Kostenlos

Wszelkie Niezbędne Środki

Text
Aus der Reihe: Opowieść o Luke'u Stonie #1
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Nie miał godziny. Nie miał nawet pięciu minut.

– Susan, jesteś Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Niech wszyscy to zapamiętają. Myślę, że tak będzie łatwiej. Teraz musimy stąd uciekać.

Odezwał się telefon Luke'a. Spojrzał na wyświetlacz. Nie znał tego numeru. To znaczy, że dzwoni Ed.

– Walter, wiem, że to dziwne pytanie, ale czy masz może zapasowy telefon, którego nigdy nie używałeś?

Brenna kiwnął głową. – Mam pięć albo sześć telefonów na kartę. Trzymam je na wypadek, gdybym chciał szybko do kogoś zadzwonić i nie być monitorowanym w czasie rzeczywistym. Używam takiego telefonu raz, po czym go niszczę.

Ten człowiek był strzałem w dziesiątkę. – Masz lekką paranoję, prawda? – powiedział Luke.

Brenna wzruszył ramionami. – W tej chwili chyba nie możesz mnie za to winić, co?

Luke odebrał połączenie. – Ed? Jest tam mój znajomy? Dobrze. Zaraz do ciebie oddzwonię.

Rozdział 50

1:43 rano.

Biuro naczelnego lekarza medycyny sądowej – Waszyngton, DC

Ashwal Nadoori odłożył słuchawkę.

Przez chwilę siedział zamyślony przy biurku. Naprzeciw niego wielki czarny mężczyzna siedział w wózku inwalidzkim. Widok tego mężczyzny i typ człowieka, jakim był, przywodził Ashwalowi na myśl złe wspomnienia.

– Powiedział ci, co chce? – zapytał mężczyzna.

Ashwal kiwnął głową. – Chce zwłok, najlepiej nienaruszonych. Kobieta, pod pięćdziesiątkę, blond włosy. Żeby wyglądało na to, że była zdrowa, zanim umarła.

– Możesz to zrobić?

Ashwal wzruszył ramionami. – To rozległy obiekt. Mamy dużo, dużo ciał. Jestem pewien, że znajdziemy takie, które będą pasować do tego opisu.

Swego czasu, w innym życiu, Ashwal był lekarzem. Tu, w Ameryce, nie akceptowali irackiej edukacji, więc teraz był tylko asystentem medycznym. Pracował w tej olbrzymiej kostnicy, zajmował się ciałami, asystował przy autopsjach, robił, co mu kazano. Była to trochę nieprzyjemna praca, ale na swój sposób, także spokojna.

Ludzie już nie żyli. Nie było walki o życie, Nie było bólu, ani lęku przed śmiercią. Najgorsze, co mogło się stać, już się zdarzyło. Nie było potrzeby, żeby próbować to powstrzymać, czy udawać, że wynik nie był przesądzony.

Ashwalowi miał ucisk w żołądku. Kradzież zwłok była ryzykowna. Jego praca była przyzwoita. On sam był oszczędny i starczało mu na więcej niż tylko na opłacenie rachunków. Mieszkał w skromnym domu z dwiema córkami. Niczego im nie brakowało. Byłaby wielka szkoda, gdyby stracił wszystko, co mieli.

Czy miał inny wybór? Ashwal był bahaitą. To była piękna wiara, głosząca pokój, jedność i pragnienie poznania Boga. Ashwal kochał swoją religię. Kochał w niej wszystko. W przeciwieństwie do wielu muzułmanów. Uznawali bahaizm za apostazję. Wielu z nich uważało, że jej wyznawcy powinni zostać pozbawieni życia.

Kiedy był dzieckiem, jego rodzina opuściła Iran, uciekając przed prześladowaniem bahaitów w tym kraju. Przenieśli się do Iraku, który w tym czasie był śmiertelnym wrogiem Iranu. Irakiem rządził szaleniec, który w gruncie rzeczy zostawiał bahaitów w spokoju. Ashwal dorósł, ciężko studiował, aż został lekarzem i mógł cieszyć się z owoców i przywilejów związanych z takim stanowiskiem. Wtedy jednak szaleńca obalono i nagle bycie bahaitą stało się niebezpieczne.

Pewnej nocy islamscy eksterniści przyszli i zabrali jego żonę. Pewnie niektórzy z nich byli jego byłymi pacjentami albo sąsiadami. Nie miało to znaczenia. Już nigdy jej nie zobaczył. Nawet teraz, dekadę później, nie śmiał przypomnieć sobie jej twarzy ani imienia. Myślał o niej po prostu „żona”, a reszty nie dopuszczał do siebie. Nie był w stanie o niej myśleć.

Nie mógł znieść myśli, że kiedy ją zabrano, nie było żadnej osoby, do której mógłby zwrócić się o pomoc. Społeczeństwo przestało funkcjonować. Najgorsze skłonności zostały uwolnione. Ludzie się śmiali albo odwracali wzrok, kiedy szedł ulicą.

Nocą, dwa tygodnie później, przyszła następna grupa – dwunastu ludzi. Ci ludzie byli inni, nieznani mu. Mieli czarne maski. Wrzucili córki i jego do półciężarówki i wywieźli na pustynię. Kazali im wysiąść prosto w piasek. Kazali im paść na kolana na krawędzi rowu. Dziewczynki płakały. Ashwal nie mógł pozwolić sobie na łzy. Nie mógł dopuścić do tego, żeby poczuli się z siebie dumni. Był zbyt odrętwiały. W pewnym sensie prawie ucieszył się na ulgę, jaką miał poczuć.

Nagle odezwały się strzały. Z broni automatycznej.

Początkowo Ashwal myślał, że nie żyje. Mylił się. Jeden z mężczyzn strzelał do pozostałych. Zabijał ich jednego po drugim. Nie trwało to nawet dziesięciu sekund. Dźwięk był ogłuszający. Kiedy skończył, trzech z nich nadal żyło. Czołgali się, próbując uciec. Podszedł spokojnie do każdego z nich i każdemu strzelił z pistoletu w tył głowy. Ashwal wzdrygał się za każdym razem.

Mężczyzna zdjął maskę. Miał pełną brodę mudżahedina. Jego skóra była ciemna od pustynnego słońca. Tylko że jego włosy były jasne, prawie blond, prawie jak u człowieka z Zachodu. Podszedł do Ashwala i wyciągnął ku niemu dłoń.

– Wstań – powiedział stanowczym tonem. Nie było żadnego współczucia w tym głosie. To był raczej głos przyzwyczajony do wydawania poleceń.

– Chodź ze mną, jeśli chcesz przeżyć.

Nazywał się Luke Stone. Był tym samym człowiekiem, który właśnie poinstruował Ashwala, aby ten ukradł zwłoki. Nie było wyboru. Ashwal nie zapytał nawet, do czego były mu potrzebne. Luke Stone uratował życie jemu i jego córkom. Ich życia były ważniejsze niż jakakolwiek praca.

Ostatnia rzecz, jaką Luke Stone powiedział przez telefon, pomogła mu podjąć decyzję, jeśli do tamtej pory jeszcze jej nie podjął.

– Zabrali moją rodzinę – powiedział.

Ashwal spojrzał na czarnego mężczyznę w wózku inwalidzkim. – Może pójdziemy na zaplecze i sprawdzimy, co tam znajdziemy?

Rozdział 51

1:50 rano

Bowie, Maryland – wschodnie przedmieścia Waszyngtonu, DC

Konwój pojazdów pędził nocą w tym kierunku.

Ponad tuzin pojazdów, w większości jeepy i SUV-y. Wszystkie czarne i bez żadnych oznaczeń. Ostatni był jakiegoś rodzaju radiowozem gotowym w każdym nawet najmniej oczekiwanym momencie zabrać więźniów. Samochody zaparkowały cicho dwa bloki od posiadłości. Okolica była podmiejskim zaułkiem. Nawet ulice były jednokierunkowe. SUV-y zaparkowały naprzeciw siebie przy wejściu.

Do domu podeszła grupa dwudziestu członków zespołu szturmowego.

Ośmiu ludzi z przodu i po pięciu po bokach. Dwaj liderzy trzymali się z tyłu, klękając za zaparkowanymi samochodami pół bloku dalej. Mieli stamtąd obserwować sytuację i wydawać polecenia. Każdy miał na sobie kombinezon z Kevlaru i hełm z wbudowanym radiem.

Ośmiu mężczyzn podeszło cicho do garażu dla dwóch samochodów. Ten najbardziej z przodu trzymał trzydziestofuntowy stalowy taran, który z łatwością mógł wyważyć drzwi frontowe po jednym czy dwóch machnięciach. Każdy z pozostałych miał granat błyskowo-hukowy. Każdy miał strzelbę. Plan zakładał, że wyważą drzwi frontowe i wrzucą granaty. Jeśli będą mieli szczęście, wybuch i błysk unieszkodliwią podejrzanych, a może nawet wykurzą ich z domu, a wtedy reszta zespołu z łatwością ich obezwładni.

Trzeci mężczyzna w linii, młody chłopak imieniem Rafer, wytarł pot z czoła. Prawda była taka, że się denerwował.

Czuł, jak jego wnętrzności obluzowują się tak, jak tuż przed strzelaniną. Mógłby narobić w gacie. Uśmiechnął się. To uczucie było dla niego zapowiedzią szczęścia. Trzy razy walczył w Iraku i Afganistanie, ale nie licząc kilku zadrapań, nigdy nie był ranny.

„Przestań. Skup się”.

Wrócił myślami do teraźniejszości. Rząd ludzi ustawił się przed wejściem do garażu. Frontowe schody były dziesięć stóp na prawo. To musi wydarzyć się szybko. Wyobraził sobie. BUM! Drzwi upadają, a oni rzucają granaty. Jego będzie drugi. Rzucić się na ziemię, zaczekać na wybuch i wbiec do środka.

Gdzieś niedaleko zabrzmiał jakiś dźwięk.

Był przytłumiony, ale brzmiał jak silnik samochodu. Brzmiał zupełnie, jakby dochodził zza drzwi garażu.

Chłopak przed nim spojrzał na Rafera. Jego oczy się rozszerzyły. Obydwaj odwrócili się i patrzyli na drzwi.

* * *

Luke siedział za kierownicą Suburbana. Brenna siedział obok. Z tyłu siedzieli Susan Hopkins i Charles Berg. Brenna miał na kolanach M1. Chuck miał dziewięciomilimetrową Berettę. Susan nic nie miała. Luke siedząc z przodu, był jak tata. Byli jak mała rodzina.

Złapał kierownicę. W SUV-ie było prawie cicho. W rogu garażu był zamontowany mały wyświetlacz. Pokazywał, co dzieje się na zewnątrz garażu. Byli tam ludzie ubrani jak oddział SWAT. Luke nie miał pojęcia, kim są ani kogo myślą, że reprezentują.

Czy wiedzieli, że nastąpił zamach? Czy wiedzieli, że jest tutaj prawdziwy prezydent? Może myśleli, że zaraz zdejmą kilku terrorystów.

Potrząsnął głową. To było bez znaczenia. Właśnie mieli zaatakować ten dom, a to oznaczało, że byli złymi facetami.

– Nie spodziewają się tego – powiedział cicho – więc mamy przewagę. Jednak nie na długo.

– Zamierzasz ich zabić? – zapytała Susan.

– Tak.

Obrócił klucz w stacyjce i obudził silnik. Teraz nie było już odwrotu.

Wrzucił bieg i wziął głęboki oddech.

– Gotowi?

– To naprawdę ciężki samochód – powiedział Brenna. – Musisz dać mu kopa.

Luke przydusił pedał gazu.

Opony zapiszczały na betonowej posadzce w garażu i Suburban ruszył w kierunku drzwi, po czym przejechał przez nie, taranując je i łamiąc je na kawałki. SUV wystrzelił w ciemną noc. Podskakując, przejechali po czymś – po kawałkach drzwi, ogranicznikach, ludziach – Luke nie wiedział, po czym i nie dbał o to.

Po prawej i lewej biegli ludzie.

Skręcił w lewo, nie zwalniając. Ludzie przykucnęli i zaczęli strzelać, obsypując kulami bok samochodu.

 

DU-DU-DU-DU-DU…

Susan krzyknęła.

– Susan! – odezwał się Luke – schyl się na kolana Chucka. Nie wiemy, jak długo te szyby wytrzymają. Nie chcę, żebyś siedziała prosto, kiedy wypadną.

SUV nabierał prędkości. Luke czuł przyspieszenie.

Dwa bloki przed nimi na środku ulicy stały zaparkowane zderzak przy zderzaku dwa czarne SUV-y. Za nimi ludzie zajmowali pozycje. Luke widział rozbłyski z luf ich karabinów. Już do nich strzelali.

– Dokąd jedziemy, Walter?

– Naprzód. To jedyna droga.

– Czuję, że dowiemy się, jak bardzo kuloodporne są te szyby.

Luke jeszcze raz przydusił pedał gazu, tym razem z całej siły. Patrzył, jak zaparkowane ciężarówki coraz bardziej rosną. Bardziej i bardziej. Tuzin ludzi w czerni strzelało do nich z broni. Pociski ostrzeliwały szyby jak osy.

Dwóch mężczyzn oparło się o maski SUV-ów, bez przerwy strzelając.

– No to jedziemy!

BUM!

Suburban wbił się pomiędzy dwa SUV-y. Metal rysował metal. Przebił się między nimi, odepchnął i odrzucił jak zabawki. Dwaj strzelcy leżeli przygnieceni pod samochodami.

Suburban odrobinę zwolnił.

Luke znów przycisnął pedał gazu. Samochód szarpnął w przód, przyspieszając.

W przednią szybę uderzył grad pocisków. Susan znów jęknęła, ale tym razem ciszej. Byli już poza ich zasięgiem i szybko się oddalali. Luke zerknął do lusterka wstecznego. Ludzie w biegu wskakiwali do SUV-ów.

– Dobrze – powiedział Luke – poszło całkiem nieźle. Gdzie jest zjazd na autostradę?

– Przed nami – odpowiedział Walter – jedną milę w prawo.

Samochód pruł przez spokojną miejscowość. Luke nieco zwolnił przy wjeździe na autostradę, ostro zakręcając. Wtopili się w cztery niemal puste pasy ruchu, kierując się na zachód do miasta.

Samochód nadal nabierał prędkości. Cyfrowy czytnik wskazywał 80, później 90, później 100. Gładko parł przed siebie. Luke bez trudu pokonywał kolejne zakręty. Pozwolił, aby zawładnęła nim prędkość, podekscytowanie. Przez chwilę się uśmiechał. Suburban dosłownie przedarł się przez nich.

Za nimi pojawił się pierwszy pościg. Luke widział w lusterku ich przednie światła. Czy uda mu się uciec im tym samochodem? Raczej nie.

Przyspieszył. Jechali już 120.

130.

Wewnątrz panowała cisza. Nikt się nie cieszył. Nikt nie wznosił wojennych okrzyków. Jeszcze niczego nie wygrali, nawet nie byli bliscy wygranej. Wszyscy musieli być tego świadomi.

Przed nimi samochody włączały sygnalizację i zjeżdżały z drogi. Luke znów spojrzał w lusterko. Zbliżali się bardzo szybko, błyskając czerwonym i niebieskim światłem.

– Zaraz będziemy mieć dużo towarzystwa – powiedział.

Pościg za nimi był coraz bliżej. Przejechali przez wjazd. Trzy następne czarne SUV-y pojawiły się obok nich na autostradzie. Sto jardów przed nimi dwa kolejne zwolniły, prawie się zatrzymując. Ich światła stopu świeciły w ciemności.

– Stone! – odezwał się Chuck Berg – Zaraz nas otoczą.

– Widzę.

Susan uniosła głowę. – Co się stanie – zaczęła – jeśli po prostu się poddamy?

– Zabiją nas – odpowiedział Brenna.

– Czy wiemy to na pewno? Mam na myśli, że to szaleństwo. Jeśli mnie tu zobaczą, po prostu mnie zastrzelą?

Brenna wzruszył ramionami – Naprawdę chcesz to sprawdzić?

Co kilka mil mijali małe zatoki, gdzie normalnie staliby policjanci z radarami, patrolujący ruch lub gdzie można byłoby po prostu zawrócić. Za chwilę mieli minąć następną.

Jeden SUV pojawił się po lewej Luke’a. Przez okno od strony pasażera wychylił się strzelec.

– Padnij! – krzyknął Luke.

Mężczyzna strzelił w tył Suburbana. Kule obsypały jego bok. Susan krzyknęła. Tylna szyba rozbiła się, ale nie rozsypała. Opancerzony samochód uderzył w czarnego SUV-a i zepchnął go na bok solidnych opon. Karoseria się wgniotła, opony postrzępiły i samochód się przewrócił. Suburban jechał dalej.

Luke zerknął na nią. – Susan, mówiłem, żebyś się schyliła. Nie miałem na myśli, że tylko czasami. Nie podnoś się ani na chwilę. Nie zależy im na nas. Strzelają do ciebie. Wolałbym, żeby nie wiedzieli, gdzie jesteś.

Byli teraz otoczeni przez SUV-y. Trzy z przodu, jeden z boku, dwa z tyłu. Trzy z przodu stopniowo coraz bardziej zwalniały. Nie można było ich wyminąć. Ich tylne światła na przemian zapalały się i gasły, kiedy ich kierowcy zwalniali. Luke spojrzał na prędkościomierz. 60. 55. 50. 45. Prędkość szybko malała. Byli w pułapce. Nie było drogi ucieczki.

– Zaraz zrobię coś mało popularnego – powiedział Luke. – Zrobimy głosowanie, ale wątpię, czy ktoś z was mnie poprze.

– Co zamierzasz? – zapytał Brenna.

Zbliżali się do następnej zatoczki.

– To – powiedział Luke i mocno przekręcił kierownicę.

Wielki Suburban zboczył na zatoczkę, odbił się od niebezpiecznej drogi i wjechał na wschodni pas. Jechali na wschód.

Morze reflektorów majaczyło przed nimi.

– Jezu!

Luke pędził prosto do świateł, prosto w ich szczęki. Znów dodał gazu.

Przedzierali się przez ruch drogowy, odrzucając przejeżdżające samochody jak liście.

Z lewej nadjeżdżał ciągnik. Cały pojazd trząsł się od podmuchu powietrza.

– Luke! – krzyknęła Susan – Stój!

Suburban przyspieszył, włączając się do ruchu. Samochody zjeżdżały im z drogi. Światło reflektorów było niemal oślepiające. Nie było czasu, żeby oglądać się za siebie. Patrzył na wprost, ściskając kierownicę obiema rękami, skupiony do granic możliwości.

To była długa prosta, a samochody nadjeżdżały stadami. Luke przejeżdżał między nimi jak statek prujący przez fale. Zaczął odczuwać to poczucie pewności siebie – ogłuszające, buczące uczucie towarzyszące zażywaniu Dexedrinu. Musiał zachować ostrożność. Zbyt duża pewność siebie potrafiła zabijać.

Samochody mijały ich jak pociski.

– Czy ktoś zawrócił z nami? – zapytał Luke.

Brenna obejrzał się na drogę.

– Nie. Nikt nie jest wystarczająco szalony.

– Dobrze.

Luke skręcił w lewo i zjechał z autostrady najbliższym zjazdem.

Rozdział 52

2:21 rano

Biuro naczelnego lekarza medycyny sądowej – Waszyngton, DC

Luke dostrzegł Eda Newsama opierającego się o ścianę budynku i trzymającego karabin M4.

Budynek był wysoki na cztery piętra i miał oszkloną fasadę. Znajdował się tuż przy półmilowej strefie zapobiegania rozprzestrzenianiu się promieniowania ustalonej wokół Białego Domu. Na ulicach było pusto. Wyglądało na to, że większość ludzi uznała pół mili za niewystarczającą odległość.

Luke pozwolił, aby samochód stoczył się do chodnika, po czym zatrzymał go przed budynkiem.

– Co teraz? – zapytała Susan.

– Teraz wysiadka. Zostaniesz z Edem, Chuckiem i Walterem w środku tego budynku. Bez względu na to, co się wydarzy i kto przyjdzie, zostajesz z nimi. Trzymaj się blisko Eda. Chuck i Walter są bardzo dobrzy, ale Ed to maszyna do zabijania. Dobrze?

– Dobrze.

– Więc zróbmy to szybko.

Luke wyskoczył z samochodu. Z chłodnicy unosił się dym. Wszystkie drzwi były usiane dziurami po kulach. Trzy z czterech opon były zdarte. W sumie samochód trzymał się wyjątkowo dobrze.

– Trochę oberwaliście, co? – odezwał się Ed.

Luke się uśmiechnął – Szkoda, że cię z nami nie było.

Reszta wysiadała z samochodu.

– Ed, pamiętasz panią prezydent, prawda?

– Oczywiście.

Ed otworzył drzwi do budynku. Miał małą siłę nacisku i musiał użyć masy swojego ciała, aby je odepchnąć. Weszli do głównego holu. Stał tam Ashwal z wózkiem inwalidzkim. Był ciemnym mężczyzną, łysiejącym i w okularach. Minęło wiele lat, od kiedy Luke widział go po raz ostatni. Do wózka przywiązana w pozycji siedzącej była martwa kobieta z blond włosami obciętymi na boba. Miała na sobie biały wiosenny sweter i luźne spodnie. Jej skóra była szara i opadnięta, ale poza tym wyglądała, jakby spała.

– Ashwal – powiedział Luke.

Mężczyzna się w niego wpatrywał. – Luke.

Luke wskazał obiema rękami na Susan. – Ashwal, to jest Susan Hopkins, Prezydent Stanów Zjednoczonych. Jest ranna. Chciałbym, żebyś zdiagnozował jej urazy i opatrzył ją najlepiej, jak potrafisz. Nie możemy zabrać jej do szpitala. Ludzie próbują ją zabić.

Ashwal przyjrzał się Susan. Coś zaczęło powoli do niego docierać.

– Już nie jestem lekarzem.

– Dziś w nocy jesteś.

Ashwal kiwnął głową z poważnym wyrazem twarzy. – Dobrze.

Susan gapiła się na zwłoki.

– Czy to mam być ja?

– Tak.

– Co zamierzasz z nią zrobić?

Luke wzruszył ramionami. – Zabiję ją.

Rozdział 53

2:30 rano

Ulice Waszyngtonu, DC

Na pewno szukają tego samochodu. Najłatwiejsze było pomóc im go znaleźć.

Luke siedział sam w Suburbanie. Na przednim siedzeniu leżał karabin Brenny, M1 Garand. W ośmiostrzałowym magazynku były przeciwpancerno-zapalające pociski 30-06 o dużej mocy. Na podłodze przed fotelem leżało jeszcze dziesięć magazynków.

Na tylnym siedzeniu, na którym wcześniej siedziała Susan, były zwłoki. Pasy bezpieczeństwa utrzymywały je w pozycji siedzącej. Ich głowa kołysała się i kiwała zgodnie z ruchem samochodu.

Luke jechał wolno pustymi ulicami niedaleko National Mall i Kapitolu. Trzymał się prawej krawędzi strefy ewakuacyjnej. Tutejsi policjanci na pewno zablokowali już okoliczne ulice.

Oto i były. Błyskające światła na poboczu po prawej. Minął skrzyżowanie i wjechał na krawężnik. Nigdzie nie było ani samochodów, ani ludzi.

Policjanci byli nieźli. Zaczęli. Tylko że Luke potrzebował tych złych. Policja nie wiedziała, co się dzieje. Ten samochód mógł nie mieć dla nich żadnego znaczenia. Siedział przez chwilę pogrążony w myślach. Czy to możliwe, że zgubił ich na autostradzie do tego stopnia, że nie mieli pojęcia, gdzie teraz jest? Mało prawdopodobne.

Nadal miał ze sobą telefon. Wiedział, że to noszenie go jest głupotą, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi miał nadzieję, że Becca do niego zadzwoni albo napisze. Wyciągnął komórkę i wpatrywał się w ekran, który świecił przerażająco w ciemnościach.

– Och, do diabła z tym. – Wybrał jej numer.

Jej telefon był wyłączony. Wcale nie dzwonił.

„Cześć, tu Becca. Nie mogę teraz odebrać…”

Rozłączył się. Siedział spokojnie przez dłuższą chwilę, próbując nie myśleć o niczym. Może go znajdą, może nie. Jeśli nie, będzie musiał sam ich znaleźć. Zamknął oczy i oddychał głęboko. Na chwilę zatopił się w fotelu kierowcy.

Stopniowo zaczął docierać do niego dźwięk. Niski warkot wielkiego helikoptera. Nie zwróciło to jego uwagi. Był milion powodów, dla których helikopter, nawet wojskowy, mógł lecieć teraz nad Waszyngtonem. Usiadł i wyjrzał przez przednią szybę. Rozciągał się stamtąd widok na cały bulwar przed nim.

Helikopter podążał prosto w jego kierunku. Leciał nisko i wolno. Po kilku sekundach jego kształt zaczął wyglądać znajomo.

To nie mogło być to, o czym pomyślał. Nie w środku miasta.

Jednak to był…

…helikopter bojowy Apache.

– Och, nie.

Luke odpalił silnik i nadepnął pedał gazu. Przekręcił kierownicę mocno w lewo i z piskiem kół zawrócił o 180 stopni na środku jezdni.

Śmigłowiec uruchomił minidziałko.

Trzydziestomilimetrowe pociski ostrzelały górę SUV-a, rozrywając pancerz samochodu.

Luke wzdrygnął się, ale jechał dalej. Znów ostro skręcił w lewo, zjeżdżając w boczną ulicę. Śmigłowiec poleciał dalej.

W oddali czterech policjantów stało przez niską betonową barierką. Obserwowali niebo, a ich uwagę natychmiast przykuł śmigłowiec. Po obu stronach ulicy stały zaparkowane dwa migające światłami radiowozy. Luke wziął głęboki oddech.

Prawdziwi policjanci! Nie potrafił wyobrazić sobie grupy ludzi, w których ręce mógłby się teraz oddać. Sto jardów, przycisnął pedał. Suburban nabrał prędkości. Pędził w stronę policjantów.

Wszyscy czterej się rozbiegli.

Trzy sekundy później przebił się przez betonową barierę, łamiąc ją na pół i tocząc przed sobą dwa kruszące się jej fragmenty. Poślizgnął się na ograniczniku i cofnął o kilka stóp. Koła buksowały.

Za nim policjanci wskoczyli do radiowozów. Sekundę później usłyszał znajome wycie syreny.

Luke skręcił w lewo w Independence Avenue. Spojrzał w niebo w poszukiwaniu śmigłowca. Słyszał go, ale nie widział. Suburban dymił się z miejsc, w które przed chwilą uderzyły kule. Nie docenił ich. Apache! Chcieli zniszczyć ten samochód i nie przeszkadzało im, kto się o tym dowie.

Jechał tak szybko, jak było to możliwe. Suburban stracił trochę na sile i nie przekraczał 80. Jechał wzdłuż Independence południową stroną National Mall. Światła uliczne odbijały się w wodach Basenu Pływowego po lewej.

Policjanci byli coraz bliżej.

 

Apache wyłonił się po prawej. Cztery piętra nad Lukiem. Minidziałko znów strzelało. Sypało kulami. Brzmiało jak młot pneumatyczny. Szyba po prawej stronie pękła, obsypując zwłoki odłamkami szkła.

Luke skręcił gwałtownie, wciąż przyciskając pedał gazu. Jezdnia uciekała spod kół. W oddali i po lewej wznosił się oświetlony Pomnik Lincolna.

Śmigłowiec zatoczył koło. Już nie strzelał z minidziałka. Zamiast tego strzelał swoimi Hydra rakietami. Sznur pocisków śmignął z prawej strony śmigłowca. Trzy, cztery, pięć.

Wybuchały na drodze przed nim, tworząc czerwonożółte abażury. BUM…BUM…BUUM.

Skręcił ostro w lewo. SUV przedarł się przez barierę łańcuchową i wypadł na trawnik. Lukiem rzucało w fotelu. Nie puszczał kierownicy. Prawie nie zwolnił.

Nadleciały kolejne rakiety. Jedna podpaliła drzewa kwitnących wiśni. Mały pagórek wokół niego stanął w płomieniach.

Trafili bezpośrednio w samochód. W tył.

Luke poczuł, jak tył pojazdu się unosi. Odepchnął drzwi i wyskoczył.

Upadł na trawę i poturlał się w lewo. Tyle koła opadły z powrotem na ziemię i samochód pojechał dalej, tocząc się w kierunku wody.

Luke zobaczył błysk kolejnej Hydra rakiety. Wystartowała. Przecięła powietrze, spenetrowała pancerz SUV-a i trafiła w czuły punkt. Płomienie wystrzeliły na moment, zanim zapalił się cały samochód.

BUUUM.

Luke padł na ziemię i schował głowę przed latającymi tu i tam fragmentami pancerza. Chwilę później obejrzał się za siebie. Samochód nadal się toczył, a czerwone i pomarańczowe płomienie sięgały wysoko w ciemną noc jak ramiona. Wewnątrz samochodu płonęła kobieta przed pięćdziesiątką, niechciana, osoba bez imienia. Luke widział jej sylwetkę.

Samochód, cały w płomieniach, toczył się powoli w kierunku wody. Krawędź Basenu Pływowego stanowił klif. Samochód zjechał z krawędzi. Zawisał tam przez chwilę do połowy zanurzony w wodzie. Płonął, nawet kiedy się topił.

Śmigłowiec skręcił i odleciał. Za moment był już tylko ciemnym i odległym cieniem na nocnym niebie.

Luke leżał na trawie, oddychając ciężko. Radiowóz policji Kapitolu zahamował za nim z poślizgiem. Syreny nadal wyły. Wysiadło dwóch policjantów, jeden biały, drugi czarny. Podeszli do niego, świecąc latarkami i celując do niego z broni.

– Odwróć się twarzą do ziemi. Rzuć broń.

Luke zrobił, co mu kazano. Przeszukały go szorstkie ręce. Wykręcili jego ręce do tyłu i mocno skuli nadgarstki.

– Masz prawo zachować milczenie – zaczął gliniarz.