ochotnik dwuznacznie.

– Ma pan rację – odezwał się kapral. – Za dużo sobie taki redaktor jeden z drugim pozwala. Tylko ludzi buntują. Zaprzeszłego roku, gdy byłem dopiero frajtrem, to miałem pod sobą też jednego redaktora, który nie nazywał mnie inaczej, tylko zakałą armii, ale kiedym go uczył gelenksübungów, aż się pocił, to zawsze mawiał do mnie: „Proszę szanować we mnie człowieka”. No, pokazałem ja mu, jak się tego człowieka szanuje w kałużach i błocie. Po komendzie: „Padnij!” – zaprowadziłem go przed kałużę i musiał jaśnie pan przewracać się w nią, aż woda bryzgała jak na plaży. A po południu wszystko musiało być wyczyszczone do glansu, mundur musiał być czysty jak szkło. Czyścił, smyczył i stękał, robił nawet jakieś uwagi, a nazajutrz musiał się znowuż tarzać jak ta świnia w błocie, a ja stałem nad nim i mówiłem: „No i cóż, panie redaktorze, co jest więcej: zakała armii czy też tam ten pański człowiek?” Taki był z niego prawdziwy i akuratny inteligent.

Kapral triumfująco spojrzał na jednorocznego ochotnika i mówił dalej:

– On utracił prawa jednorocznego ochotnika przez swoją inteligencję, bo pisywał do gazet o szykanowaniu żołnierzy. Ale jak go nie szykanować, kiedy taki uczony człowiek, a nie umie rozebrać przy karabinie verschlussu, choć by mu się dziesięć razy pokazywało, jak to się robi. Komenderuje się na ten przykład: „Links schaut!” – a ten jakby naumyślnie kręci łbem na prawo i gapi się przy tym jak wół na malowane wrota, a przy chwytach nie wie, jak wziąć się do rzeczy, czy za rzemień złapać, czy za patrontasz, i wytrzeszcza ślepia tak jakoś, że nie wiadomo, kpi czy o drogę pyta, a nie potrafi powtórzyć ruchu, przy którym ręka ma zjechać po rzemieniu na dół. On nie wiedział nawet, na którym ramieniu nosi się karabin i salutował jak małpa, a gdy go uczono maszerować, to nie daj Boże, co za obroty wyrabiał. Gdy mu się kazano odwrócić, to było mu wszystko jedno, którym kulasem ruszy naprzód, lewym czy prawym. Cap, cap, cap, ze sześć kroków zrobił nieraz po komendzie, a potem, jak ci się odwróci, niczym fryga. A przy maszerowaniu to się wlókł jak stary podagryk albo podskakiwał jak stara dziwka w tańcu na kiermaszu.

 

Kapral splunął i mówił dalej:

– Wyfasował umyślnie karabin bardzo zardzewiały, żeby się nauczyć czyścić go akuratnie, szorował go jak pies sukę, ale żeby kupił jeszcze ze dwa kilo kądzieli, to i tak nie byłby się niczego doczyścił. Im więcej go czyścił, tym karabin był bardziej zardzewiały, a przy raporcie wędrował z ręki do ręki i każdy dziwił się, że w ogóle karabin może być taki zardzewiały. Nasz kapitan mówił mu często, że z niego nigdy żołnierz nie będzie, żeby się lepiej powiesił, bo darmo żre komiśniak. A ten tylko pomrugiwał oczkami pod okularami. Wielkie to było święto dla niego, jeśli nie miał akurat verschärftu albo koszarniaka. W takie dni pisywał zwykle artykuły do gazet o szykanowaniu żołnierzy, aż razu pewnego zrobiono rewizję w jego kuferku. Książek to sobie tam uzbierał całą kupę, w dodatku miał same książki o rozbrojeniu i o pokoju międzynarodowym. Za to powędrował na garnizon i od tego czasu mieliśmy z nim spokój, aż pewnego poranku pojawił się raptem w kancelarii i wypisywał fasunki. Był osobno, żeby nie mógł rozmawiać z szeregowcami. Taki to był smutny koniec tego inteligenta. A mógł być panem całą gębą, żeby przez swoją głupotę nie utracił praw jednorocznego ochotnika. Mógł zostać nawet lejtnantem.

Kapral westchnął głęboko.

– Nawet fałd na płaszczu ułożyć nie umiał. Do czyszczenia guzików sprowadzał sobie jakieś pasty i maście aż z Pragi, ale wszystko to na nic, bo każdy jego guzik był zardzewiały jak diabli. Ale bajtlować umiał za dziesięciu, a gdy dostał się do kancelarii, to nic innego nie robił, tylko filozofował. Do filozofowania czuł powołanie już od dawna. Ciągle tylko gadał o prawach człowieka. Pewnego razu, kiedy sobie filozofował w kałuży, do której musiał się zwalić na komendę: „Nieder!” – mówię do niego: „Kiedy pan ciągle gada o człowieku i o błocie, to zapamiętaj pan sobie, że człowiek został stworzony z błota” – i musiał stulić pysk.

Kapral wygadawszy się był zadowolony z siebie i czekał, co też na to wszystko odpowie jednoroczny ochotnik. Odezwał się wszakże Szwejk:

– Za takie same rzeczy, za takie maltretowanie, przebił niejaki Koniczek w 35 pułku siebie i kaprala. Było o tym w „Kuryru”. Kapral miał w ciele ze trzydzieści ran kłutych, z czego przeszło tuzin śmiertelnych. Ten żołnierz usiadł potem na tym zabitym kapralu i siedząc przebił się. Inny wypadek zdarzył się przed laty w Dalmacji, gdzie kaprala zarżnęli i do dzisiaj nikt nie wie, kto to zrobił. Morderstwo otoczyła nagła mgła tajemnicy, tyle tylko wiadomo, że ten zarżnięty kapral nazywał się Fiala i pochodził z Drabovny koło Turnova. Wiem też jeszcze o jednym kapralu z 75 pułku piechoty, nazywał się Rejmanek…

Miła ta opowieść przerwana została wielkim stękaniem śpiącego na ławie oberfeldkurata Laciny.

Pater budził się w całej swej dostojności i krasie. Przebudzeniu jego towarzyszyły te same zjawiska, które były nieodłączne od przebudzeń młodego olbrzyma Gargantui, którego ładnie opisał stary wesoły Rabelais.

Oberfeldkurat pierdział i bekał na ławie, i ziewał hałaśliwie na cały wagon. Wreszcie usiadł i spytał zdziwiony:

– Do stu tysięcy fur beczek, gdzie ja jestem?

Kapral widząc, że jego zwierzchnik się budzi, stanął na baczność i uniżenie odpowiedział:

– Posłusznie melduję, panie oberfeldkurat, że raczy się pan znajdować w aresztanckim wagonie.

Błysk zdziwienia przeleciał po twarzy oberfeldkurata. Przez chwilę siedział bez słowa i usilnie nad czymś rozmyślał. Daremnie. Między tym, co przeżył w nocy i rano, a przebudzeniem się w wagonie, którego okna były zakratowane, istniało całe morze mroku.

Wreszcie zwrócił się z zapytaniem do kaprala, który ciągle jeszcze stał przed nim na baczność:

– A na czyj niby rozkaz ja tego…

– Posłusznie melduję, że bez rozkazu, panie oberfeldkurat.

Pater wstał i zaczął przechadzać się między ławkami, mamrocząc pod nosem, że nic z tego wszystkiego nie rozumie. Usiadł znowu i zapytał:

– A dokąd właściwie jedziemy?

– Do Brucku, melduję posłusznie.

– A dlaczego jedziemy do Brucku?

– Posłusznie melduję, że został tam przeniesiony cały nasz 91 pułk.

Pater zaczął znowu bardzo usilnie rozmyślać nad tym, co się właściwie stało i w jaki sposób dostał się do takiego wagonu. Nie wiedział też, dlaczego jedzie do Brucku, i akurat razem z 91 pułkiem, a do tego jeszcze pod eskortą. Opamiętał się i otrzeźwiał tak dalece, że rozpoznał nawet jednorocznego ochotnika i zwrócił się do niego z zapytaniem:

– Pan jest inteligentnym człowiekiem, czy mógłby mi pan powiedzieć całą prawdę, niczego nie ukrywając, jak się tu dostałem?

– Bardzo chętnie – odpowiedział tonem koleżeńskiej gotowości jednoroczny ochotnik. – Rano przysiadł się pan oberfeldkurat do nas na dworcu w Budziejowicach, bo pan miał trochę w czubie.

Kapral spojrzał na niego surowo.

– Wlazł pan sobie do wagonu, do nas – mówił dalej jednoroczny ochotnik – i nic więcej. Wyciągnął się pan na ławie, a ten oto żołnierz, Szwejk, podłożył panu oberfeldkuratowi swój płaszcz pod głowę. Podczas kontroli pociągu na poprzedniej stacji został pan zapisany w poczet oficerów znajdujących się w pociągu. Został pan, że się tak wyrażę, urzędowo odkryty, a nasz kapral pójdzie za to do raportu.

– Tak, tak – wzdychał pater – trzeba będzie na najbliższej stacji przejść do wagonu sztabowego. Czy obiad już wydany?

– Obiad będzie dopiero w Wiedniu, panie oberfeldkurat – zameldował kapral.

– A więc to wy podłożyliście mi pod głowę mantel? – zwrócił się pater do Szwejka. – Serdecznie wam dziękuję.

– Żadna wdzięczność mi się nie należy – odpowiedział Szwejk – bo postępowałem tylko, jak winien postępować każdy żołnierz wobec swego zwierzchnika, gdy widzi, że ten zwierzchnik nie ma nic pod głową, a wypił troszeczkę. Każdy żołnierz winien szanować swego zwierzchnika, choćby ten zwierzchnik był w stanie odmiennym. Ja mam bogate doświadczenie z feldkuratami, ponieważ byłem służącym u pana feldkurata Ottona Katza. Feldkuraty to naród wesoły i poczciwy.

Oberfeldkurat dostał ostrego ataku demokratyzmu na skutek swego katzenjammeru po wczorajszej pijatyce, wyjął z kieszeni papierosa i podał go Szwejkowi:

– Masz, bracie, i kurz, ile wlezie. A ty – zwrócił się do kaprala – masz podobno stawać do raportu z mojej przyczyny. Nie bój się, nic ci nie będzie, bo ja wszystko wytłumaczę. A ciebie – rzekł do Szwejka – zabiorę z sobą. Będzie ci u mnie jak w raju.

Dostał nowego napadu wielkoduszności i zaczął wszystkich zapewniać, że każdemu coś dobrego zrobi. Jednorocznemu ochotnikowi kupi czekolady, szeregowcom eskorty zafunduje araku, kaprala każe przenieść do oddziału fotograficznego przy sztabie 7 dywizji kawalerii, wszystkich w ogóle uwolni i o nikim nie zapomni.

Zaczął rozdawać papierosy, częstując nie tylko Szwejka, ale wszystkich; oświadczył, że wszystkim aresztantom pozwala palić, i zapewniał ich, że wstawi się za nimi, aby kara ich była złagodzona i aby niedługo mogli powrócić do normalnego życia wojskowego.

– Nie chcę, abyście źle myśleli o mnie. Mam rozległe stosunki, więc przy mnie dobrze wam będzie. Wywieracie na mnie wrażenie ludzi przyzwoitych, których Bóg miłuje. Jeśli zgrzeszyliście, to pokutujecie teraz, a ja widzę, że chętnie i pokornie znosicie wszystko, co Bóg na was zesłał.

Za co zostaliście ukarani? – zwrócił się do Szwejka.

– Bóg zesłał na mnie karę – pobożnie odpowiedział Szwejk – z powodu regimentsraportu, panie oberfeldkurat, z przyczyny niezawinionego spóźnienia się na pociąg.

– Bóg jest niewypowiedzianie miłosierny i sprawiedliwy – uroczyście rzekł oberfeldkurat. – On wie, kogo karać trzeba, albowiem w ten sposób ujawnia swoje przewidywanie i swoją wszechmoc. A za co siedzi pan, panie jednoroczny ochotniku?

– Ponieważ – odpowiedział zapytany – Bóg miłosierny raczył zesłać mi reumatyzm, a ja stałem się z tej racji pyszny i dufny. Po odbyciu kary zostanę odesłany do kuchni.

– Co Bóg czyni, dobre jest – zawołał pater w zachwycie, słysząc o kuchni. – Nawet w kuchni może człowiek porządny zrobić karierę. Właśnie do kuchni powinni wysyłać jak najwięcej ludzi inteligentnych, już dla samego kombinowania różnych potraw, ponieważ chodzi nie tylko o to, co się gotuje, ale jak się gotuje i z jaką miłością dodaje się jedno do drugiego, estetyka pokarmu i tak dalej. Weźmy na przykład sosy. Gdy inteligentny człowiek zrobi sos cebulowy, to bierze do niego wszystkie rodzaje jarzyn i dusi je na maśle, potem dodaje korzenie, pieprz, angielskie ziele, trochę gałki muszkatułowej, imbiru, ale zwyczajny prostacki kucharz zagotuje cebulę i zalewa ją czarną fryturą z łoju. Pana chciałbym doprawdy widzieć w jakiej porządnej kuchni oficerskiej. Bez inteligencji obejdzie się człowiek w fachu zwyczajnym i w życiu powszednim, ale w kuchni zaraz się ten brak daje we znaki. Wczoraj wieczorem w oficerskim kasynie w Budziejowicach podali nam cynaderki à la madeira. Niech Bóg będzie miłosierny temu, kto je przyrządzał, albowiem musiał to być człowiek inteligentny. Słyszałem, że w tamtejszej kuchni oficerskiej jest naprawdę kucharz bardzo inteligentny, jakiś nauczyciel ze Skutcza. Takie same cynaderki à la madeira jadłem w oficerskim kasynie 64 landwerregimentu. Przyrządzili je tam na kminie, tak samo jak w zwyczajnych gospodach dodając pieprzu. A któż to tak przyrządza cynaderki? Czym był ten fuszer w cywilu? Parobkiem od karmienia bydła w wielkim majątku.

Oberfeldkurat zamilkł na chwilę, a potem zaczął się rozwodzić nad zagadnieniami kulinarnymi Starego i Nowego Testamentu, nad tym, jak to ludzie dawniejsi bardzo dbali o to, aby pokarmy spożywane po nabożeństwach i uroczystościach kościelnych były smakowite i pożywne. Wreszcie wezwał wszystkich, aby zaśpiewali coś ładnego, a Szwejk wyrwał się jak zawsze nie bardzo szczęśliwie i śpiewał:

 
Idzie Maryna od Hodonina,
A za nią proboszcz z baryłką wina…
 

Ale pan oberfeldkurat się nie obraził.

– Żeby był pod ręką przynajmniej łyk araku, to moglibyśmy się obejść bez beczki wina – rzekł z uśmiechem zgoła przyjacielskim. – I tej Maryny też byśmy nie potrzebowali, bo tylko do grzechu zwodzi.

Kapral delikatnie sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął płaską flaszeczkę z arakiem.

– Posłusznie melduję, panie oberfeldkurat – odezwał się głosem tak cichym, iż widać było, jaką ofiarę czyni na rzecz bliźniego-zwierzchnika. – Gdyby pan oberfeldkurat nie pogardził…

– Skądże miałbym pogardzać, mój chłopcze! – zawołał głosem rozradowanym pater. – Napiję się za naszą szczęśliwą podróż.

– Jezus Maria! – sapnął kapral widząc, że po łyku oberfeldkurata pozostało w butelce niewiele araku.

– Moi drodzy – rzekł oberfeldkurat uśmiechając się i mrugając znacząco do jednorocznego ochotnika – dobrze jest na świecie, a tu sobie jeszcze niektórzy urągają. Pan ich za to skarze.

Pater łyknął jeszcze raz araku i podając resztę Szwejkowi, rozkazał tonem komendy:

– Dorżnij, bracie!

– Wojna to wojna – rzekł Szwejk z uśmiechem do kaprala oddając mu pustą butelkę, co kapral skwitował takim dziwnym błyskiem oczu, jaki się widuje tylko u szaleńców.

– A teraz przed Wiedniem jeszcze troszeczkę podrzemię – rzekł kapelan – i życzę sobie, abym został przebudzony, jak tylko dojedziemy do Wiednia.

A wy – zwrócił się do Szwejka – pójdziecie do kuchni i przyniesiecie mi obiad. Powiecie tam, że to dla pana oberfeldkurata Laciny. Kierujcie się tak, żeby wam dali podwójną porcję. Gdyby były knedle, to nie bierzcie od czubka, bo na tym się tylko traci. Następnie przyniesiecie mi z kuchni butelkę wina, weźmiecie też ze sobą menażkę i każecie sobie nalać do niej rumu.

Pater Lacina zaczął szukać czegoś po kieszeniach.

– Słuchajcie no – zwrócił się do kaprala – nie mam drobnych. Pożyczcie mi dwie korony. – Wziął pieniądze z ręki kaprala i podając je Szwejkowi mówił: – Macie tu za fatygę. Jak się nazywacie?

 

– Szwejk.

– Aha, więc macie tu, mój Szwejku, dwie korony za fatygę. Panie kapralu, proszę mi pożyczyć jeszcze dwie korony. Widzicie mój Szwejku, te drugie dwie korony dostaniecie, jeśli przyniesiecie solidny obiad i tamte drobiazgi. Powiedzcie tam jeszcze, że nie mam papierosów i cygar. Jeśli będzie fasunek czekolady to zawińcie podwójną porcję, a jeśli będą konserwy, to uważajcie, żebyście dostali wędzony ozór albo gęsią wątróbkę. Gdyby zaś fasowali ser szwajcarski, to pilnujcie, żeby wam nie dali z wierzchu, bo suchy. To samo z węgierskim salami. Broń Boże od końca, ale ze środka, żeby był miękki i wilgotny.

Oberfeldkurat wyciągnął się na ławie i po chwili usnął.

– Sądzę – rzekł jednoroczny ochotnik do kaprala, gdy kapelan chrapał już na całego – że jest pan zupełnie zadowolony z naszego miłego gościa. Wyjątkowo miły człowiek ten nasz podrzutek.

– Jest to podrzutek – wtrącił Szwejk – odstawiony, jak się mówi, od piersi, bo już pije z flaszeczki, jak to pan kapral widział na własne oczy.

Kapral przez chwilę zmagał się ze sobą, ale nagle, tracąc wszelką uniżoność, wybuchnął:

– Miły, bo miły!

– Podług tych drobnych, których mu zabrakło – mówił i Szwejk – przypomina mi pan oberfeldkurat niejakiego pana Mliczko, murarza z Dejvic, który też nigdy nie miał drobnych i zadłużył się aż po dziurki w nosie, a potem dostał się za oszustwo do mamra. Roztrwonił grube pieniądze, a drobnych nie miał.

– W 75 pułku – odezwał się jeden z szeregowców eskorty – kapitan przechlał całą kasę pułkową. Było to przed wojną i musiał wystąpić z wojska, ale teraz znowuż jest kapitanem. A jednak feldfebel, który skradł skarbowi sukno na naszywki – było tego sukna ze dwadzieścia sztuk – jest dzisiaj sztabsfeldfeblem. Ale w Serbii został rozstrzelany jeden szeregowiec za to, że zjadł od razu konserwę, którą powinien był jeść przez trzy dni.

– To do rzeczy nie należy – oświadczył kapral – ale trzeba przyznać, że pożyczanie czterech koron od biednego kaprala na napiwek…

– Masz pan swoje dwie korony – rzekł Szwejk – nie chcę się zbogacić na pańskiej biedzie. A jeśli da mi i te drugie dwie korony, to ja panu także zwrócę, żebyś pan się nie popłakał. Pan powinien cieszyć się z tego, że pański zwierzchnik wojskowy pożycza sobie od pana pieniądze na drobne wydatki. Pan jest wielki egoista. Chodzi tu o parę marnych koron, a co by to było dopiero, gdyby pan miał poświęcić życie za swojego zwierzchnika, gdyby on leżał ranny na linii nieprzyjacielskiej, a pan miałby go ocalić i odnieść w bezpieczne miejsce na własnych rękach, gdy tymczasem nieprzyjaciel strzelałby za panem szrapnelami, w ogóle czym się tylko da.

– Pan by w portki narobił ze strachu, taki faja! – odciął się kapral.

– W gefechcie niejeden narobi w portki – odezwał się znowu jeden z szeregowców. – Niedawno temu opowiadał nam pewien ranny kolega w Budziejowicach, że jak szli do ataku, to się zerżnął trzy razy z rzędu. Naprzód, jak wyłazili z dekunków na przedpole, przed zasieki z drutu kolczastego, potem, gdy zaczęli forsować zasieki, a po raz trzeci, gdy doszło do walki na bagnety i Moskale biegli krzycząc „ura”. Potem zaczęli wiać nazad do rowów, za dekunki, i z całej tyraliery nie było ani jednego, żeby mu się taka rzecz nie przytrafiła. Jeden zabity, który leżał na dekunku nogami na dół, a któremu w czasie ataku szrapnel ściął gładziutko pół głowy, też musiał w tym ostatnim momencie zdrowo się zerżnąć, bo ze spodni spływało toto do dekunków razem z krwią. A ta połówka jego głowy, razem z mózgiem, leżała akurat pod tym. Człowiek nawet nie spostrzeże, jak i co, a już się stało.

– Czasem znowuż – mówił Szwejk – zrobi się człowiekowi i w gefechcie słabo z obrzydzenia. Opowiadał nam w Pradze na Pohorzelcu pewien chory rekonwalescent spod Przemyśla, że tam pod fortecą doszło do walki na bagnety i że przeciwko niemu rozpędził się Moskal z bagnetem, chłop jak góra, ale z nosa spływała mu spora kropla, jak to się czasem trafia. Jak ten człowiek spojrzał na ten zasmarkany nos, to mu się zrobiło tak słabo, że zaraz musiał lecieć na Hilfsplatz, gdzie uznali, że to jest człowiek chory na cholerę, i wyprawili go do szpitala cholerycznego w Peszcie; tam rzeczywiście rozchorował się na cholerę.

– Czy był to zwyczajny szeregowiec, czy kapral? – zapytał jednoroczny ochotnik.

– Kapral – odpowiedział Szwejk spokojnie.

– Taka rzecz mogłaby się przytrafić i jednorocznemu ochotnikowi – rzekł kapral z przygłupim uśmiechem i spojrzał na swego dręczyciela z takim triumfem, jakby chciał rzec: „A widzisz, masz! Co teraz powiesz?”

Ale jednoroczny ochotnik nic nie odpowiedział i położył się na ławie.

Pociąg zbliżał się do Wiednia. Ci, co nie spali, przyglądali się z okien wagonu zasiekom z drutu kolczastego i umocnieniom biegnącym dokoła Wiednia, co na cały pułk musiało niezawodnie podziałać deprymująco.

Śpiew niemieckich żołnierzy z Gór Kasperskich, który odzywał się bezustannie przez całą drogę, urwał się nagle, jakby się zaczepił o zasieki z drutów kolczastych nad okopami dokoła Wiednia.

– Wszystko w porządku – rzekł Szwejk spoglądając na okopy – wszystko w najlepszym porządku, tylko że wiedeńczycy podczas wycieczek mogą tu sobie podrzeć spodnie. Tutaj trzeba chodzić bardzo ostrożnie.

Wiedeń jest w ogóle bardzo ważnym miastem – wywodził dalej. – W takiej na przykład schönbruńskiej menażerii ile to mają różnych dzikich zwierząt. Kiedy przed laty byłem w Wiedniu, to najbardziej lubiłem przypatrywać się małpom, ale jak jechała jaka osobistość z cesarskiego pałacu, to nikogo przez kordon nie puszczali. Razem ze mną był jeden krawiec z okręgu dziesiątego. Aresztowali go, bo koniecznie chciał widzieć te małpy.

– A czy był pan także w pałacu? – zapytał kapral.

– Bardzo tam ładnie – odpowiedział Szwejk. – Sam w pałacu nie byłem, ale opowiadał mi o tym jeden taki, co był w pałacu. Najładniejsza jest burgwacha. Każdy z tych wartowników musi podobno mieć dwa metry wysokości, a jak wysłuży, to dostaje trafikę. A księżniczek jest tam tyle jak śmiecia.

Przejechali przez jakąś stację, skąd leciały za pociągiem dźwięki hymnu austriackiego granego przez orkiestrę, która dostała się na tę stację widać przez pomyłkę. Dopiero po długiej chwili pociąg wjechał na tę stację, na której mieli się zatrzymać; dawano tu jeść i uroczyście ich witano.

Ale uroczyste powitania nie były już takie jak na początku wojny, kiedy to żołnierze w drodze na front chorowali z przejedzenia i kiedy na każdej stacji byli witani przez druhny w długich białych sukienkach, o bardzo głupiutkim wyrazie twarzyczek i z nieodłącznymi bukietami w rękach. Te bukiety były wprost idiotyczne, ale jeszcze idiotyczniejsze były przemówienia różnych dam, których małżonkowie udają obecnie wielkich patriotów i republikanów.

Powitania w Wiedniu dokonał komitet składający się z trzech członkiń austriackiego Czerwonego Krzyża i z dwóch członkiń jakiegoś stowarzyszenia wojennego wiedeńskich pań i panien; asystował im z urzędu przedstawiciel magistratu wiedeńskiego i jakiś wojskowy.

Na wszystkich twarzach widać było znużenie. Pociągi wojskowe przejeżdżały dniem i nocą, wagony z rannymi przesuwały się co godzina, na stacjach przetaczano pociągi z jeńcami, a przy tym wszystkim musieli asystować przedstawiciele najróżniejszych organizacji i stowarzyszeń. Powtarzało się to dzień w dzień i pierwotny entuzjazm przemienił się w ziewanie. Ludzie ci pełnili swoją służbę po kolei, ale nawet częste zmiany nie mogły spędzić z ust i oczu wyrazu zmęczenia i nudy. Tacy właśnie ludzie zmęczeni witali pociąg z pułkiem budziejowickim.

Z wagonów bydlęcych wyglądali żołnierze okiem tępym i zmęczonym, jak skazańcy wiezieni na szubienicę.

Do tych żołnierzy podchodziły panie i częstowały ich piernikami z cukrowymi napisami: „Sieg und Rache!”, „Gott strafe England!”, „Der Oesterreicher hat ein Vaterland. Er liebt’s und hat auch Ursach fürs Vaterland zu kämpfen!”.

Górale z Gór Kasperskich obżerali się piernikami, ale i z ich twarzy nie znikł ani na chwilę wyraz tępoty i beznadziejności.