Kostenlos

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– I tak już za dużo ludzi na świecie – mówił z zastanowieniem – jeden pcha się na drugiego, a ludzie rozplenili się aż strach.

Zbliżali się do zajazdu.

– Wiatr dzisiaj dmucha jak wszyscy diabli – rzekł frajter. – Sądzę, że nie zaszkodziłoby wypić jednego. Nie mów pan nikomu, że pana prowadzę do Pisku. To tajemnica państwowa.

Przed oczyma frajtra zatańczyła instrukcja władz centralnych, dotycząca ludzi podejrzanych oraz obowiązków każdego posterunku żandarmerii: „Wyłączyć takowych z obcowania z ludnością miejscową i pilnie przestrzegać, aby przy transportowaniu ich do wyższych instancji nie było okazji do niepotrzebnej gadaniny w okolicy”.

– Nikt nie powinien wiedzieć, co pan za jeden – mówił dalej frajter. – Coś pan zrobił, toś pan zrobił, to nasza sprawa. Nie trzeba szerzyć paniki. W takich czasach wojennych panika jest rzeczą bardzo złą – mówił dalej. – Powie się słówko i już po całej okolicy niepokój i wzburzenie. Rozumie pan?

– No to nie będę szerzył paniki – rzekł Szwejk i postępował zgodnie z tym zapewnieniem, bo gdy szynkarz się z nim rozgadał, on powtarzał z naciskiem: „A mój brat powiada, że za godzinę będziemy w Pisku”.

– To niby brat pański ma urlop? – zapytał ciekawski szynkarz frajtra, który bez drgnienia powiek zuchwale odpowiedział:

– Dziś mu się kończy.

– Nabraliśmy faceta – rzekł z uśmiechem do Szwejka, gdy szynkarz oddalił się na chwilę. – Broń Boże, szerzyć panikę. Czasy mamy wojenne.

Wchodząc do zajazdu frajter wyraził się, że nie zaszkodziłoby wypić jednego, ale co do liczby okazał się kiepskim rachmistrzem. Gdy wypił dwunastego, oświadczył z wielką stanowczością, że dowódca rejonu żandarmerii wojskowej jest do trzeciej godziny na obiedzie, że więc nie trzeba się spieszyć, prócz tego zaczyna się zadymka. Gdy się do Pisku zajdzie na czwartą, to czasu będzie aż nadto. Do szóstej sprawę załatwią. I tak pomaszerują już po ciemku, bo pogoda dzisiejsza marna. A w ogóle to wszystko jedno: czy się pójdzie teraz, czy później. Pisek przecie nie zając.

– Bądźmy kontenci, że siedzimy w ciepłej izbie – dodał w końcu. – Tam w okopach przy takiej niepogodzie nie ma takiej wygody jak tutaj przy piecu.

Wielki piec kaflowy grzał aż miło, a frajter na nowo stwierdzał powszechnie znany fakt, że ciepło zewnętrzne łatwo można uzupełnić ciepłem wewnętrznym przy pomocy różnych wódek słodkich i mocnych, jak mówią w Galicji.

Właściciel tego szynku na ustroniu miał osiem gatunków takich wódek, nudził się i pił przy skowycie wichury, która wyła przy każdym rogu domu.

Frajter ciągle zachęcał szynkarza, żeby mu w piciu dotrzymywał placu, i oskarżał go, że pije za mało, co było oczywistą krzywdą, bo szynkarz ledwie trzymał się na nogach, chciał bezustannie grać w ferbla i twierdził, że w nocy słyszał huk armat od strony wschodniej, na co frajter odpowiadał czkając:

– Aby tylko nie szszszerzyć paniki. Od tego są ininstrukcje.

I zaczął wywodzić, że instrukcje to zbiór najnowszych rozporządzeń. Przy sposobności wydał sekret kilku rozporządzeń ściśle tajnych. Gospodarz rozumiał z tego wszystkiego bardzo niewiele i zdobył się jedynie na uwagę, że instrukcjami wojny się nie wygra.

Ciemno już było, gdy się frajter zdecydował ruszyć ze Szwejkiem w dalszą drogę ku Piskowi. W zawiei śnieżnej nie widział pan frajter własnego nosa i bezustannie powtarzał:

– Trzeba iść ciągle prosto przed siebie, aż do Pisku.

Kiedy sentencję tę wygłosił po raz trzeci, głos jego nie rozległ się już na szosie, ale dochodził skądś z dołu. Pan frajter stoczył się po miękkim śniegu do rowu. Wspierając się na karabinie, wdrapał się z wielkim wysiłkiem znów na szosę. Szwejk słyszał, jak żandarm śmieje się zduszonym śmiechem:

– Śli-i-zgawica…

Po chwili głos jego raptem się urwał, bo pan frajter znowu stoczył się do rowu rycząc tak, że zagłuszył wichurę:

– Zlecę na łeb! Panika!

Frajter przemienił się w pracowitą mrówkę, która gdy skądś spadnie, wdrapuje się pracowicie i uparcie z powrotem.

Pięć razy staczał się do rowu, a gdy po ostatnim upadku stał obok Szwejka, rzekł z poczuciem zupełnej bezradności:

– Wiesz pan co? Bardzo łatwo mógłbym pana zgubić po drodze.

– Niech się pan nie boi, panie frajter – rzekł Szwejk. – Najlepiej będzie, gdy się do siebie przywiążemy, to jeden drugiemu nie zginiemy. Czy ma pan przy sobie kajdanki?

– Każdy żandarm winien zawsze mieć przy sobie kajdanki – z naciskiem odpowiedział frajter słaniając się koło Szwejka. – To nasz chleb powszedni.

– No to przypnijmy się do siebie kajdankami – zachęcał Szwejk żandarma. – Niech pan spróbuje.

Mistrzowskim ruchem przypiął frajter kajdanki do ręki Szwejka, a drugim końcem opiął swoją własną prawicę, tak iż byli z sobą złączeni jak bliźnięta. Zataczając się szosą, nie mogli oderwać się od siebie, a frajter, który prowadził Szwejka przez kupy kamieni, pociągał go za sobą, gdy się przewracał. Przy tej sposobności kajdanki wrzynały im się w ręce, aż frajter zadeklarował, że dalej tak iść nie podobna, że trzeba zdjąć kajdanki. Po długim i daremnym wysiłku wyzwolenia się z żelaznych pęt frajter westchnął:

– Jesteśmy z sobą złączeni na wieki wieków.

– Amen! – dodał Szwejk i obaj z wielkim wysiłkiem nadal pokonywali trudności terenu.

Frajter popadł w absolutne przygnębienie, a gdy po niewypowiedzianych udrękach marszu późnym wieczorem dotarli do Pisku, do miejscowego dowództwa żandarmerii, odezwał się do Szwejka z bezradną małodusznością:

– Teraz będą się działy rzeczy okropne. Nie możemy się oderwać od siebie.

I rzeczywiście działy się rzeczy okropne, gdy wachmistrz posłał po dowódcę, rotmistrza Königa.

– Chuchnijcie na mnie! – rzekł rotmistrz na wstępie.

– Teraz rozumiem – rzekł surowo, gdy doświadczonym i bystrym węchem zorientował się w sytuacji. – Arak, kontuszówka, jarzębinówka, orzechówka, wiśniówka, waniliówka i diabli wiedzą, co tam jeszcze.

– Panie wachmistrzu – zwrócił się do swego podwładnego – tutaj ma pan przykład, jakim żandarm być nie powinien. Takie postępowanie to przestępstwo, którym zajmie się sąd wojenny. Związać się z delikwentem kajdankami. I przychodzi tutaj pijany, total besoffen. Przyłazi do mnie jak zwierzę. Niech pan im zdejmie kajdanki.

– Co to ma być? – zwrócił się do frajtra, który wolną ręką salutował niezgodnie z przepisem.

– Posłusznie melduję, panie rotmistrzu, że przynoszę panu bericht.

– O was pójdzie bericht do sądu – szorstko rzekł rotmistrz. – Panie wachmistrzu, niech pan weźmie do aresztu obu tych ludzi, a rano proszę przyprowadzić ich do przesłuchania. Ten bericht z Putimia przejrzy pan i przyśle mi do mieszkania.

Pisecki rotmistrz był mężem sumienności urzędowej i konsekwentnie gnębił swoich podwładnych wszystkimi sposobami wytrawnego biurokratyzmu.

Na posterunkach żandarmerii w jego okręgu bezustannie odczuwano rękę pana rotmistrza, który całymi dniami załatwiał różne sprawy, udzielał napomnień, ostrzegał i groził, nie zapominając o żadnym z podwładnych.

Od chwili wybuchu wojny nad posterunkami żandarmerii w okręgu piseckim wisiały ciężkie chmury.

Nastrój był prawdziwie upiorny. Pioruny biurokratyzmu huczały i biły w lewo i w prawo, w wachmistrzów, frajtrów, szeregowców, urzędników. Za byle głupstwo groziło śledztwo dyscyplinarne.

– Jeśli mamy wygrać wojnę – mawiał podczas swoich objazdów inspekcyjnych – to „a” musi być „a”, „b” powinno być „b”. Nad „i” wszędzie musi być kropka.

Wszędzie węszył zdradę i wyobrażał sobie każdego żandarma jako człowieka obciążonego tajnymi grzechami, zrodzonymi z wojny. Był przekonany, że każdy z nich zaniedbuje się w służbie.

A władze przełożone bombardowały go pismami, w których Ministerstwo Obrony Krajowej bezustannie zwracało uwagę na fakt, że żołnierze pochodzący z okręgu piseckiego – według raportów Ministerstwa Wojny – przechodzą do nieprzyjaciela.

Zmuszali go do ciągłych objazdów i tropienia nielojalności w okręgu. Pan rotmistrz widywał, jak żony odprowadzały mężów wezwanych do wojska, i z góry już wiedział, że ci mężowie obiecywali żonom jak najuroczyściej, iż nie dadzą się zabić dla najjaśniejszego pana.

Czarnożółty horyzont jęły przesłaniać chmury rewolucji. W Serbii, w Karpatach całe bataliony przechodziły na stronę nieprzyjaciela. Pułk 28, pułk 11. W tym ostatnim służyli żołnierze z okręgu piseckiego i z okolicy. W takim przedrewolucyjnym nastroju przyjechali rekruci z Vodnian z goździkami z czarnej organdyny. Przez dworzec pisecki przejeżdżali żołnierze spod Pragi i odrzucali czekoladę i papierosy, którymi obdarowywały ich panie z piseckiego towarzystwa.

Później przejeżdżał jakiś marszbatalion, a kilku piseckich Żydów ryczało:

– Heil! Nieder mit den Serben!

Dostali za to tak zdrowo po karku, że przez tydzień nie mogli pokazywać się na ulicy.

Podczas gdy działy się takie rzeczy, które jasno dowodziły, że chociaż po kościołach organy grały hymn austriacki, to jednak lojalność była tylko maską zewnętrzną i obłudą, z posterunków żandarmerii wędrowały do władz wyższych znane nam już odpowiedzi na kwestionariusze, w rodzaju tych z Putimia, że wszystko jest w najlepszym porządku, że nigdzie nie widać agitacji przeciw wojnie, że nastrój mieszkańców równa się I a, zapał wojenny – I a b.

– Wy nie żandarmi jesteście, ale policyjne piecuchy – mawiał rotmistrz w czasie swoich objazdów. – Zamiast podnieść swoją czujność o tysiąc procent, stajecie się powoli bydłem.

Po dokonaniu tego zoologicznego odkrycia dodawał:

– Siedzicie w domu za piecem i myślicie sobie: „Mit ganzem Krieg kann man uns Arsch lecken”.

Po czym następowało wyliczanie wszystkich obowiązków nieszczęśliwych żandarmów i wykład o całokształcie sytuacji oraz napomnienie, że trzeba wziąć wszystko mocno w garść, żeby zapanował należyty porządek. Po takich wykładach o doskonałości żandarmskiej, mającej podpierać mocarstwo austriackie, następowały groźby, śledztwa dyscyplinarne, przeniesienia służbowe i wyzwiska.

 

Rotmistrz był niezachwianie przekonany, że stoi na straży czegoś, że coś ocala i ratuje i że wszyscy żandarmi jego okręgu to banda gnuśnych piecuchów, egoistów, podłych drabów, oszustów, którzy w ogóle na niczym innym się nie znają, tylko na wódce, piwie i winie. A ponieważ mają dochody niewielkie, więc aby mogli oddawać się pijaństwu, biorą łapówki i niszczą Austrię powoli, ale dokładnie. Jedynym człowiekiem, którego pan rotmistrz darzył zaufaniem, był podległy mu wachmistrz w dowództwie okręgu, który, siadając w szynku, mawiał o swoim przełożonym bardzo często:

– Znowuż miałem bujdę na resorach ze swoim starym fujarą…

*

Rotmistrz studiował bericht żandarmskiego wachmistrza z Putimia. Przed nim stał wachmistrz Matiejka i myślał sobie, że cały pan rotmistrz – razem ze swoimi berichtami – może go pocałować w nos, ponieważ w szynku około Otavy czekali na niego z partyjką sznopsa.

– Mówiłem już panu – odezwał się rotmistrz – że największym idiotą, jakiego poznałem kiedykolwiek, jest wachmistrz z Protivina, ale z tego berichtu widać, że go przewyższył wachmistrz z Putimia. Żołnierz, którego przyprowadził ten moczygęba frajter, sprzęgnięty z nim jak pies z psem, to przecie nie żaden szpieg. Jest to niezawodnie najzwyklejszy dezerter. Pisze mi tu takie bałwaństwa, że każde dziecko na pierwsze spojrzenie poznać by musiało, że pan wachmistrz był schlany jak nie przymierzając prałat papieski.

Niech pan przyprowadzi tego żołnierza – rozkazał po chwili, gdy doczytał do końca raport z Putimia. – Nigdy w życiu nie widziałem takiej kolekcji idiotyzmów jak w tym raporcie i jeszcze posyła mi tego podejrzanego draba pod konwojem takiego bydlaka, jakim jest jego frajter. Moi ludzie nie znają mnie widać jeszcze dość dobrze i nie wiedzą, że ja potrafię być draniem. Dopóki nie doprowadzę do tego, że trzy razy dziennie będą robili w portki ze strachu przede mną, będzie im się zdawało, że pozwalam sobie ciosać kołki na łbie.

Rotmistrz rozgadał się o tym, jak to dzisiejsi żandarmi lekceważą sobie rozkazy, układając berichty w taki sposób, iż zaraz widać, że taki wachmistrz z niczego sobie nic nie robi i stara się każdą sprawę zaplątać jeszcze więcej.

Gdy władze zwracają uwagę, że nie jest wykluczone, iż po okolicy plączą się szpiedzy, to żandarmscy wachmistrze zaczynają fabrykować szpiegów masowo, i jeśli wojna potrwa jeszcze lat kilka, to cały świat przemieni się w jeden wielki dom wariatów. Niech z kancelarii wyślą depeszę do Putimia, żeby wachmistrz przyjechał jutro do Pisku. Trzeba będzie wybić mu ze łba to wielkie wydarzenie, o którym pisze.

– Z którego pułku uciekliście? – zapytał rotmistrz Szwejka.

– Z żadnego pułku.

Rotmistrz spojrzał na Szwejka i ujrzał w jego spokojnej twarzy tyle beztroskiej obojętności, że zapytał:

– Skąd wzięliście mundur?

– Każdy żołnierz, gdy go biorą do wojska, dostaje mundur – odpowiedział Szwejk z łagodnym uśmiechem. – Ja służę w 91 pułku i nie tylko że ze swego pułku nie uciekłem, ale przeciwnie.

Słowo „przeciwnie” zaakcentował Szwejk tak jakoś osobliwie, że rotmistrz zbaraniał i zapytał:

– Co to znaczy: przeciwnie?

– Sprawa to bardzo prosta – zwierzał się Szwejk. – Ja idę do swego pułku, nie uciekam od niego, ale go szukam. Niczego sobie tak nie życzę, jak dostać się co rychlej do swego pułku. Już jestem z tego wszystkiego cały zdenerwowany, bo mi się zdaje, że się oddalam od Czeskich Budziejowic. A tam przecie czeka na mnie cały pułk. Pomyśleć strach. Pan wachmistrz w Putimiu pokazywał mi na mapie, że Czeskie Budziejowice są na południu, a on tymczasem posyła mnie na północ.

Rotmistrz machnął ręką, jakby chciał rzec:

„Ten cały wachmistrz robi jeszcze lepsze kawały niż kierowanie ludzi na północ”.

– Więc wy szukacie swego pułku i nie możecie go znaleźć?

Szwejk opowiedział wszystko szczegółowo. Wymienił Tabor i wszystkie miejscowości, przez które zdążał do Budziejowic: Milevsko, Kietov, Vraż, Malczin, Cziżova, Sedlec, Horażdovice, Radomyśl, Putim, Sztiekno, Strakonice, Volyń, Dub, Vodniany, Protivin i znowuż Putim.

Z ogromnym zapałem malował Szwejk swoją walkę z losem, opowiadając, jakimi nadludzkimi wysiłkami starał się dotrzeć do Budziejowic, do swego 91 pułku, i jak wszystkie jego wysiłki pozostawały daremne.

Przemawiał z żarem, a rotmistrz tymczasem rysował mechanicznie ołówkiem na papierze błędne koło, z którego dobry wojak Szwejk nie mógł się wyrwać, choć tak bardzo pragnął dostać się do swego pułku.

– Była to praca herkulesowa – rzekł wreszcie, gdy z upodobaniem wysłuchał opowiadania Szwejka o tym, jak strasznie mu przykro, że tak długo błądził i nie mógł dotrzeć do swego pułku. – Musiał to być ładny widok, jak tak kręciliście się wkoło tego Putimia.

– Może byłbym wreszcie znalazł drogę – wtrącił Szwejk – gdyby nie ten wachmistrz w tej nieszczęsnej dziurze. Nie zapytał mnie ani o nazwisko, ani o pułk, tylko od razu wszystko zaczął uważać za jakieś osobliwe zdarzenie. Powinien był odesłać mnie do Budziejowic, a w koszarach byliby już powiedzieli, czy jestem ten Szwejk, co szuka swego pułku, czy też jestem jakimś podejrzanym człowiekiem. Mogłem już od dwóch dni być w swoim pułku i pełnić swoje obowiązki wojskowe.

– Dlaczego nie zwróciliście uwagi wachmistrzowi w Putimiu, że to omyłka?

– Bo wiedziałem, że gadanie z nim na nic się nie zda. To samo mawiał już stary szynkarz Rampa na Królewskich Vinohradach, gdy ktoś chciał pić na kredyt, że przychodzą takie chwile w życiu człowieka, iż jest wobec wszystkiego głuchy jak pień.

Rotmistrz, nie namyślał się długo. Był pewien, że taka okrężna droga człowieka, który za wszelką cenę chce się dostać do swego pułku, jest oznaką najwyższego zwyrodnienia. Na maszynie w kancelarii kazał wystukać dokument, w którym nie brakło stylistycznych ozdóbek przepisanych prawidłami urzędowego stylu:

„Dowództwo c. i k. pułku piechoty nr 91

w Czeskich Budziejowicach

W załączeniu sprowadza się Józefa Szwejka, który według odnośnego twierdzenia ma być szeregowcem tegoż pułku, a zatrzymany został na podstawie swego oświadczenia w Putimiu, powiat Pisek, przez posterunek żandarmerii, jako podejrzany o dezercję. Tenże dowodzi, że udaje się do swego wyżej wymienionego pułku. Zatrzymany jest wzrostu niewysokiego, krępawy, twarz i nos ma proporcjonalne, oczy niebieskie. Znaków szczególnych nie ma. W załączniku B 1 przesyła się rachunek za żywienie wyżej wymienionego z prośbą o łaskawe spowodowanie przelewu na konto Ministerstwa Obrony Krajowej. Uprasza się o pokwitowanie odbioru zatrzymanego. W załączniku C 1 przesyła się dla potwierdzenia spis rzeczy skarbowych, jakie zatrzymany miał na sobie w chwili jego ujęcia”.

Podróż z Pisku do Budziejowic pociągiem osobowym upłynęła Szwejkowi szybko i mile. Towarzyszył mu młody żandarm, nowicjusz, który nie spuszczał ze Szwejka oczu i strasznie się bał, żeby mu Szwejk nie uciekł. Przez całą drogę rozstrzygał ciężkie zagadnienie:

„Co bym zrobił, gdyby mi teraz wypadło wyjść z małą albo i z dużą potrzebą?”

Rozstrzygnął sprawę w ten sposób, że zabrał Szwejka ze sobą.

Przez całą drogę od dworca kolejowego do Koszar Mariańskich w Budziejowicach uporczywie spoglądał na swego aresztanta, a gdy zbliżali się do jakiegoś rogu lub ruchliwszego skrzyżowania ulic, zaczynał opowiadać Szwejkowi jakby od niechcenia, po ile ostrych naboi otrzymują do eskortowania aresztantów, na co Szwejk odpowiadał, że jest przekonany, iż żaden żandarm nie strzelałby na ulicy za uciekającym, żeby nie narobić nieszczęścia.

Żandarm spierał się z nim o to i tak dotarli do koszar.

Służbę w koszarach już drugi dzień pełnił porucznik Lukasz. Siedział w kancelarii nie przeczuwając nic złego, gdy właśnie przyprowadzono do niego Szwejka z papierami.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że znowu jestem – salutował Szwejk przybierając minę bardzo uroczystą.

Świadkiem tej sceny był podchorąży Kotiatko, który opowiadał później, że po tym zameldowaniu się Szwejka porucznik Lukasz podskoczył, schwycił się za głowę i przewrócił na wznak na Kotiatkę, a gdy go ocucono, to Szwejk, który przez cały ten czas przepisowo salutował, powtórzył swój meldunek:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że znowuż jestem.

I wtedy porucznik Lukasz, blady i drżący, przyjął papiery dotyczące Szwejka, podpisał, co było trzeba, poprosił wszystkich, aby wyszli, żandarmowi powiedział, że wszystko w porządku, i sam zamknął się ze Szwejkiem w kancelarii.

Tak skończyła się budziejowicka anabasis Szwejka. Pewne jest, że gdyby Szwejkowi pozostawiono swobodę ruchów, to sam byłby dotarł do Budziejowic. Jeśli władze chełpiły się, że to one przytransportowały Szwejka na miejsce służby, to myliły się grubo. Przy energii Szwejka i przy jego niepokonanej ochocie uczestniczenia w wojnie, interwencja władz była po prostu rzucaniem kamieni pod jego nogi.

*

Szwejk i porucznik Lukasz spoglądali sobie w oczy.

W oczach porucznika błyszczało coś straszliwego, groźnego i rozpaczliwego, podczas gdy Szwejk patrzył na niego tkliwie, serdecznie, z miłością, jak na straconą i odnalezioną kochankę.

W kancelarii było cicho jak w kościele. Na korytarzu słychać było kroki. Jakiś sumienny jednoroczny ochotnik, który z powodu kataru pozostał w koszarach, łaził po korytarzu i przez zakatarzony nos przepowiadał sobie, jak należy w fortecach przyjmować członków domu cesarskiego. Wyraźnie słychać było słowa:

– Sobald die höchste Herrschaft in der Nähe der Festung anlangt, ist das Geschütz auf allen Bastionen und Werken abzufeuern, der Platzmajor empfängt dieselben mit dem Degen in der Hand zu Pferde, und reitet sodann vor.

– Stulić tam pysk, do diabła! – ryknął porucznik. – Idźcie na zbity łeb, jeśli macie gorączkę, i połóżcie się do łóżka!

Słychać było, że pilny jednoroczny ochotnik oddala się powoli i tylko z końca korytarza dolatywał przycichający tubalny głos:

– In dem Augenblicke, als der Kommandant salutiert, ist das Abfeueen des Geschützes zu wiederholen, welches bei dem Absteigen der höchsten Herrschaft zum drittenmalle zu geschehen hat.

I znowu porucznik Lukasz i Szwejk spoglądali na siebie w milczeniu, aż wreszcie porucznik rzekł z zabójczą ironią:

– Uprzejmie was witam, Szwejku, w Czeskich Budziejowicach. Co ma wisieć, nie utonie. Już wysłali za wami listy gończe, a jutro staniecie do regimentsraportu. Ja się z wami mordować nie myślę. Dość się już namęczyłem i cierpliwość moja się skończyła. Nawet pojąć nie mogę, że tak długo wytrzymałem z takim idiotą jak wy…

Zaczął chodzić po kancelarii.

– Przecież to jest okropne – mówił dalej. – Dziwię się, że was nie zastrzeliłem. Co by mi zrobili? Nic. Zostałbym uniewinniony. Pojmujecie czy nie?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że doskonale pojmuję.

– Nie zaczynajcie tylko, mój Szwejku, z tymi swoimi błazeństwami, bo naprawdę coś się stanie. Trafi kosa na kamień. Popełnialiście bez końca coraz to większe głupstwa, aż przyszła katastrofa.

Porucznik Lukasz zatarł ręce.

– Teraz, mój Szwejku, amen z wami.

Podszedł do biurka, napisał na kawałku papieru kilka słów, zawołał wartownika sprzed kancelarii, kazał odprowadzić Szwejka do profosa i oddać mu kartkę.

Szwejka prowadzono przez dziedziniec i porucznik z nieukrywaną radością spoglądał, jak profos otwiera drzwi, na których widniała czarno-żółta tabliczka „Regimentsarrest”. Za tymi drzwiami zniknął Szwejk z profosem, a po chwili profos wyszedł nimi – sam.

– Chwałaż Bogu, już siedzi! – zawołał porucznik z uczuciem ulgi.

W mrocznym areszcie Koszar Mariańskich bardzo serdecznie przywitał Szwejka jednoroczny ochotnik leżący na sienniku. Był jedynym więźniem i nudził się już drugi dzień. Na pytanie Szwejka, za co siedzi, odpowiedział, że za drobiazg. Przez pomyłkę dał po łbie pewnemu podporucznikowi artylerii. Stało się to w nocy na rynku pod arkadami, i w stanie pijanym. Właściwie nawet nie dał mu po łbie, ale zrzucił mu jedynie czapkę z głowy. Stało się to dlatego, że ten podporucznik artylerii stał w nocy pod arkadami i czekał widać na jakąś prostytutkę. Stał odwrócony do niego tyłem i bardzo mu przypominał pewnego znajomego jednorocznego ochotnika, Franka Maternę.

– Tamten też taki szczeniak – opowiadał Szwejkowi towarzysz więzienny – więc podszedłem do niego z tyłu po cichu, zrzuciłem mu czapkę i rzekłem: „Serwus, Franek!” A ta małpa zaczęła zaraz gwizdać na patrol i zabrali mnie.

 

Ostatecznie być może – opowiadał jednoroczny ochotnik – że przy tej awanturze w zamęcie dostał facet w łeb, ale ten fakt nic w sytuacji nie zmienia, ponieważ mamy do czynienia z najwyraźniejszą pomyłką. On sam przyznaje, że zawołałem: „Serwus, Franek!”. A jego imię chrzestne jest Antoni. To chyba jasne. Zaszkodzić może mi chyba tylko to, że uciekłem ze szpitala i jak się jeszcze wyda ta rzecz z krankenbuchem

Bo było to tak – opowiadał dalej jednoroczny ochotnik. – Kiedy zostałem powołany do wojska, to wynająłem pokój w mieście i starałem się dostać reumatyzmu. Trzy razy z rzędu wysmarowałem się czym trzeba, a potem położyłem się w rowie za miastem w czasie deszczu i zdjąłem buty. Wszystko na nic. Więc zacząłem się kąpać zimą po nocach w Malszy i przez cały tydzień się kąpałem, ale zamiast się zaziębić, tak się, kolego, zahartowałem, że przez całą noc mogłem się wylegiwać na podwórzu w śniegu, a gdy mnie rano budzili, to nogi miewałem tak ciepłe, jakbym nosił filcowe buty. Żeby choć zapalenie gardła: nic i nic! Nawet głupiego trypra dostać nie mogłem. Co dzień chodziłem do „Port-Artura”, niektórzy koledzy podostawali już zapalenia jąder, musieli im jaja wycinać, a ja ciągle nic. Pech, kolego, niechrześcijański. Aż razu pewnego zaznajomiłem się „Pod Różą” z jakimś inwalidą z Hlubokiej. Zaprosił mnie, żebym do niego zaszedł którejś niedzieli, to na drugi dzień będę miał nogi jak konewki. Miał w domu igiełkę i strzykawkę i rzeczywiście ledwo dowlokłem się od niego do domu. Nie zawiodła mnie ta złota dusza. Nareszcie więc jednak zbębniłem ten reumatyzm. Zabrali mnie, bratku, do szpitala i zaczęło się używanie na cały regulator. A następnie szczęście uśmiechnęło się do mnie po raz drugi. Do Budziejowic został przetranslokowany jakiś mój pociotek, doktor Masak z Żiżkova, i jemu mogłem dziękować za to, że tak długo utrzymałem się w szpitalu. Byłby mnie szczęśliwie doprowadził aż do superarbitracji, gdybym sobie nie był zepsuł całej sprawy tym nieszczęsnym krankenbuchem. Sama myśl była oczywiście kapitalna, wyborna. Kupiłem dużą księgę, przylepiłem do niej kartkę i wymalowałem na kartce: „Krankenbuch des 91 Reg”. Rubryki i wszystko inne było w porządku. Nawypisywałem, ile wlazło, nazwisk fikcyjnych, powyznaczałem stopnie gorączki, powymieniałem choroby i dzień w dzień po wizycie poobiedniej zuchwale wychodziłem na miasto z księgą pod pachą. W bramie stali na warcie landwerzyści, tak że i z tej strony nie było niebezpieczeństwa. Pokazałem księgę, zasalutowali, i basta. Następnie szedłem sobie do pewnego znajomego urzędnika skarbowego, przebierałem się w cywila i siadywałem w miłym szynczku, gdzie w kole znajomych zdradzaliśmy monarchię myślą, wolą i słowem. Wreszcie tak się rozzuchwaliłem, że nawet się nie przebierałem i włóczyłem się w mundurze po szynkach i po mieście. Na łóżko do szpitala powracałem dopiero nad ranem, a jeśli zatrzymywał mnie patrol, to pokazywałem krankenbuch 91 pułku i już mnie nikt o nic nie pytał. W bramie szpitala też pokazywałem swoją księgę i jakoś szczęśliwie dostawałem się zawsze do łóżka. Zuchwałość moja rosła coraz bardziej, zdawało mi się, że już nikt mi nic zrobić nie może, aż doszło do fatalnej pomyłki w nocy na rynku pod arkadami. Okazuje się, że żadne dostojeństwo nie zabezpiecza człowieka przed upadkiem. Pycha poprzedza zagładę, kolego. Komu pierwsza chwałka, temu pierwsza pałka. Ikar opalił sobie skrzydła. Człowiek myśli, że jest gigantem, a jest gówniarzem, kolego. Nie trzeba wierzyć w szczęśliwe przypadki, prać się co dzień z rana i wieczorem po pysku i przypominać sobie, że ostrożność nigdy nie zawadzi i że co za dużo, to niezdrowo. Po bachanaliach i orgiach zawsze przychodzi katzenjammer moralny. To jest jedno z praw przyrody, drogi przyjacielu. I pomyśleć, że popsułem sobie superarbitrację, że mogłem przecie zostać uznany jako felddienstunfähig! Taka ogromna protekcja! Mogłem sobie, bracie, żyć i tyć w jakiej kancelarii komendy uzupełnień, ale nieostrożność moja podcięła mi nogi.

Spowiedź swoją zakończył jednoroczny ochotnik bardzo uroczyście:

– Przyszła kolej i na Kartago, z Niniwy pozostały ruiny. Ale uszy do góry, przyjacielu! Niech sobie nie myślą, że gdy poślą mnie na front, to będę strzelał. Regimentsraport! Wyrzucenie ze szkoły! Niech żyje c. i k. kretynizm! Jeszcze czego! Będę siedział w szkole i zdawał egzaminy! Kadet, fenrych, lejtnant, oberlejtnant! Sram na wszystko! Offiziersschule. Behandlung jener Schüler derselben, welche einen Jahrgang repetieren müssen! Paraliż wojskowy. Czy karabin nosi się na prawym ramieniu czy na lewym? Ile gwiazdek ma kapral? Evidenzhaltung der Militärreservemänner!Himmelherrgott, nic nie ma do palenia, kolego! A może chcesz pan się nauczyć pluć na sufit? Patrz pan, to się robi tak. Gdy się przy tym wypowiada jakie życzenie, to także życzenie się spełni. Jeśli kolega lubi piwo, to mogę mu polecić wyborną wodę w tym oto dzbanie. Jeśli jesteście głodni i chcecie dobrze podjeść, to polecam „Mieszczańską Besedę”. Dobrze też jest pisywać wiersze dla odpędzenia nudy. Ja już ułożyłem tu epopeję:

 
Co robi profos? Drzemka poobiednia
Spadła na świetnej armii środowisko,
Aż nowy befel przyjdzie potem z Wiednia,
Że diabli wzięli znów pobojowisko.
Przeciw napaściom czarnej zdrady
Z prycz wznosi profos barykady,
A z ust mu pieśń rozgłośna płynie,
Serce się w jurny puszcza tan:
Austria nigdy nam nie zginie,
Niech żyje najjaśniejszy pan!
 

– Widzicie, kolego – mówił dalej tłusty jednoroczniak – ludzie wygadują, że w narodzie zanika miłość i szacunek dla naszej najmilszej monarchii. Oto więzień, który nie ma co palić i na którego czeka regimentsraport, składa najgłębszy dowód przywiązania do tronu. W pieśniach swoich wyraża hołd swojej rozległej ojczyźnie, której ze wszystkich stron zagraża lanie. Pozbawiono go wolności, ale z ust jego płyną wiersze niezachwianej wierności. Morituri te salutant, caesar! Umierający pozdrawiają cię, cesarzu! Ale profos to drab. Ładnych grandziarzy podobierałeś sobie, cesarzu, na swoje usługi! Onegdaj dałem mu pięć koron, żeby mi kupił papierosów, a on, podlec, powiada mi dzisiaj rano, że tu palić nie wolno, że miałby z tego powodu przykrości i że tych pięć koron odda mi, jak tylko dostanie żołd. Tak to, przyjacielu. Dzisiaj nie wierzę nikomu. Najszczytniejsze zasady zachwiały się. Okradać więźniów, co za ohyda! I jeszcze do tego wszystkiego ten drab śpiewa przez cały dzień:

 
Wo man singt, da leg dich sicher nieder,
Böse Leute haben keine Lieder.
 

Nikczemnik, łobuz, łotr, zdrajca!

Jednoroczny ochotnik zapytał z kolei Szwejka, co ten przeskrobał.

– Szukałeś pułku? – rzekł. – Ładny kawał drogi! Tabor, Milevsko, Kvietov, Vraż, Malczin, Cziżova, Sedlec, Horażdovice, Radomyśl, Putim, Pisek, Budziejowice. Ciernista droga. I macie z tego jutro regimentsraport? A więc na szafocie się spotkamy, miły bracie. Jakąż to uciechę musi mieć z tego wszystkiego nasz oberst Schröder. Nie macie nawet pojęcia, jak działają na niego wszystkie afery pułkowe. Biega po dziedzińcu jak wściekły brytan i wywiesza jęzor jak zgoniona kobyła. A jak on umie gadać, napominać! Przy takiej sposobności pluje dokoła siebie jak uśliniony wielbłąd. I nie ma końca temu gadaniu, chociaż zdaje się, że za chwilę muszą się zawalić całe Koszary Mariańskie. Znam go dobrze, bo już raz miałem taki miły regimentsraport. Stawiłem się do wojska w butach z cholewami, a na głowie miałem cylinder, ponieważ krawiec nie uszył mi uniformu na czas, więc razem ze szkołą jednorocznych ochotników poszedłem na plac ćwiczeń w butach z cholewami i w cylindrze, stanąłem w szeregu i maszerowałem razem ze wszystkimi na lewym skrzydle. Oberst Schröder podjechał do mnie na koniu i mało co mnie nie przewrócił. „Donnerwetter!” – wrzasnął tak głośno, że chyba dosłyszeli aż na Szumavie. „Was machen Sie hier, Sie Zivilist?” Odpowiedziałem mu grzecznie, że jestem jednorocznym ochotnikiem i że biorę udział w ćwiczeniach. Pojęcia nie macie, co się wtedy działo. Gadał przez pół godziny i dopiero potem zauważył, że salutuję w cylindrze. Krzyknął już tylko, że jutro mam się stawić do regimentsraportu, i popędził na koniu, Bóg raczy wiedzieć dokąd, jak jaki zdziczały cowboy. Ale zawrócił i znowu wrzeszczał, szalał, bił się w piersi i kazał zabrać mnie natychmiast z placu ćwiczeń i zaprowadzić na odwach. Przy regimentsraporcie wlepił mi dwa tygodnie koszarniaka, kazał mnie ubrać w jakieś niemożliwe szmaty ze składu, groził, że każe mi odpruć naszywki.