Kostenlos

Dzieci ulicy

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Dzieci ulicy
Dzieci ulicy
Hörbuch
Wird gelesen Anna Próchniak
Mehr erfahren
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XV. Echo zbrodni

Po sprawdzeniu obecności świadków przewodniczący zaczął zadawać oskarżonemu pytania.

– Imię?

Żadnej odpowiedzi.

Tłumacz przetłumaczył pytanie.

– Nazwisko?

Żadnej odpowiedzi.

– Wyznanie, wiek?

Oskarżony żadnym ruchem najdrobniejszym nie zdradził się, że słyszy i rozumie pytania skierowane do niego.

Siedział w swej kurtce szarej na ławce drewnianej, w obecności dwóch żołnierzy z gołymi szablami, w obliczu sądu, pod strzałami paruset ciekawych oczu publiczności. Trącono go, żeby wstał – wstał.

Wezwano pierwszego świadka. Był to kąpielowy z tej samej łaźni, w której oskarżony pracował.

– Czy oskarżony od dawna był kąpielowym?

– Od pół roku.

– Czym zajmował się poprzednio?

– Nie mówił nam o tym nigdy. W ogóle on bardzo mało mówił.

– Życia jego prywatnego nie znaliście zupełnie?

– Wiedzieliśmy, że chodzi do jakiejś dziewczyny.

– Czy nie bywał nigdy pijany, nie wydalał się, nie „znikał” nagle na dni kilka?

– Owszem, pił, ale rzadko. Zdaje mi się, że dwa, trzy razy „wszystkiego”.

– Gdzie i z kim przebywał wówczas?

– Nie wiem.

– Czy podczas półrocznego pobytu nie zaszedł w zakładzie kąpielowym żaden wypadek kradzieży?

– Nie. Tylko na parę dni przed tym właśnie wypadkiem – to jednemu gościowi zginęła papierośnica, ale ją zaraz znalazł.

– Gdzie znalazł?

– Zostawił ją w palcie, w kontramarkarni76.

– Więc nie było możliwości, żeby ją oskarżony miał podrzucić?

– Nie, żadnej.

Przewodniczący zwrócił się do adwokata:

– Nie ma pan jakich pytań?

– Tak. Niech mi powie świadek, kogo na razie podejrzewano o kradzież papierośnicy?

– Jego.

– Jak on się zachowywał w czasie przed znalezieniem papierośnicy w palcie?

– Nie rozumiem.

– Czy był zatrwożony?

– Nie uważałem.

– Czy po znalezieniu papierośnicy mówił coś?

– Nie pamiętam.

– Czy świadek przypomina sobie dobrze, że miało to miejsce na parę dni przed zbrodnią? Czy on nazajutrz po posądzeniu go o kradzież był jeszcze w zakładzie?

– Nie pamiętam.

– Proszę sobie dobrze przypomnieć.

– A nie, racja! Nie był. Tak, właśnie. Tak… tak… dwa dni go nie było, a trzeciego dnia dowiedzieliśmy się o zabójstwie.

– Skończyłem.

Zeznania drugiego kąpielowego wyjaśniły, że oskarżony na dwa tygodnie przed spełnieniem zbrodni ostatni raz „znikł” na dwa dni, że miał być nawet wydalony z tego powodu, ale że go „panowie” lubili, więc go zostawiono.

– Czy po znalezieniu papierośnicy przez „gościa” oskarżony mówił coś? – zapytał znów adwokat.

– Ale co?

– Czy nie groził, nie przeklinał?

– Owszem, powiedział coś.

– Proszę sobie dobrze przypomnieć.

– Jakieś tam słowo powiedział.

– Jakie?

– Powiedział: „A ty ścierwo jedne”.

– Czy głośno to powiedział?

– Nie, cicho.

– Nic więcej nie mówił?

– On nigdy nic nie mówił.

– A za co go „panowie” lubili?

– Mocny chłop był, dobrze mył i „gniótł” po łaźni.

Trzecim świadkiem była aktorka.

Szmer rozległ się na sali. Panie, które nieco zażenowane się czuły, teraz podniosły lornetki do oczów. Panowie uśmiechali się na myśl o zakłopotaniu „pięknej pani”.

– Jak długo służyła u pani zmarła?

– Dwa lata.

– Czy oskarżony bywał od dawna u niej?

– Od roku.

– Czy pani wiedziała o tych odwiedzinach?

– Wiedziałam.

– Jak często przychodził?

– Z początku dość często, wieczorami zwykle, kiedym wychodziła do teatru. Od czasu, jak przyjął obowiązek, przychodził zwykle w dzień i rzadziej.

– Co robili oni razem?

Wesołość na sali.

– Czytywali książki.

– Czy oskarżony umie czytać?

– Nieboszczka go nauczyła.

– Czy zwierzała się przed panią ze swoich uczuć dla „swego kawalera”?

– Powiedziała mi raz, gdym ją pytała: „To biedny chłopiec, proszę pani”.

– Czy pani nie obawiała się, że mogą panią okraść?

Oskarżony spojrzał na przewodniczącego przelotnie. Spojrzenie było krótkie i silne.

– Nie, oboje sprawiali na mnie dobre wrażenie.

– Czy pani zwykle powoduje się w swych czynach wrażeniami?

Wesołość na sali.

– W tym wypadku tak.

– Czy pani stanowczo twierdzi, że nic z kosztowności ani pieniędzy nie zginęło pani?

– Stanowczo.

– Czy zbrodniarz mógł być spłoszony przez kogoś?

– Nie, ja wróciłam dopiero o dwunastej z moją pokojówką, a zbrodnia popełniona została podobno o dwie godziny wcześniej. Tak twierdzą lekarze.

– Gdzie pani ma schowaną biżuterię i pieniądze?

– W biurku i w stoliku przy łóżku.

– Czy listy żadne nie zginęły pani?

Na sali zainteresowanie, szmer.

– Żadne listy mi nie zginęły.

Zdziwienie.

Pokojówka druga, która towarzyszyła aktorce do teatru, zeznała mniej więcej to samo. I znów wesołość ogarnęła publikę, gdy subretka77 zeznała, że „u nas to tam nie ma tego, żeby pani „szkodził kawaler” służącej; pani ma swoich gości, a my swoich”.

Zeznania szynkarza były nie mniej ciekawe.

Oskarżony bywał w jego „zakładzie” dość często, ale od jakiegoś roku – zupełnie się prawie usunął od „kolegów”. A przez ostatnie pół roku nie był ani razu. Pewnie dlatego, że oskarżony był człowiek „bardzo honorowy”, a towarzysze śmieliby się z niego, że jest kąpielowym, bo oni nie lubią tego zajęcia i wyśmiewają. Dopiero „w ten wieczór właśnie” to przyszedł, był trochę pijany, ale nie znów tak bardzo, bo często bywa gorzej. Jak przyszedł, to wypił półkwaterek spirytusu i powiedział: „Pijmy, bo już niedługo”. A potem chciał grać w bilard i powiedział: „Muszę wygrać na zapłacenie, bo nie mam ani grdyka78”. I wygrał, a potem jeszcze pił. I tak aż do zamknięcia „zakładu”. „Potem wszyscy razem wyszli, no, i złapali go, gdzie panowie wiedzą”. A żeby go pytano, co znaczy to „pijmy, bo już niedługo”, tego świadek nie słyszał. A że tam mówił coś, to „nie dziwota, zwyczajnie, jak nie po trzeźwemu”. O zbrodni nie nie wspominał. Świadek nie pamięta również, żeby mu mówiono: „A widzisz, zeszedłeś na psy ze swoją Julką” (tak nazywała się nieboszczka). Nie pamięta również, aby miał na to oskarżony odpowiedzieć: „Stul pysk z Julką, bo możesz flaki policzyć”. W ogóle trudno znów tak słuchać wszystkiego, co goście mówią. „Człowiek ma swoją robotę”.

Towarzysze ostatniej biesiady znali poprzednio oskarżonego, bo się z nim „czasem piło po pracy”. Razem lód kiedyś łamali, to znów piasek wozili „rozmaicie”. Żaden z nich rzemiosła nie ma, a zarabiają „co się da”. Jeden z nich jest „wiązaczem” świń, drugi był w restauracji stróżem jakiś czas, to znów „trochę” furmanił. Czy oskarżony mówił: „Pijmy, bo już niedługo” – tego nie pamiętają. A wreszcie on miał zawsze swoje „szpasy”79. Nazywano go kiedyś „Jóźkiem Bzikiem”.

Adwokat drgnął. Po raz pierwszy w dniu dzisiejszym słyszał głośno wypowiedziane to imię, tak dobrze mu znane, dźwięczące mu w uszach od tygodni, od dnia, kiedy w oskarżonym, którego miał bronić, poznał w więzieniu towarzysza lat dziecięcych. Gdy w ciemnej celi więziennej poznał go po kolorze stalowych oczu i po brakującym palcu, burza podniosła się w jego umyśle. Zadał kilka pytań, na które mu Bzik nie odpowiadał, wyszedł, zataczając się na ulicę, wsiadł do dorożki, powrócił do domu, zamknął się w swoim pokoju, oparł o framugę okna i zadał sobie pytanie:

– Co teraz zrobić?

Noc całą bezsenną przeleżał w gorączce i nic więcej nie mógł wymyślić nad jedno pytanie:

– Co teraz robić?

Nad ranem wyszedł z domu, zaszedł do Łazienek, usiadł nad stawem i pytał:

– Co teraz robić?

Czy uważać chwilę tę jako epizod w swym życiu, czy jako zdarzenie przełomowe? Czy pójść za popędem głosu, który mu mówił: „Radź się uczucia”, czy za głosem drugim, który mówił: „Radź się rozumu”. Czy posłuchać głosu, który woła: „Postąp tak, jakby postąpiło dziecko ulicy, którym jesteś z urodzenia i pierwszych kilkunastu lat życia”, czy posłuchać głosu, który mówił: „Jesteś człowiekiem kultury, wykształconym, z pozycją, z patentami”.

– Co teraz robić?

Antek, zadając sobie pytanie podobne, dawno przestał już być „dzieckiem ulicy”, poczuł rachować, rozważać, zastanawiać się, namyślać.

Widział przede wszystkim dwie drogi: skorzystać z tego, że Józiek go nie poznał, zrzec się obrony, znaleźć pierwszy lepszy powód i wyjechać. Sprawa głośna, każdy z kolegów chętnie go zastąpi.

 

Albo: wyznać w obronie, że…

Nie, tego nie zrobi stanowczo.

Nie, nie, nie! To byłoby straszne. Być przedmiotem sensacji, „bawić” swoją osobą miasto całe. Nie, nie! Dowiedzieliby się o nim wszyscy jego dawni znajomi i przyjaciele, zjawiłby się jego ojciec. Antek adwokat zadrżał. Spotkać się oko w oko z ojcem, którego cień odpychał od siebie, którego widmo samo go przerażało. Nie, nie! Wówczas, z tą butelką wódki, którą wyrzucił przez lufcik, pękło ostatnie ogniwo łączące go z „dawnym światem”. Nie, za nic w świecie.

Ale może bronić Bzika, nie ma obawy, aby Bzik go poznał. Inna rzecz on. Szedł do więzienia w tym przeświadczeniu, że może spotkać kogoś ze swych przyjaciół młodości, więc poznał Bzika. Ale Bzikowi ani przez myśl przejść nie może, że on Antek jest adwokatem, że jest „panem”.

Owszem, powinien nawet bronić przyjaciela. Obronę opracuje do najdrobniejszych szczegółów. Postara się dowieść, że Józiek działał pod wpływem uniesienia. Łagodząca będzie okoliczność, że zbrodnia była dokonana nie w celu rabunku. Kto wie, może uda się go uwolnić od Syberii, może parę lat więzienia tylko.

Uspokoił się, zjadł śniadanie, obiad, zagłębił się w kodeksy, a gdy wieczorem oczekiwał przybycia hrabiego do Warszawy, był już zupełnie spokojny.

Kultura „zrobiła swoje”.

Hrabia miał bawić dziesięć dni w Warszawie, przedłużył jednak pobyt o dni kilka, aby posłuchać obrony swego wychowańca.

Gdy młody adwokat zadawał świadkom pytania, słyszał głos wewnętrzny, który mówił mu: „Odważnie, panie Antoni!”, gdy posłyszał z ust ostatniego świadka głośno wypowiedziane imię: „Józiek Bzik”, coś załamało się w jego istocie i głos wewnętrzny zawołał: „Antku!”.

Mowa prokuratora była krótka. Zbrodnia jest oczywista, pobudki jasne: „ograbić”! Być może, iż w ostatniej chwili zbrodniarz sam przeraził się ohydy swego czynu: on zamordował istotę, która go czytać nauczyła, która ukazała mu drobne światełko z jasnego świata nauki, podzieliła się z nim tą ubożutką cząsteczką światła, które jej dostało się w udziale. Ohydna zbrodnia! Kara zastosowana być winna z całą surowością.

„Antku, Antku! – wołał teraz głos duszy. – Antku! nie licz, nie rachuj, boś ty dziecko ulicy. Nie licz, Antku, a idź za popędem tego coś, co ci mówi: »Tak, a nie inaczej«”.

Gdy wstał dla wypowiedzenia swej obrony, był blady, wziął do ręki zapisany arkusz, ręka ma drżała, chciał zacząć mówić, usta odmawiały posłuszeństwa.

„Antku! Nie licz!”

Teraz miał przed sobą tylko dwie drogi: powiedzieć, że wobec oczywistości przestępstwa zrzeka się obrony, prosząc o uwzględnienie okoliczności łagodzących: niski poziom umysłowy i…

Nie, to będzie podłe, tego nie wolno mu zrobić.

Więc?

Obrony, którą z takim mozołem wypracował w domu, w której tyle pięknych zwrotów pomieścił, nie wolno mu odczytać, bo… sam nie wiedział, czemu. Każdy inny adwokat miałby prawo to uczynić, on nie. Popełniłby podłość, oszukującą samą siebie, zamaskowaną.

„Antku, Antku!” – wołał głos znajomy.

– Czekamy – rzekł przewodniczący.

– Na ulicy Czerniakowskiej, w ubogiej izbie na facjacie, mieszkał starzec, stróż nocny, Wojciech Mazur; Wojciech Mazur miał córkę, dziecię to przywiózł ze stron dalekich, wychował je, strzegł, drżał o nie. Dziecię wyrosło na piękną dziewczynę…

„Jeszcze masz czas się cofnąć” – szeptał głos kultury „pana” Antoniego.

„Antku, Antku!” – wołał drugi głos, wrodzony.

– Córka Wojciecha zbyt była piękna, ażeby mimo czujności starca nie mogła zwrócić na siebie uwagi jednego z możnych świata… Wnukiem starego Wojciecha, synem jego córki, jest siedzący w tej chwili na ławie oskarżonych Józiek Bzik.

Oskarżony skierował na swego obrońcę wzrok zdziwiony i gniewny.

W Antku zamilkł głos pana Antoniego: Widział przed sobą wielką salę, zapełnioną „rozbawioną” publicznością, miał bronić „dziecka ulicy”. Należał teraz duszą do zbrodniarza o ziemnistej cerze, o palących się gniewem i gorączką oczach, chudego, w szarej kurtce więziennej – nie do panów. Myśli rozpierały mu mózg, uczucia pierś rozsadzały.

Głośno, dobitnie, powoli opowiadał dzieje pierwszych lat życia Jóźka.

Zamilkł na chwilę.

– Kiedy poznałem Jóźka, sam dobrze nie pamiętam. Zeszliśmy się na czas dłuższy w dzień stypy po Franku mularzu. Potem mieszkaliśmy razem u Bronka kelnera i Andrzeja kucharza.

Józiek wstał i zajrzał w oczy swojemu obrońcy.

– Tak, Jóźku, to ja, Antek – rzekł obrońca.

– Ty?

Żołnierze niespokojnie się poruszyli.

– Siadaj.

Józiek posłuchał ich rozkazu.

– Znów rozstaliśmy się. Spotkałem go, ratującego dziecko z palącej się fabryki, spotkałem go znów, opiekującego się głodnymi dziećmi spod krypy. Znów zeszliśmy się.

O zabiciu Bronka zamilczał – była to tajemnica zmarłego, o kryjówce Maślarza nie wspomniał – była to tajemnica zawodowa obowiązująca aż do mogiły.

– Razem broniliśmy się od głodu, razem postanowiliśmy zabić fanciarkę z ulicy Topiel. Już staliśmy przy drzwiach, już nam drzwi otworzyła. W porę je zatrzasnęła. Umarła z przerażenia. Sędziowie, i ja jestem zbrodniarzem.

Straciłem Jóźka z oczu, spotkałem go w więzieniu i nie zdziwiłem się.

Są dzieci, które, gdy się rodzą, to aniołowie załamują ręce, Bóg płacze. Czarne mroki snują się nad głowami sierocymi. Zbierają one z życia wszystkie cierpienia, wysysają wszystkie gorycze, imię ich – legion.

Znam duszę oskarżonego i jej głosem się spowiadam. Józiek nie był stworzony do pełzania, wzlotów mu było potrzeba… Ja umiałem czytać, on – nie. Gdym czytał, on słuchał i drżał, i nienawidził mnie, że ja czytać umiem, i pięście zaciskał… Gdy w lat dziesięć później dziewczyna jakaś uczyć go zaczęła, a w zamian za tę przysługę żądała, aby on mył panów w łaźni, znienawidził ją, choć wpierw ją kochał. Ja to rozumiem… Jakim poświęceniem dla dziecka ulicy jest poświęcenie swej dumy, swego „honoru”, zrozumieć ten tylko może, kto wie, że dziecko ulicy nic prócz „honoru” swego nie posiada. Tam w imię „honoru” najwięcej zbrodni się spełnia… Wyrywał się z jarzma, biegł do szynku, ale tam spotykał się z drwinami. Zajęcie jego budziło pogardę… On, który był pierwszy, teraz stał się ostatnim, on, który nikomu się nie kłaniał, musiał być teraz uniżony dla gości, on, który nikomu niczego nie zawdzięczał, teraz był uczniem dziewczyny, „baby”. Pragnął się wyrwać z zaklętego koła, nie miał dość siły, chciał ulec, bunt podnosiła natura. Zamknął się w sobie i milczał… Posądzono go o kradzież, miarka się przebrała… Postanowił zerwać z dążeniem „do słońca”, którego ucieleśnieniem była ta dziewczyna. Ale ciągnęło go coś do niej. Poszedł żądać, by go uwolniła z sieci, ona nie chciała się zgodzić. I nadeszła chwila, gdy uświadomił sobie, że ona to ideał jego, a szynk to jego rzeczywistość. Pochwycił nóż i zabił… W świecie kultury jest to morderstwo, w jego duszy było to zrezygnowanie z dążeń podniosłych, strącenie posągu, sponiewieranie, spopielenie zapałów… Nie wiem, czy się jasno wypowiedziałem…

Widzę tu wielu zbrodniarzy: ojca Jóźka, tych wszystkich, którzy w tułaczkach jego nie dostrzegli go, tego pana, który posądził go o skradzenie papierośnicy, widzę tysiące zbrodniarzy, których postawiłbym przed wami, sędziowie, w imię ágrafoj nomoj80 – „praw niepisanych”. „Pisane prawo” jego nakazuje sądzić.

Skażcie go, sędziowie. Jego już żadna kara nie dosięgnie.

Cisza zaległa salę.

Po chwili przewodniczący wyrzekł:

– Czy oskarżony nic nie ma do powiedzenia?

Żadnej odpowiedzi.

Sędziowie wyszli.

Antek odczuwał zadowolenie spełnionego obowiązku i niechęć piekącą dla zebranego w sali tłumu, który w odświętnych strojach przybył przyglądać się zabójstwu człowieka jak widowisku.

Oparł się o pulpit i czekał na wyrok.

Myślą pogrążył się w zawrotne otchłanie doli ludzkiej, tej doli, której żaden błysk jasny nie opromienia.

Wśród publiczności szept przyciszony szemrał. Zdawać by się mogło, że ci wykwintni również oczekują wyroku, że grozi im wyrok w imię ágrafoj nomoj

Gdy po długiej przerwie sędziowie weszli na salę, sala zamarła w ciszy…

„Cztery lata więzienia. Zbrodnia dokonana była w przystępie najwyższego rozdrażnienia”.

– Tylko… Więc nie ciężkie roboty.

Swobodniej odetchnęły panie i panowie.

Józiek pod eskortą wyszedł wolnym krokiem z sali.

Do Antka zbliżył się hrabia, uczepił się jego ramienia i rzekł drżącym głosem:

– Chodź, Antosiu, chodź prędko.

Młody prawnik wstrząsnął się. Obudził się z zamyślenia, wypłynął z głębin.

Szli środkiem rozstępującego się przed nimi tłumu.

Bohaterowie dnia, będą o nich mówili, pisali przez całe trzy dni!

Hrabia skinął na dorożkę.

– Do hotelu! Prędko!

Upadł na poduszkę siedzenia. Twarz mu się wykrzywiła, wargi mu się trzęsły, dreszcz nim wstrząsał co chwila.

– Co się panu stało? – zawołał niespokojnie wychowaniec.

– Zaraz… zaraz… tylko do… jedzie… my. Boże mój!

Antek wpatrywał się w zmienioną maskę twarzy hrabiego. Było w niej coś nad wyraz bolesnego i odrażającego zarazem.

– Niech mnie wyniosą, ja sam nie mogę.

Dwóch posługaczy hotelowych wniosło go do numeru.

– Po doktora! – zawołał Antek.

– Nie… Niech idą… Zamknij drzwi.

Zostali sami.

– Czy dobrze zamknięte?

– Dobrze.

– Przybliż się.

Antek nachylił się nad chorym, który mu cicho szepnął do ucha:

– Ten, wiesz, to jest mój syn… Jakem przyjechał do stryja, tu, ta dziewczyna z Powiśla… Ja się chciałem ożenić… Ja nie zbrodniarz, Antosiu… Ja się bałem, ja drżałem, ja przeczuwałem. Oj, boli! Co ja teraz mam zrobić? Ty mnie nienawidzisz, przyznaj się.

Antek zmarszczył brwi. Teraz miał prawo sądzić podług praw „niepisanych”. Jaki wydać wyrok?

– Dlaczego pan tego tam, na sali, w sądzie, nie powiedział?

– Bo się bałem.

– I teraz pan się boi?

– Nie wiem. Sam mi radź. Nie wiem. Całe życie poświęciłem, żeby tę winę zatrzeć. Skąd mogłem wiedzieć? Radź mi, tyś młody.

Bezradny, z wystraszonymi oczami, drżący, budził litość starzec nieszczęśliwy.

– Antosiu, powiedz, przecież ja zrobiłem chyba i coś dobrego, co?

– A teraz?

– Radź mi.

Zastukano do drzwi. Wszedł lekarz.

Zapisał krople, które uspokoiły hrabiego.

– Lepiej mi… Słuchaj, ja chcę jutro. Wiesz, może da się co zrobić. Założę apelację, złożę kaucję. Tymczasem wywieziemy go do Zaruczaju. Chyba go uwolnią, co? Przecież już siedział. Jak myślisz? Bóg pozwoli mi krzywdę tę wynagrodzić.

– Nie, panie hrabio, nawet w drobnej części nie.

– Ty masz żal do mnie, Antosiu. Ale pomyśl sam…

Mówił długo jeszcze.

Zasnął.

Antek wyszedł na balkon.

– Więc tak się skończyło! Więc jutro, pojutrze najdalej, zaczną odwiedzać go jego dawni znajomi, przyjaciele, przyjdzie ojciec.

Ojciec!

Nie przerażała go myśl ta.

A może nie żyje?

Począł obliczać, ile ojciec jego może mieć lat teraz. Stary, schorowany zapewne. Czuł dla niego życzliwość pewną.

Ostatnim razem… Tak, wtedy… Zostawił go w rynsztoku.

To było podłe. Nie miał prawa znęcać się wówczas nad nieszczęśliwym.

Serce młodego prawnika, Antka, dziwnie się uspokajało. Z nocy letniej wiał czar. Gwiazdy lśniły tak łagodnie, takie powiewy szły ku niemu wiosenne, kwietne, że pomyślał, iż pod niebem tak czystym nie mogą żyć ludzie źli.

Jest dobro, tylko go ludzie nie umieją szukać, znajdować, rozwijać i wspierać.

Przyszła mu na myśl Mańka. Teraz ma prawo spojrzeć jej w oczy śmiało, ma prawo kochać ją, W rzeczy samej są pewne dane, że uda się Bzikowi jeszcze skrócić czas kary.

Czy będzie można doprowadzić go do równowagi dziś jeszcze? Tak, tak, stanowczo. Pod niebem tak czystym nie mogą być ludzie źli.

Jest dobro, tylko go szukać trzeba, wspomagać, a przede wszystkim kochać to dobro duszy ludzkiej, najbiedniejszej, najsmutniejszej, najbardziej stroskanej, sponiewieranej duszy…

Wczesnym rankiem hrabia wstał. Czuł się zdrów zupełnie. Cały zajęty był myślą jedną: iść i wykupić syna. Przycisnąć go do serca. Dziecię swoje, własne, utracone, odzyskane!

 

Chciał go widzieć. Wczoraj nie śmiał nań patrzeć, dziś ma już prawo do tego. Dziś jest już ojcem jego.

Pojechali.

Gmach więzienny, wielki, murem otoczony, grubym, wysokim.

Spóźnili się.

„Józef Mazur, aresztant… celi, powiesił się w nocy na kracie, skręconą koszulą i paskiem. Rano o 6-ej znaleziono go już nieżywego”.

Tak brzmiał raport.

Zakończenie

Pan Antoni z narzeczoną swą, panną Marią, zeszli po drabiniastych schodach do suteryny, przez długi ciemny korytarz, przez niskie drzwi weszli do izby małej, wilgotnej i brudnej.

Ojciec Antka siedział na tapczanie i kołysał dziecko, które matka-współlokatorka powierzyła mu, idąc na mularkę, na dzień cały.

Ujrzawszy przybyłych, zmarszczył brwi i nie odpowiedział na ich powitanie.

– Przyszedłem teraz z Manią, po raz drugi prosić ojca, dzisiaj ślub nasz ma się odbyć. Dlaczego ojciec tak się zaciął? Co było, to puśćmy w niepamięć. Już to się nie odstanie. Wyjedzie ojciec razem z nami na wieś, odpocznie, poprawi się, zajęcie się znajdzie – będziemy razem pracowali.

Zbliżył się, chciał ująć jego rękę.

– Nie, nie potrzeba. Nie całowałeś ty mnie, jakeś był mały, to się i teraz obejdzie.

– Niech nam ojciec nie odmawia – szepnęła Mańka. – Ojciec wielką Antosiowi przykrość sprawia.

– Wy wiecie jedno, a ja wiem drugie – rzekł ojciec.

– Może ojciec myśli, że w kościele będzie wiele osób. Nikt, tylko my dwoje, hrabia i jeszcze świadek jeden. A potem zaraz wyjedziemy. Dlaczego ojciec ma tu żyć w wilgoci i brudzie, kiedy może…

– I to małe tu żyje, i ja tak długo żyłem.

Dziecko zapłakało cicho. Stary dał mu kartofel do ssania.

– Postanowiliśmy z Antosiem nie wyjść stąd, dopóki ojciec z nami nie pójdzie.

– Sprzedałem was i już, i… e! co tam gadać. Wy wiecie jedno, a ja wiem drugie.

– Ha, więc będziemy czekali.

Usiedli na drugim tapczanie.

Płynęły chwile nad wyraz bolesne.

Rozumieli dobrze, iż ojciec nie zechce z nimi wyjechać. „Honor” mu nie pozwalał, to było jasne. A jednak nie chcieli pogodzić się z myślą, że zostawią z takim trudem odszukanego człowieka, który bądź co bądź nie był im obcym. Więcej rozumem niż uczuciem widzieli się przywiązanymi do niego.

– A kiedy ten wasz ślub?

– Za cztery godziny, o szóstej.

– Ano, dobrze, niech i tak będzie.

– Więc idzie ojciec z nami?

– Nie, sam przyjdę.

– My się nie zgadzamy na to.

– To wcale nie przyjdę.

– Może ojciec chciałby ubranie inne? Przyniosę ojcu.

– Nie potrzeba nic przynosić. Tak pójdę, jak jestem.

Wyszli cicho i smutnie.

– Jak myślisz, Antosiu, czy przyjdzie?

– Nie, Maniu, nie przyjdzie.

– Co robić?

– Spróbuję jeszcze raz z hrabią nakłonić go. Może jemu się uda.

Ojciec Antka siedział przez chwilę nieruchomo. Potem wstał, przerzucił przez ramię swą torbę żebraczą, wziął kij w rękę, wyszedł, rozejrzał się, wrócił do izby, wziął niemowlę, wstąpił do stróżki i zostawił je.

Na ulicy jeszcze raz się podejrzliwie rozejrzał i wolnym krokiem skierował się naprzeciwko do szynku. Wypił, położył pieniądze.

I cicho, ukradkiem, przeciskał się pod murem w stronę kościoła. Stanął za węgłem ulicy, zasłonięty wystającym kantem muru, i oczu nie odrywał od drzwi wchodowych kościoła.

Nogi drżały pod nim. Zbliżył się stójkowy.

– Czego stoisz?

– Niech mi pan pozwoli, ja nie żebrzę teraz, ja tu chcę coś zobaczyć.

Stójkowy machnął ręką, wrócił na swój posterunek i tylko od czasu do czasu podejrzliwie nań spoglądał.

Oczy załzawiły się starcowi z wysiłku, głowa mu się trzęsła.

Nagle wyprostował się. Na czoło pot mu wystąpił.

Przed kościół zajechała kareta. Wysiadł jakiś starzec siwy, potem ten… ten… poznaje go. Taki sam wysoki, jak był, tylko starszy. Tak, to oni. Antek wysiadł i Mańka.

To oni.

Przytulił się do muru całem ciałem, oparł rękę na kiju i patrzał.

Weszli.

Westchnął.

– Jak ta Mańka urosła. A Antek, Antek! Pan! Tak, tak. A niech im Bóg błogosławi, niech im lepiej się dzieje niż mnie. Niech im Bóg Najwyższy błogosławi. Niech im… niech im…

Nie mógł znaleźć innego błogosławieństwa.

Modlić się zaczął.

„Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech… Niech im Bóg błogosławi… Święć się Imię Twoje. Przyjdź Królestwo Twoje… Niech Bóg Najwyższy im błogosławi…”

Przeplatał modlitwę błogosławieństwem.

– O, wychodzą. Dlaczego Mańka w czarnej sukni?

Pchała go siła jakaś w stronę karety, całą duszą pragnął uścisnąć swe dziecię jeden… ostatni raz.

– Nie!

Odjechali.

Stał chwilę jeszcze.

Przeżegnał się i poszedł w stronę rogatek.

– Trzeba mi precz z Warszawy. Tu by mnie ciągle nachodzili, a ja… Niech im Bóg błogosławi!

Przeszedł aleje, wyszedł za miasto. Po prawej stronie szosy pole, po lewej szereg domów.

Na polu, tuż obok drogi, leży koń i zdycha.

Gromada dzieci otoczyła kołem konające zwierzę. Koń sapie ciężko, oczy bielmem mu zaszły. Chwilami dreszcz wstrząsa skórą.

Purpurowe słońce oświetla konia i dzieci.

Dzieci milczą. Patrzą na męki zwierzęcia i współczują, ciekawe są, jak to się skończy; chcą pochwycić ostatni oddech jego.

Bosa dziewczynka o bladej twarzyczce, teraz oblanej słońca szkarłatem, z którym się kłóci sieć żył niebieskich na gołej szyi, twarzy i skroniach – bosa dziewczynka się przeżegnała, owinęła mocniej chustką niemowlę, które trzyma na ręce. Łzy w czarnych jej oczach błyszczą.

Dzieci milczą i patrzą. Któreś się zaśmiało. Niski, piegowaty chłopiec, z błyszczącymi, biegającymi małymi oczami, zbliża się, pociąga konia za ogon.

– Patrzcie, co z tego wędek można zrobić.

Koń tylnym kopytem poruszył.

– Tańcować ci się chce. Poczekaj, to ci zagram.

Znów konia za ogon pochwycił. Począł kręcić ogonem jak korbą katarynki.

– Dylu, dylu, na badylu, nie potrzeba smyczka… – śpiewa.

Dzieci się śmieją. Niektóre chciałyby, żeby on nie robił tego, ale boją się odezwać.

Występuje chłopiec, rozpycha dzieci, zbliża się do dręczyciela, twarzą niemal twarzy jego dotyka, patrzy mu w oczy swymi czarnymi oczami, zaciska pięści.

– Zostawisz go, szczeniaku, czy nie?

– A bo co?

– Bo ci tak mordę zmielę, że ci kasza z gęby wyleci.

– Boję się ciebie?

– No, rusz konia.

– Jak zechcę, to ruszę.

– Spróbuj.

Chłopiec mruknął coś pod nosem i odszedł stropiony. Zwycięzca stał dumny i smutny.

Ojciec Antka patrzał na blade, obdarte dzieci otaczające konające zwierzę, patrzał na chłopca-obrońcę, któremu paliły się oczy czarne i wargi drżały, patrzał na czerwone słońce i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy w życiu był świadkiem podobnej sceny, nawet sam brał w niej udział. Musiało to być bardzo dawno. Pracował myślą. Kiedy to było.

Przypomniał sobie. Dawno, wyrostkiem był jeszcze. Szła ulicą wariatka. Dzieci biegły za nią, śmiały się, rzucały kawałkami zeschłego błota. Wariatka była brzemienna. Wówczas on palnął w pysk tego, który biegł na czele, rozpędził gromadę, sam ukrył się między belkami, nad Wisłą, i płakał.

Ojciec Antka nie uświadamiał sobie, że w mózgu jego odegrał się zawiły proces myślowy: porównał siebie z tym dzieckiem, obrońcą konającego konia, pomyślał o jego przyszłości, o tych dzieciach, które tu widzi, złych i dobrych, a z dobrych tyle skazanych na zagładę…

Westchnął, poprawił worek żebraczy na plecach i ruszył w drogę.

76kontramarkarnia – szatnia. [przypis edytorski]
77subretka (z fr. soubrette) – aktorka, która grała sprytne pokojówki w komediach i farsach. [przypis edytorski]
78grdyk, grdyń (gw.) – grosz. [przypis edytorski]
79szpas (z niem. Spass: żart) – tu: dziwactwo. [przypis edytorski]
80ágrafoj nomoj, właśc. agraphoi nomoi (gr. ἄγραφοι νόμοι) – prawa boskie mające wyższość nad ludzkimi. [przypis edytorski]