Kostenlos

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Z końca stołu odzywał się czyjś poważny głos:

– Ameryka nie może rozpoczynać wojny. Amerykanie i Anglicy to najwięksi wrogowie. Ameryka nie jest przygotowana do wojny.

Pułkownik Schröder westchnął:

– Tak mogą ględzić tylko oficerowie rezerwy. Diabli nam tu ich nadali. Jeszcze wczoraj taki człeczyna pisał w jakimś banku albo zawijał w papierek pieprz, angielskie ziele, cynamon i pastę do obuwia, a w najlepszym razie opowiadał dzieciom w szkole, że głód wypędza wilka z lasu, a dzisiaj chce być podobny do oficera służby czynnej, udaje, że na wszystkim się zna, i we wszystko wtyka nos. A chociaż mamy dość oficerów służby czynnej, to taki na przykład Lukasz unika naszego towarzystwa.

Pułkownik Schröder wrócił do domu w usposobieniu jak najgorszym, a gdy się rano przebudził, nastrój jego pogorszył się jeszcze, bo w gazetach, które podano do łóżka, przeczytał wiadomości z frontu, w których kilkakrotnie powtarzało się zdanie, że wojska nasze znowu cofnęły się na pozycje z góry upatrzone. Były to pełne chwały dni armii austriackiej, jak dwie krople wody podobne do tych dni, w których brała ona generalne lanie w Serbii.

I z takimi właśnie pomieszanymi uczuciami przystąpił pułkownik Schröder o godzinie dziesiątej rano do rozpatrzenia sprawy, którą jednoroczny ochotnik nazwał dość trafnie sądem ostatecznym.

Szwejk i jednoroczny ochotnik stali na dziedzińcu i czekali na pułkownika. Znajdowali się tam już wszyscy podoficerowie, oficer pełniący służbę, adiutant pułku i sierżant, szef kancelarii pułkowej z papierami winowajców, na których głowy spaść miał topór sprawiedliwości – regimentsraport.

Wreszcie ukazał się ponury pułkownik w towarzystwie kapitana Sagnera ze szkoły jednorocznych ochotników, nerwowo chłoszczący szpicrutą cholewy butów.

Przyjął raport i wśród grobowej ciszy przeszedł kilka razy obok Szwejka i jednorocznego ochotnika, którzy podrzucali głowami „rechtsschaut” i „linksschaut” zależnie od tego, czy pułkownik znajdował się po ich prawej czy lewej stronie. Czynili to bardzo dokładnie i omal że karków nie poskręcali, bo spacer pułkownika trwał dość długo. Wreszcie zatrzymał się pułkownik przed jednorocznym ochotnikiem, który zaczął meldować:

– Jednoroczny ochotnik…

– Wiem – rzekł ostro pułkownik. – Wyrzutek jednorocznych ochotników. Czym pan jest w cywilu? Studentem filologi klasycznej? A więc zapity inteligent…

– Panie kapitanie – zwrócił się do Sagnera – niech pan przyprowadzi całą szkołę jednorocznych ochotników.

– Naturalnie – przemawiał dalej do swojej ofiary – tak jaśnie pan student filologii klasycznej, którego my tu musimy uczyć moresu. Kehrt euch! Oczywiście fałdy płaszcza nie w porządku. Jakby wyszedł od dziewki albo tarzał się w bajzlu. Ja wielmożnego pana ochotnika nauczę moresu.

Szkoła jednorocznych ochotników weszła in corpore na dziedziniec.

– Ustawić się w czworobok! – rozkazał pułkownik. Sędzia i podsądni zostali otoczeni.

– Popatrzcie na tego żołnierza! – ryczał pułkownik wskazując szpicrutą na jednorocznego ochotnika. – Przechlał wasz honor jednorocznych ochotników, z których wychowywać się winny kadry porządnych oficerów, wiodących żołnierzy na pole chwały po zwycięstwo. Ale gdzie poprowadziłby żołnierzy taki pijaczyna, jak ten tutaj? Z knajpy do knajpy wiódłby ich chyba. Cały fasunek rumu wychlałby szeregowcom. Czy może pan powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie? Nie może pan. Patrzcie na niego. Nic nie ma do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie i jeszcze do tego studiuje w cywilu filologię klasyczną. Prawdziwy klasyczny przypadek.

Pułkownik wymówił te ostatnie wyrazy powoli i z naciskiem, po czym splunął.

– Filolog klasyczny, który zalany łazi po nocy i zrzuca oficerom czapki z głowy. Mensch! Jeszcze całe szczęście, że to był tylko taki sobie oficer artylerii.

W słowach tych wyraziła się cała nienawiść 91 pułku do artylerii stojącej w Budziejowicach. Biada artylerzyście, który w nocy wpadł w ręce patrolu piechoty i odwrotnie! Nienawiść była okropna, nieprzejednana, vendetta, krwawa zemsta przekazywana z rocznika na rocznik, ilustrowana z obu stron anegdotami i legendami o tym, jak to piechurzy powrzucali artylerzystów w Wełtawę lub odwrotnie. Jakie bitwy stoczono w „Port Arturze”, „Pod Białą Różą” i w innych licznych lokalach południowo-czeskiej metropolii, przeznaczonych na uciechy i radości.

– Tym niemniej – mówił dalej pułkownik – rzecz taka musi zostać przykładnie ukarana, tego draba należy usunąć ze szkoły jednorocznych ochotników i zniszczyć go moralnie. Dość już mamy w armii takich inteligentów. Regimentskanzelei!

Sierżant zbliżył się do pułkownika z papierami i ołówkiem. Był bardzo poważny i skupiony.

Cisza panowała głęboka jak w sądzie, gdy na ławie oskarżonych siedzi morderca, a przewodniczący zaczyna odczytywać wyrok.

Takim samym głosem wyrokującym rzekł pułkownik:

– Jednorocznego ochotnika Marka skazuje się na dwadzieścia i jeden dni verschärft, po odbyciu kary zostanie przeniesiony do kuchni do skrobania kartofli.

Zwracając się w stronę jednorocznych ochotników, wydał pułkownik rozkaz odmaszerowania. Słychać było, jak ochotnicy sprawnie tworzą czwórki i oddalają się. Ale pułkownik był niezadowolony i rzekł do kapitana Sagnera, że w ruchach tego oddziału nie ma rytmu i że po obiedzie trzeba z nim przerabiać kroki.

– Kroki maszerującego wojska muszą grzmieć, panie kapitanie. I jeszcze jedno. Byłbym bez mała zapomniał. Niech pan im powie, że cała szkoła jednorocznych ochotników ma pięć dni koszarniaka, żeby żaden z nich nie zapomniał swego byłego kolegi, tego łobuza Marka.

A łobuz Marek stał sobie koło Szwejka i miał minę człowieka zupełnie zadowolonego. Niczego lepszego nie mógł oczekiwać.

Daleko lepiej przecie siedzieć w kuchni i skrobać kartofle czy też modelować pyzy albo ogryzać żeberko niż z gatkami pełnymi strachu szwendać się pod huraganowym ogniem nieprzyjacielskim i wrzeszczeć na całe gardło: „Einzelnabfallen! Bajonett auf!

Załatwiwszy rzecz z kapitanem Sagnerem, pułkownik Schröder zatrzymał się przed Szwejkiem i popatrzył na niego bardzo uważnie. Szwejk w tej chwili reprezentował siebie swoją okrągłą uśmiechniętą twarzą, ozdobioną po bokach parą wielkich uszu, sterczących zawadiacko spod wtłoczonej na głowę czapki. Całość wywierała wrażenie bezwzględnego spokoju i nieświadomości jakiejkolwiek winy. Jego oczy pytały:

„Czy zrobiłem coś złego, proszę pana? Czy dopuściłem się czegoś niestosownego?”

Rezultat swych obserwacji zawarł pułkownik w jednym pytaniu, z którym zwrócił się do sierżanta:

– Idiota?

– Posłusznie melduję, panie oberst, idiota – odpowiedział za sierżanta Szwejk.

Pułkownik Schröder skinął na adiutanta i odszedł z nim na bok. Potem zawołał na sierżanta i zabrał się do przeglądania papierów Szwejka.

– Aha – rzekł pułkownik Schröder – to jest ten okrzyczany służący porucznika Lukasza, który według jego raportu zginął w Taborze. Jestem zdania, że panowie oficerowie sami powinni wychowywać sobie swoich pucybutów. Gdy pan porucznik wybrał już sobie takiego notorycznego idiotę, to niech się nim kłopocze sam. Ma dosyć czasu, skoro nie bywa między nami. Bo i pan nie widuje go przecie w naszym towarzystwie, panie kapitanie? A więc. Ma dosyć czasu i może sobie swego służącego wychowywać na człowieka.

Pułkownik Schröder podszedł do Szwejka i patrząc w jego poczciwą, zacną twarz rzekł do niego:

– Trzy dni verschärft, wy bydlę idiotyczne, a po odbyciu kary zameldujcie się porucznikowi Lukaszowi.

Szwejk spotkał się więc ponownie z jednorocznym ochotnikiem Markiem w areszcie pułkowym. Porucznik Lukasz nie wybuchnął radością, gdy pułkownik kazał go wezwać do siebie i rzekł do niego:

– Panie poruczniku, przed tygodniem mniej więcej, po przybyciu do pułku, złożył mi pan podanie o przydzielenie panu nowego służącego zamiast tego, który zginął panu w drodze. Ponieważ ten powrócił…

– Panie pułkowniku!… – prosząc jęknął porucznik Lukasz.

– Postanowiłem – mówił pułkownik z naciskiem – wsadzić go na trzy dni do paki, po czym odeślę go do pana.

Porucznik Lukasz, zmiażdżony tą decyzją, wyszedł z kancelarii pułkownika zataczając się jak pijany.

*

W ciągu trzech dni, które Szwejk spędził w towarzystwie jednorocznego ochotnika Marka, było mu bardzo dobrze i wesoło na świecie. Dzień w dzień wieczorem urządzali obaj patriotyczne manifestacje na pryczach.

Najpierw rozlegały się słowa hymnu austriackiego, potem Prinz Eugen der edle Ritter i wiele innych pieśni żołnierskich, a gdy przychodził do nich profos, to witali go pieśnią najstosowniejszą:

 
A nasz stary pan profos
Będzie żył lat sporo,
Dopóki go wszyscy diabli
Do piekła nie zabiorą.
Przyjdą po niego
Z ogromną paradą:
„Pójdźże teraz w ciepłej smole
Posmażyć się, dziadu…”
 

Nad pryczą jednoroczny ochotnik wyrysował profosa, a pod rysunkiem wypisał tekst starej, znanej piosenki:

 
Kiedym szedł do Pragi, moja kochana,
Napotkałem w drodze starego Cygana.
Nie był to ci Cygan, jeno profosina,
Uciekajcie, ludzie, od takiego syna.
 

Podczas zaś gdy obaj drażnili profosa takimi śpiewkami i rysunkami, jak w Sewilli drażnią byków czerwonymi płachtami, porucznik Lukasz ze strachem oczekiwał Szwejka, który lada chwila miał się u niego zameldować.

III. Przygody Szwejka w Kiraly Hidzie

91 pułk translokowano do Brucku nad Litawą – Kiraly Hidy.

Upływał trzeci dzień kary Szwejka, który za trzy godziny miał być wypuszczony z aresztu, gdy właśnie przyszła eskorta i razem z jednorocznym ochotnikiem został Szwejk odtransportowany na dworzec kolejowy.

 

– Już dawno było wiadomo – rzekł w drodze jednoroczny ochotnik – że zostaniemy przeniesieni do Węgier. Tam będą formowane marszbataliony, żołnierze wyćwiczą się w strzelaniu, pobiją się z Madziarami i wesoło pojadą w Karpaty. Tu, do Budziejowic, przybędzie załoga madziarska i szczepy będą się mieszały aż miło. Istnieje taka teoria, że gwałcenie kobiet innej narodowości to najlepszy środek przeciwko degeneracji. To samo robili Szwedzi i Hiszpanie podczas wojny trzydziestoletniej, Francuzi za czasów Napoleona, a teraz w okolicach Budziejowic to samo robić będą Madziarzy nie dopuszczając się nawet zbyt brutalnego gwałcenia. Z czasem wyrówna się wszystko. Chodzi tu o prostą wymianę. Żołnierz czeski prześpi się z Madziarką, a biedna czeska dzieweczka przytuli się do węgierskiego honweda. Zaś po stuleciach niejeden antropolog łamać będzie głowę, skąd się wzięły na brzegach Malszy mongolskie kości policzkowe u ludu.

– Co do mieszania się różnych szczepów – wtrącił Szwejk – to dzieją się ciekawe rzeczy. W Pradze jest jeden kelner z Murzynów, Krystian, którego ojciec był królem abisyńskim i pokazywał się za pieniądze w Pradze na Sztvanicy w jakimś cyrku. Zakochała się w nim pewna nauczycielka, która pisała wierszyki o pasterzach i strumykach leśnych i drukowała je w czasopiśmie „Lada”, przeznaczonym dla ognisk rodzinnych, więc poszła z nim do hotelu i cudzołożyła, jak stoi w Piśmie świętym, a następnie strasznie się dziwiła, gdy urodził się chłopczyk całkiem biały. No tak, ale po dwóch tygodniach dzieciątko zaczęło czerwienieć, a po miesiącu zrobiło się ciemne. Po upływie pół roku chłopczyk był tak czarny jak jego ojciec, król abisyński. Moja nauczycielka poszła ze swoim dzieckiem do kliniki chorób skórnych, żeby jej synka odbarwili, ale tam jej powiedzieli, że ma on na sobie akuratną i rzetelną skórę murzyńską i że nic na to poradzić nie można. Więc jej się od tego wszystkiego pomieszało w głowie i zaczęła listownie rozpytywać się po gazetach, co się robi przeciwko murzyństwu. Dostała się ostatecznie do Katarzynek, a Murzynka zabrano do sierocińca, gdzie wszyscy mieli z niego ogromną uciechę. Ten Murzyn wyuczył się kelnerstwa i chodził po kawiarniach nocnych jako tancerz. Jeszcze dzisiaj rodzą się po nim czescy Mulaci z wielkim powodzeniem i dobrze im z tym, bo już nie są tacy kolorowi jak on. Pewien medyk, który bywał często „Pod Kielichem”, mówił nam, że ta sprawa bynajmniej nie jest taka prosta. Taki mieszaniec płodzi dalej mieszańców, którzy są już we wszystkim podobni do białych, aż raptem w jakimś tam pokoleniu zjawi się nieoczekiwanie Murzyn. Niech pan sobie wyobrazi, co to za miła niespodzianka. Żeni się pan z miłą panienką okropnie białą i bęc, rodzi panu Murzyna! Jeśli przypadkiem przed dziewięcioma miesiącami zdarzyło się jej być w jakim „Variété”, gdzie odbywały się walki zapaśnicze, w których brał udział na przykład jakiś Murzyn, to przypuszczam, że w umyśle pańskim zakiełkowałaby nieufność.

– Na sprawę pańskiego Murzyna Krystiana – rzekł jednoroczny ochotnik – trzeba spojrzeć także ze stanowiska wojskowego. Przypuśćmy, że ten Murzyn został wzięty do wojska. Jako prażanin służy w 28 pułku. Słyszał pan już, że pułk 28 przeszedł do Rosjan. Jakże dziwiliby się Rosjanie, gdyby zabrali do niewoli także Murzyna Krystiana! Gazety rosyjskie pisałyby niezawodnie, że Austria wysyła już na front swoje wojska kolonialne, których zresztą nie posiada, że musiała zmobilizować swoje rezerwy murzyńskie.

– Mówili, że Austria ma jakieś kolonie na północy – wtrącił Szwejk. – Jakąś tam Ziemię Cesarza Franciszka Józefa czy coś takiego…

– Tylko bez polityki, moi panowie – rzekł żołnierz z eskorty. – Bardzo ryzykowne mówić dzisiaj o jakiejś ziemi cesarza Franciszka Józefa. Nie wymieniajcie nikogo, to będzie lepiej…

– No to popatrzcie na mapę – odezwał się jednoroczny ochotnik – a przekonacie się, że naprawdę istnieje ziemia naszego najmiłościwszego monarchy Franciszka Józefa. Według statystyki jest tam wyłącznie lód, ale rozwożą go po świecie łamacze lodów, należące do praskich lodowni. Ten przemysł lodowy cieszy się na całym świecie wielkim szacunkiem, ponieważ przedsiębiorstwo to jest bardzo korzystne, aczkolwiek trochę niebezpieczne. Największe niebezpieczeństwa trzeba pokonywać przy transporcie lodu z Ziemi Franciszka Józefa przez koło polarne. Nietrudno to sobie wyobrazić.

Żołnierz eskorty mamrotał coś niewyraźnie, a kapral prowadzący eskortę podszedł bliżej i przysłuchiwał się dalszemu wykładowi jednorocznego ochotnika, który z wielką powagą wywodził:

– Ta jedyna kolonia austriacka może dostarczyć lodu wszystkim lodowniom europejskim, jest więc znakomitym czynnikiem polityczno-gospodarczym. Kolonizacja czyni tam oczywiście postępy bardzo słabe, ponieważ koloniści po części nie zgłaszają się wcale, po części zaś marzną. Tym niemniej istnieje nadzieja, że przez uporządkowanie stosunków klimatycznych, czym interesuje się Ministerstwo Handlu, a także Ministerstwo Spraw Zagranicznych, zostaną należycie wyzyskane wielkie płaszczyzny lodowcowe. Przez zbudowanie kilku hoteli przyciągnie się wielkie masy turystów. Tylko że trzeba będzie uporządkować drogi i ścieżki między krami lodowymi i pooznaczać lodowce znakami orientacyjnymi dla turystów. Jedyną przeszkodą są Eskimosi, którzy uniemożliwiają pracę naszym organom miejscowym…

Gałgany te Eskimosy, nie chcą się uczyć języka niemieckiego – mówił dalej jednoroczny ochotnik widząc, że kapral przysłuchuje się jego wywodom uważnie. Wojak ten w cywilu był parobkiem, głupi i gburowaty, chciwie pochłaniał wszystko, o czym nie miał najmniejszego pojęcia, a ideałem jego było wierne wysługiwanie się za łyżkę strawy.

– Ministerstwo Oświaty, panie kapralu, zbudowało dla nich kosztem wielkich ofiar szkołę, a przy budowaniu jej zmarzło pięciu architektów.

– Murarze ocaleli – wtrącił Szwejk – gdyż mogli ogrzać się od zapalonych fajek.

– Nie wszyscy jednak – rzekł jednoroczny ochotnik. – Dwom z nich wydarzyła się niemiła przygoda: zapomnieli ciągnąć i fajki pogasły. Musieli nieboraków zakopać w lodzie. Ale w końcu szkoła jednak została zbudowana z cegieł lodowych i żelazobetonu. Jedno z drugim trzyma się świetnie kupy, ale Eskimosi rozpalili ogień dokoła gmachu używszy do tego drzewa z rozebranych statków handlowych, które zamarzły w pobliżu. Osiągnęli wszystko, o co im chodziło: lód, na którym szkoła była zbudowana, stopniał i cała budowla razem z kierownikiem i przedstawicielem rządu, który miał asystować przy uroczystym poświęceniu szkoły, zwaliła się w morze. Usłyszano tylko okrzyk: „Gott strafe England!” – wzniesiony przez przedstawiciela rządu, gdy już tkwił po brodę w wodzie. Teraz poślą tam niezawodnie wojsko, żeby Eskimosów nauczyło moresu. Rzecz prosta, że walka z nimi będzie bardzo trudna. Najbardziej przeszkadzać będą naszemu wojsku tresowane białe niedźwiedzie.

– Jeszcze tego brakło! – roztropnie zauważył kapral. – I tak już jest za dużo wynalazków wojskowych. Na przykład maski do zatruwania gazami. Naciągniesz sobie taką maskę na głowę i jesteś zatruty, jak nam wykładali w Unteroffiziersschule.

– Straszyli was tylko – odezwał się Szwejk. – Żołnierz nie powinien się bać nigdy i niczego. Gdyby w zapale walki wpadł nawet do latryny, to się tylko obliże i dalej pędzi do gefechtu. A co do gazów trujących, to każdy łatwo przyzwyczaja się do nich w koszarach, gdy dają groch z kaszą i świeży komiśniak. Ale teraz wynaleźli Rosjanie podobno jakiś specjalny sposób na podoficerów…

– A tak, specjalny prąd elektryczny – uzupełnił słowa Szwejka jednoroczny ochotnik. – Prąd ten łączy się z gwiazdkami na kołnierzu i gwiazdki te wybuchają, ponieważ są z celuloidu. Dopieroż będzie ofiar!

Chociaż kapral jako parobek miał w cywilu do czynienia przeważnie z wołami, to jednak zrozumiał, że kpią sobie z niego, i oddalił się od kpiarzy na czoło patrolu.

Zresztą zbliżano się już do dworca, gdzie obywatele Budziejowic zebrali się, aby pożegnać swój pułk. W pożegnaniu tym nie było nic urzędowego, ale plac przed dworcem był przepełniony publicznością, wyczekującą na wojsko.

Ciekawość Szwejka skupiła się na szpalerze publiczności. I jak to już zawsze bywa, tak było i tym razem, że porządni żołnierze pozostali na szarym końcu, a ci, których trzeba było prowadzić pod bagnetami, szli pierwsi. Porządni żołnierze zostaną następnie powpychani do wagonów bydlęcych, a Szwejk z jednorocznym ochotnikiem pojadą sobie wygodnie wagonem aresztanckim, który bywa przyczepiany tuż za wagonami sztabowymi. W takim wagonie aresztanckim miejsca jest aż nadto.

Szwejk nie mógł się powstrzymać, aby nie krzyknąć do publiczności: „Na zdar!”, i nie pomachać czapką. Podziałało to tak zaraźliwie na wszystkich, że cały tłum powtarzał głośno jego wołanie, słowa „Na zdar!” biegły coraz dalej i grzmiały przed dworcem, a z ust do ust podawano sobie: „Już idą!”

Kapral z eskorty czuł się wprost nieszczęśliwy i wrzasnął na Szwejka, aby zamknął gębę. Ale okrzyk leciał dalej jak wichura. Żandarmi spychali tłum na chodniki, aby zrobić drogę dla eskorty, lecz tłum wołał dalej: „Na zdar!”, wymachując czapkami i kapeluszami.

Była to manifestacja jak się patrzy. W hotelu naprzeciwko dworca stały w oknach jakieś dwie panie, powiewały chusteczkami i wołały: „Heil!” Oba okrzyki: „Na zdar!” i „Heil!”, mieszały się z sobą coraz bardziej, ale gdy jakiś entuzjasta skorzystał ze sposobności, aby zawołać: „Nieder mit den Serben!” – ktoś podstawił mu zgrabnie nogę, a publiczność podeptała go zdrowo w sztucznym zamieszaniu.

Niby iskra elektryczna z ust do ust leciała wieść:

– Już idą.

Ale na razie szedł tylko Szwejk, przesyłający publiczności dłonią całusy na lewo i na prawo, oraz jednoroczny ochotnik, salutujący z wielką powagą.

Weszli na dworzec i skierowali się ku przeznaczonemu pociągowi wojskowemu, i w tej właśnie chwili orkiestra artylerii, zdezorientowana nieoczekiwaną manifestacją, o mały figiel nie zagrała hymnu państwowego. Na szczęście, bardzo w porę, ukazał się starszy kapelan wojskowy, pater Lacina, z 7 dywizji kawalerii i zaczął robić porządek, chociaż ubrany był po cywilnemu i miał na głowie sztywny, czarny kapelusz, melonik.

Historia jego jest bardzo prosta. Przyjechał wczoraj wieczorem do Budziejowic, on, postrach i pogromca wszystkich jadłodajni oficerskich, nienasycony żarłok i smakosz, i jakby nigdy nic, przyplątał się na oficerski bankiet odjeżdżającego pułku. Jadł, pił za dziesięciu i w stanie mniej więcej nietrzeźwym szwendał się po kuchni oficerskiej restauracji, aby wycyganić od kucharzy jaki smaczny kąsek. Pożerał resztki sosów z knedlami, jak drapieżnik ogryzał kości i dobrał się wreszcie w kuchni do rumu, a gdy się go nażłopał więcej, niż trzeba, znowu wrócił na pożegnalny wieczorek, urządzony przez oficerów odjeżdżającego pułku, gdzie spił się jak bela. Miał w tej dziedzinie bardzo bogate doświadczenie, a w 7 dywizji kawalerii oficerowie dopłacali do jego rachunków za picie i jedzenie. Rano strzeliło mu do głowy, że musi robić porządek przy odjeździe pierwszych pociągów z wojskiem, i dlatego szwendał się wzdłuż całego szpaleru publiczności, a na dworcu rządził i ględził tak natrętnie, że oficerowie kierujący transportem pułku zamknęli się przed nim w kancelarii zawiadowcy stacji.

Ukazał się znów przed dworcem i akurat w porę złapał za batutę kapelmistrza orkiestry strzelców kurkowych, który dawał właśnie znak do zagrania hymnu austriackiego.

– Halt! – zawołał. – Jeszcze nie, dopiero jak dam znak. Teraz: spocznij! Ja za chwilę wrócę.

Poszedł na dworzec i ruszył za eskortą, którą zatrzymał energicznym: – Halt!

Dokąd to? – surowo zapytał kaprala, który nie wiedział, co ma robić w nowej sytuacji.

Zamiast niego odpowiedział poczciwie i zacnie Szwejk:

– Do Brucku nas wiozą. Jeśli pan feldkurat raczy, to może pojechać razem z nami.

– Żebyś wiedział, że pojadę – oświadczył pater Lacina i obracając się do eskorty dodał: – Kto tam mówi, że nie mogę pojechać z wami? Vorwärts! Marsch!

Gdy oberfeldkurat znalazł się w wagonie aresztanckim i wyciągnął się na ławie, poczciwy, jak zawsze, Szwejk zdjął z siebie płaszcz i podłożył go patrowi pod głowę. Kapral przyglądał się temu okiem wystraszonym, ale jednoroczny ochotnik uspokoił go słowy:

– Oberfeldkuratami należy opiekować się troskliwie.

Pater Lacina, wygodnie wyciągnięty na ławie, zaczął wywodzić:

– Ragoût na grzybkach, moi panowie, jest tym lepsze, im więcej jest grzybków, ale grzybki należy przedtem usmażyć z cebulką i dopiero potem dodaje się listek bobkowy i cebulę…

– Cebulę raczył pan feldkurat wymienić już przedtem – odezwał się jednoroczny ochotnik ku wielkiemu przerażeniu kaprala, który w kapelanie widział swego zwierzchnika, chociaż ten zwierzchnik był mocno pijany.

 

Położenie kaprala było doprawdy rozpaczliwe.

– Tak jest – wtrącił Szwejk – pan oberfeldkurat ma zupełną rację. Im więcej cebuli, tym lepiej wszystko smakuje. W Pakomierzicach był taki piwowar, który do piwa dodawał cebulę, ponieważ cebula, jak mawiał, wzbudza pragnienie. Cebula to w ogóle rzecz bardzo pożyteczna. Pieczona cebula jest dobra nawet na wrzody…

Pater Lacina, leżąc na ławie, mówił tymczasem cicho, jakby w półśnie:

– Wszystko zależy od korzeni, od tego, jakie korzenie się bierze i do czego się bierze, i ile się bierze. Nie wolno nic przepieprzyć, przepaprykować…

Mówił coraz wolniej i coraz ciszej:

– Prze… cy… na… mo… no… wać, prze… cy… try… no… wać, prze… an… giel… sko… zie… lić, prze… musz… kat…

Nie dokończył słowa, zasnął i zaczął chrapać, a gdy przestawał chrapać, to pogwizdywał przez nos.

Kapral spoglądał na niego zdrętwiały ze strachu, podczas gdy szeregowcy z eskorty uśmiechali się pod wąsem, sadowiąc się na ławach jak najwygodniej.

– Pośpi sobie ładnych parę godzin – rzekł Szwejk po chwili – bo schlał się jak nieboskie stworzenie.

Kapral dawał Szwejkowi znaki, aby milczał, ale Szwejk go uspokajał:

– To wszystko jedno, czy się milczy, czy się mówi. Zmienić tego faktu nie można, bo pan oberfeldkurat spił się zdrowo. Ma rangę kapitana. Każdy z tych feldkuratów, niższej albo wyższej rangi, ma już taki talent od Boga, że schla się przy każdej sposobności, jak nie przymierzając nieme stworzenie. Byłem służącym feldkurata Katza, który też zdrowo umiał pić. To, co ten tutaj wyprawia, jest głupstwem w porównaniu z kawałami tamtego pana. Przepiliśmy do spółki monstrancję, a przepilibyśmy i samego Pana Boga, gdyby nam się udało dać Go komukolwiek w zastaw.

Szwejk podszedł do patra Laciny, obrócił go do ściany i powiedział tonem znawcy:

– Będzie gnił aż do samego Brucku. – Co rzekłszy wrócił na swoje miejsce, odprowadzany spojrzeniem zrozpaczonego kaprala, który w bezradności swojej nie wiedział, co ma robić.

– Zameldować chyba czy jak? – rzekł do siebie.

– O tym nie może być gadania – rzekł jednoroczny ochotnik – bo pan jest eskortenkommandant. Panu nie wolno oddalać się od nas. A według przepisu nie ma pan też prawa wysłać z meldunkiem nikogo z eskorty, dopóki nie ma pan zastępcy dla takiego posłańca. Jak pan widzi, ten orzech, jaki ma pan do zgryzienia, jest twardy. A jeśli chce pan, panie kapralu, strzelać na znak, aby tu ktoś przyszedł, to też jest rzeczą niedopuszczalną. Bo nic się tu właściwie nie stało takiego osobliwego, żeby strzelać. Z drugiej znowu strony istnieje przepis, że prócz aresztowanych i eskorty nikogo z postronnych wpuszczać do wagonów nie wolno. Postronnym wejście wzbronione. Nie może pan też marzyć o tym, żeby ślady swego wykroczenia zatrzeć przez wyrzucenie oberfeldkurata cichaczem z wagonu, bo są tacy, którzy widzieli, jak pan go wpuszczał do wagonu, chociaż nie wolno było go wpuszczać. Powiem panu, panie kapral, że degradacja jest murowana.

Kapral tłumaczył się, że do wagonu nikogo nie wpuszczał, bo oberfeldkurat sam się do nich przyłączył, a jest to przecie jego przełożony.

– Tutaj przełożonym jest wyłącznie pan, panie kapralu – z całym naciskiem rzekł jednoroczny ochotnik, a jego słowa potwierdził Szwejk:

– Nawet gdyby sam najjaśniejszy pan chciał przyłączyć się do aresztantów, to pan nie ma prawa pozwolić mu na to. Jest tu tak samo jak na warcie. Podchodzi do wartownika oficer inspekcyjny i prosi grzecznie, żeby mu wartownik skoczył po papierosy, a ten jeszcze pyta, jaki gatunek pan oficer każe przynieść. Za takie rzeczy siedzi się w twierdzy.

Na to kapral zauważył nieśmiało, że Szwejk sam powiedział oberfeldkuratowi, iż może pojechać z nimi.

– Ja, panie kapral, mogę sobie na takie rzeczy pozwolić – odpowiedział Szwejk – ponieważ jestem idiotą, ale po panu nikt by się takich rzeczy nie spodziewał.

– Czy dawno jest pan w służbie czynnej? – zapytał jednoroczny ochotnik jakby od niechcenia.

– Już trzeci rok. Obecnie mam awansować na zugsführera.

– No, to postaw pan krzyżyk nad tym awansem – rzekł cynicznie jednoroczny ochotnik. – Mówię panu, że degradacja jest murowana.

– Zresztą wszystko jedno – rzekł Szwejk – czy się padnie w bitwie jako szarża, czy jako szeregowiec. Tyle tylko, że degradowanych wypychają naprzód.

Oberfeldkurat poruszył się na ławie.

– Gnije fest – rzekł Szwejk skontrolowawszy, czy wszystko jest w należytym porządku. – Śni mu się pewno o jakimś nowym żarciu. Boję się tylko, żeby mu się tu co nie przytrafiło. Mój feldkurat Katz jak się dobrze wstawił, to we śnie ani nie wiedział, kiedy się… Pewnego razu…

I Szwejk zaczął opowiadać o swoich doświadczeniach, jakie poczynił w służbie feldkurata Ottona Katza. Opowiadał tak szczegółowo i interesująco, iż nikt nie zauważył, że pociąg ruszył.

Dopiero ogłuszający ryk żołnierzy jadących w ostatnich wagonach, przerwał opowiadanie Szwejka. 12 kompania, w której służyli sami Niemcy z okolic Krumlova z Gór Kasperskich, ryczała:

 
Wann ich kumm, wann ich kumm,
Wann ich wieda, wieda kumm…
 

Jednocześnie z innego wagonu jakiś desperat ryczał w kierunku Budziejowic:

 
Und du, mein Schatz,
Bleibst hier.
Holiario, holario, holo!
 

Było to takie straszliwe jodłowanie i porykiwanie, że koledzy musieli siłą odciągnąć śpiewaka od otwartych drzwi wagonu bydlęcego.

– Aż mi dziwno – rzekł jednoroczny ochotnik do kaprala – że dotychczas nie pokazała się u nas inspekcja. Według przepisów powinien pan był zameldować komendantowi pociągu na dworcu, a nie zajmować się jakimś pijanym oberfeldkuratem.

Nieszczęśliwy kapral milczał uporczywie i z wyrazem wściekłości spoglądał na słupy telegraficzne, mijane po drodze.

– Na samą myśl o tym, że nie jesteśmy nikomu zameldowani – mówił dalej jednoroczny ochotnik – i że na najbliższej stacji wlezie do nas z pewnością komendant pociągu, burzy się we mnie krew żołnierza. Przecie w taki sposób jesteśmy jak te…

– Cygany – wtrącił Szwejk – albo włóczęgi. Wygląda na to, jakbyśmy się bali światła dziennego i nie chcieli nikomu pokazywać się na oczy, żeby nas nie aresztowali.

– Prócz tego – rzekł jednoroczny ochotnik – na podstawie rozporządzenia z dnia dwudziestego pierwszego listopada roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego, przy transportowaniu aresztantów pociągami należy zachowywać przepisy następujące:

Po pierwsze, wagon aresztancki winien posiadać kraty ochronne. To jest takie jasne jak słońce i wagon nasz kraty przepisane posiada. Siedzimy za doskonałymi kratami. Co do tego, wszystko jest w porządku; po drugie, w uzupełnieniu c. i k. rozporządzenia z dnia dwudziestego pierwszego listopada roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego, każdy wagon aresztancki powinien posiadać wychodek. Jeśli takowego nie ma, to w wagonie znajdować się winno naczynie przykrywane do wykonywania małej i dużej potrzeby aresztantów oraz straży im towarzyszącej. Tutaj właściwie nie może być mowy o wagonie aresztanckim, bo nie ma owego wychodka; znajdujemy się w zwykłym przepierzonym wagonie, oddzieleni od reszty świata. Nie ma tu także owego naczynia krytego, które by…

– Możesz pan robić oknem – rzekł zrozpaczony kapral.

– Pan kapral zapomina – rzekł Szwejk – że żadnemu aresztantowi nie wolno zbliżać się do okna.

– Po trzecie – wywodził dalej jednoroczny ochotnik – powinno znajdować się tu naczynie z wodą do picia. I o tym także pan nie pomyślał. A propos! Czy wiesz pan, na której stacji rozdawany będzie menaż? Nie wiesz pan? Naturalnie, wiedziałem, że pan się nie poinformował.

– Więc widzi pan, panie kapral – odezwał się Szwejk – że wożenie aresztantów to nie żaden szpas. Nas trzeba otaczać troskliwą opieką. My nie jesteśmy takimi zwyczajnymi żołnierzami, którzy o wszystko muszą kłopotać się sami. Nam trzeba przynosić wszystko, wszystko pod sam nos, ponieważ są na to takie rozporządzenia i paragrafy, których każdy musi się trzymać, bo inaczej nie byłoby porządku. „Człowiek aresztowany to taka bezradna istota jak dzieciątko w poduszce, mawiał jeden mój znajomy włóczykij, o niego trzeba się kłopotać, żeby się nie zaziębił, żeby się nie irytował, żeby był zadowolony ze swego losu, żeby nieboraczkowi nikt krzywdy nie czynił”.