Kostenlos

Sekrety księżnej de Cadignan

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Tutaj rozpoczyna się jedna z tych nieznanych komedii, odgrywanych we wnętrzu sumienia między dwiema istotami, z których jedna ma paść ofiarą. Komedia ta rozszerza wszelkie granice przewrotności; jest to czarny i ucieszny dramat, wobec którego taki Świętoszek jest błahostką. Ale dramaty takie nie są z zakresu sceny; – są naturalne, zrozumiałe i usprawiedliwione koniecznością; straszliwe dramaty, które należałoby nazwać odwrotnym medalem występku. Księżna zaczęła od tego, iż posłała po dzieła d'Artheza; nie czytała ani jednego słówka, a mimo to podtrzymywała przez dwadzieścia minut entuzjastyczną dyskusję, bez jednej „sypki”. Przeczytała wszystko. Następnie chciała porównać te książki z tym, co współczesna literatura wydała najlepszego. Miała istną niestrawność mózgu w dniu, w którym d'Arthez przyszedł ją odwiedzić. W oczekiwaniu codziennie gotowała tualetę wysokiej klasy, jedną z tych, które wyrażają myśl i narzucają ją oczom, nie wiadomo jak i dlaczego. Była to harmonijna kombinacja szarych kolorów, rodzaj pół-żałoby, wdzięk prostoty, strój kobiety, która jest związana z życiem już tylko paroma naturalnymi więzami, na przykład dzieckiem, i która czuje się niby na wygnaniu. Wyrażała tym strojem wytworną mizantropię, w której nie posuwała się wszelako aż do samobójstwa, ot, dożywała swoich dni w tej kaźni ziemskiej. Przyjęła d'Artheza jak kobieta, która go oczekuje i tak jak gdyby był już u niej sto razy; uczyniła mu ten zaszczyt, iż przyjęła go niby dawną znajomość, ośmieliła go jednym gestem, wskazując kozetkę, podczas gdy sama kończyła zaczęty list. Rozmowa zawiązała się w sposób najpospolitszy w świecie: czas, ministerium, choroba de Marsaya, nadzieje legitymizmu. D'Arthez był absolutystą, księżna nie mogła nie znać zapatrywań człowieka zajmującego miejsce w Izbie wśród szczupłej garstki osób przedstawiających stronnictwo legitymistyczne; znalazła sposobność opowiedzenia, jak sobie zażartowała z de Marsaya; następnie, nawiązując do poświęceń p. de Cadignan dla rodziny królewskiej, sprowadziła uwagę d'Artheza na księcia.

– Ma przynajmniej za sobą to, iż kocha swoich panów i jest im oddany – rzekła. – Jego charakter publiczny pociesza mnie po wszystkich cierpieniach, jakie mi sprawił jego charakter prywatny. Czy pan nie zauważył – rzekła, zręcznie zostawiając na stronie księcia – pan, który wiesz wszystko, że mężczyźni mają dwa charaktery: jeden dla domu, dla żon, dla swego poufnego życia, i to jest ów prawdziwy; tam nie ma już maski, nie ma udania, nie zadają sobie trudu grania komedii, są tym, czym są, i są częstokroć straszni! Z drugiej strony, świat, ludzie, salony, dwór, monarcha, polityka: tam znów są wielcy, szlachetni, wielkoduszni, w kostiumie haftowanym cnotami, strojni wymową, pełni najcenniejszych przymiotów. Cóż za straszliwy żart! I świat dziwi się nieraz uśmiechowi kobiet, ich pobłażliwemu tonowi w stosunku do przyjaciół, ich obojętności…

Opuściła rękę wzdłuż poręczy, nie kończąc, ale ten gest cudownie uzupełniał jej wykrzyknik. Skoro ujrzała, iż d'Arthez zajęty jest jej giętką kibicią, tak wdzięcznie układającą się w głębi przytulnego fotela, grą fałdów sukni i ładnym medalionikiem falującym wraz z piersią, podjęła tok myśli, jakby mówiła do siebie.

– Nie chcę rzec więcej. Wy, panowie pisarze, ośmieszyliście do gruntu kobiety, które się głoszą jako zapoznane, są nieszczęśliwe w małżeństwie, robią się dramatyczne, interesujące, co w istocie wydaje mi się w najwyższym stopniu mieszczańskie. Albo się kobieta ugnie i wtedy koniec wszystkiego, albo opiera się i szuka zabawy. W obu wypadkach powinna milczeć. Prawda, że ja nie umiałam ani zupełnie się ugiąć, ani zupełnie się oprzeć; ale to była może jeszcze ważniejsza racja, aby zachować milczenie. Cóż za głupstwo ze strony kobiety skarżyć się! Jeżeli okazała się słabszą, to znak, iż brakło jej sprytu, taktu, przenikliwości: zasługuje na swój los. Czyż kobieta nie jest we Francji królową? Robi sobie z was zabawkę, jak jej się podoba, kiedy się jej podoba i ile się jej podoba. – Tu potrząsnęła lornetką, cudownym ruchem kobiecej impertynencji i drwiącego rozbawienia. – Często słyszę, jak jakieś niebożątka żałują, że są kobietami, zazdroszczą mężczyznom: zawsze patrzałam na nie z politowaniem – ciągnęła. – Gdybym miała wybierać, i tak jeszcze wolałabym być kobietą. Ładna przyjemność zawdzięczać swoje tryumfy sile, wszystkim potęgom, jakie wam dają prawa ukute przez was! Ale kiedy widzimy was u naszych stóp, mówiących i robiących głupstwa, czyż to nie jest upajające szczęście czuć w sobie słabość, która tryumfuje? Kiedy postawimy na swoim, powinnyśmy tedy zachować milczenie, pod grozą utraty władzy. Kobieta pokonana również powinna milczeć, przez dumę: milczenie niewolnika przeraża tyrana.

Ten szczebiot wypowiedziany był tak łagodnie drwiącym, tak lubym głosem, z tak zalotną mimiką, że d'Arthez, który zupełnie nie znał tego rodzaju kobiety, był niby kuropatwa urzeczona przez wyżła.

– Proszę – rzekł wreszcie – niech mi pani wytłumaczy, w jaki sposób mężczyzna mógł panią uczynić nieszczęśliwą. Niech pani będzie pewna, że tam, gdzie każda inna kobieta byłaby pospolitą, pani byłabyś wytworną: i to gdybyś nawet nie posiadała sposobu wyrażania myśli, zdolnego uczynić zajmującym samą książkę kucharską.

– Szybko posuwa się pan w przyjaźni – rzekła głębokim tonem, który sprawił, iż d'Arthez spoważniał i uczuł się niespokojny.

Rozmowa zmieniła temat, godzina stała się późna. Biedny genialny człowiek odszedł strapiony, iż okazał się ciekawym, iż zranił tkliwe serce. Wierzył, że ta kobieta musiała wiele cierpieć: ona, która spędziła życie na zabawie, była prawdziwym żeńskim don Juanem, z tą odmianą, że nie na wieczerzę zaprosiłaby kamienny posąg i z pewnością odniosłaby zwycięstwo nad posągiem.

Niepodobieństwem jest iść dalej, nie rzekłszy słowa o księciu de Cadignan, bardziej znanym pod nazwiskiem de Maufrigneuse; inaczej pieprzyk przedziwnych wymysłów księżnej ulotniłby się. Ktoś nieświadomy nic by nie zrozumiał z przerażającej komedii paryskiej, jaką miała odegrać dla swego wielbiciela.

P. de Maufrigneuse, jako prawdziwy syn księcia de Cadignan, jest to długi i suchy mężczyzna, bardzo rasowy, pełen wdzięku i uprzejmości. Został pułkownikiem z Bożej łaski, a stał się dobrym żołnierzem przez przypadek; poza tym dzielny jak Polak, dzielny przy każdej sposobności, trzeba czy nie trzeba, i ukrywający pustkę pod gwarą salonowca. Od trzydziestego szóstego roku życia stał się z musu równie obojętny na płeć piękną jak jego pan król Karol X; ukarany, jak jego pan, za to, iż, jak on, za wiele miał powodzenia w młodości. Będąc przez osiemnaście lat bożyszczem dzielnicy Saint-Germain, prowadził, jak wszyscy młodzi panicze, życie hulaszcze, wyłącznie zapełnione przyjemnościami. Ojciec jego, zrujnowany przez rewolucję, odzyskał swoje godności za powrotem Burbonów, gubernatorstwo królewskiego zamku, dochody, pensje; ale stary książę przejadł bardzo rychło tę łataną fortunę, zostawszy tym samym wielkim panem, jakim był przed rewolucją. Kiedy przyszło prawo o odszkodowaniach, sumy wypłacone Cadignanom pochłonął zbytek, jaki książę rozwinął w olbrzymim pałacu, jedynej majętności, którą odnalazł za powrotem, a której największą część zajmowała jego synowa. Książę de Cadignan umarł na jakiś czas przed rewolucją lipcową, w osiemdziesięciu siedmiu latach. Zrujnował żonę i długi czas był w naprężonych stosunkach z księciem de Navarreins, który zaślubił jego córkę w pierwszym stadle: zaledwie zdołał wybrnąć z zawiłych rachunków. P. de Maufrigneuse miał stosunek z księżną d'Uxelles. Około 1814, w chwili gdy dosięgał trzydziestego szóstego roku życia, księżna, widząc go biednym, ale w wielkim faworze, dała mu córkę, która posiadała około pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu tysięcy renty, nie licząc widoków po matce. Diana d'Uxelles stawała się w ten sposób księżną, matka zaś wiedziała, że będzie miała prawdopodobnie zupełną swobodę. Osiągnąwszy niespodziewane szczęście, iż zyskał dziedzica, p. de Maufrigneuse zostawił żonie najzupełniejszą wolność i zabawiał się po garnizonach, spędzając zimę w Paryżu, robiąc długi, które ojciec ciągle płacił, głosząc najzupełniejszą pobłażliwość małżeńską, ostrzegając żonę na tydzień przed swoim powrotem do Paryża, ubóstwiany w pułku, kochany przez następcę tronu, zresztą bez najmniejszej afektacji. Nigdy żona nie mogła go nakłonić, aby wziął sobie jaką figurantkę z opery dla decorum i przez wzgląd dla niej, jak mówiła żartem. Diuk, który miał dziedziczyć godności po ojcu, umiał spodobać się dwom królom, Ludwikowi XVIII i Karolowi X, co dowodzi, iż potrafił wcale nieźle wygrywać swą nicość; ale to prowadzenie się, to życie, wszystko było powleczone najpiękniejszym pokostem: wysłowienie, szlachetność form, wzięcia, doprowadzone do szczytu. Dość powiedzieć, iż liberałowie mieli doń słabość! Niepodobna mu było podtrzymać tradycji Cadignanów, którzy, wedle starego księcia, znani byli z tego, iż rujnują żony, ponieważ diuszesa sama zjadła swój majątek. Te szczegóły stały się tak publiczne w świecie dworskim i w dzielnicy Saint-Germain, iż przez ostatnich pięć lat Restauracji wyśmiano by tego, kto by o nich wspomniał, tak jakby chciał opowiadać śmierć Tureniusza albo Henryka IV. Toteż żadna kobieta nie mówiła o uroczym diuku inaczej jak tylko z najwyższymi pochwałami: był doskonały dla żony; trudno mężczyźnie okazać się bardziej dworskim niż Maufrigneuse dla księżnej; zostawił jej swobodę rozporządzania majątkiem; bronił i wspierał ją przy każdej sposobności. Czy to przez dumę, czy przez dobroć, czy przez rycerskość, p. de Maufrigneuse uratował księżnę w wielu okolicznościach, w których każda inna byłaby się zaprzepaściła, mimo swego otoczenia, mimo wpływów starej księżnej d'Uxelles, księcia de Navarroins, swego teścia i ciotki mężowskiej. Dziś książę de Cadignan uchodzi za jeden z najpiękniejszych charakterów arystokracji. Być może wierność jego w złej doli jest najpiękniejszym zwycięstwem, jakie może dworak odnieść nad samym sobą.

 

Księżna d'Uxelles miała czterdzieści pięć lat, kiedy wydała córkę za p. de Maufrigneuse; patrzała tedy od dawna bez zazdrości, a nawet z zainteresowaniem na powodzenia dawnego kochanka. W małżeństwie córki postępowanie jej odznaczało się wielką szlachetnością, ratującą niemoralność tej kombinacji. Mimo to złośliwość dworskiego towarzystwa znalazła materiał do drwin i twierdziła, iż to piękne postępowanie niewiele kosztowało księżnę, mimo iż, blisko od pięciu lat, poświęciła się dewocji i skrusze kobiety wiele mającej do odpokutowania.

Przez szereg dni Diana coraz więcej olśniewała Daniela znajomością literatury. Poruszała z nadzwyczajną swobodą najtrudniejsze kwestie, dzięki lekturom dziennym i nocnym prowadzonym z wytrwałością godną najwyższej pochwały. D'Arthez zdumiony i niezdolny przypuścić, iż Diana powtarza wieczór to, co wyczytała rano, jak czyni wielu pisarzy, uważał ją za niepospolity umysł. Rozmowy te oddalały Dianę od celu; próbowała wrócić na teren zwierzeń, z których wielbiciel jej ostrożnie się wycofał; ale nie łatwo było obłaskawić człowieka tej miary, skoro się go raz spłoszyło. Mimo to po miesiącu kampanii literackich i rozpraw platońskich d'Arthez ośmielił się i zaczął przychodzić codziennie o trzeciej. Wychodził o szóstej i zjawiał się z regularnością wytęsknionego kochanka o dziewiątej wieczór, aby zostać do dwunastej lub pierwszej. Kiedy d'Arthez się zjawiał, księżna była już ubrana, mniej lub więcej wyszukanie. Ta wzajemna wierność, ta dbałość o siebie, wszystko wyrażało uczucia, których nie śmieli sobie wyznać: księżna bowiem zgadywała doskonale, że to wielkie dziecko lęka się rozprawy w tym samym stopniu, w jakim ona jej pragnie. Mimo to szacunek, jaki d'Arthez wkładał w swoje ustawiczne nieme oświadczyny, podobał się księżnej. Oboje czuli się z każdym dniem mocniej spojeni, tym milej, iż nic umówionego ani określonego nie narzucało kierunku ich myślom: podczas gdy między kochankami zawsze występują z jednej strony formalne żądania, z drugiej szczera lub udana obrona. Podobnie jak wszyscy ludzie młodsi niż ich wiek, d'Arthez był pastwą tych wzruszających niezdecydowań, spowodowanych potęgą pragnień, a obawą niepowodzenia. Jest to położenie, z którego młoda kobieta nie zdaje sobie sprawy wówczas, kiedy je dzieli; ale księżna stwarzała je świadomie nazbyt często, aby nie miała smakować wszystkich jego przyjemności. Toteż Diana syciła się tymi rozkosznymi dzieciństwami z tym większym urokiem, iż mogła w każdej chwila położyć im koniec. Podobna była do wielkiego artysty, który lubuje się w mglistych liniach szkicu, pewny, iż w godzinie natchnienia dokończy arcydzieła jeszcze bujającego w otchłani poczynań. Ile razy, widząc d'Artheza gotowego się zbliżyć, czyniła sobie uciechę z tego, aby go powstrzymać surowym spojrzeniem! Tłumiła tajemne burze tego młodego serca, wzniecała je, uśmierzała spojrzeniem, ręką podaną do pocałowania lub nieznaczącymi słowy wyrzeczonymi wzruszonym i tkliwym głosem. Ten system, obmyślony na zimno, ale bosko odegrany, wyciskał jej obraz coraz głębiej w duszy niepospolitego pisarza. Z przyjemnością doprowadzała go do tego, iż stawał się przy niej dzieckiem, prostym, ufnym, prawie głupim; ale miewała również chwile refleksji i wówczas niepodobna jej było nie podziwiać tyle wielkości połączonej z taką naiwnością. Ta gra kokietki w wielkim stylu przywiązywała nieznacznie ją samą do jej niewolnika. Wreszcie zniecierpliwił ją ten rozkochany Epiktet, i, kiedy uznała, iż przygotowała go do zupełnej łatwowierności, umyśliła zawiązać mu na oczy najgęstszą przepaskę.

Jednego dnia Daniel zastał Dianę zamyśloną, z łokciem opartym na małym stoliczku, z piękną blond główką skąpaną w świetle lampy; bawiła się listem, podrzucając go po serwecie. Skoro d'Arthez spostrzegł papier, zwinęła go i wsunęła za pasek.

– Co pani? – rzekł d'Arthez – wydaje mi się pani podrażniona?

– Otrzymałam list od p. de Cadignan – odparła. – Mimo iż wielkie są winy jego wobec mnie, pomyślałam, przeczytawszy to pismo, że jest wygnany, bez rodziny, bez syna, którego kocha…

Słowa te, wypowiedziane głosem pełnym duszy, odsłaniały anielską wrażliwość. D'Arthez uczuł się w najwyższym stopniu wzruszony. Ciekawość kochanka stała się, można powiedzieć, ciekawością niemal psychologiczną i literacką. Chciał wiedzieć, do jakiego punktu sięga wielkość tej kobiety, jakie zniewagi ogarnia jej przebaczenie, w jaki sposób te światowe damy, pomawiane o lekkość, bezczułość, egoizm, zdolne są być aniołami. Pamiętał, że już raz odepchnięto go, skoro pragnął poznać to niebiańskie serce; toteż znać było drżenie w jego głosie, kiedy, ujmując przejrzystą, wiotką, o smukłych paluszkach rękę Diany, rzekł: – Czy jesteśmy już na tyle przyjaciółmi, aby mi pani mogła powiedzieć, co wycierpiała? Dawne zgryzoty muszą z pewnością odgrywać rolę w tej zadumie.

– Tak – rzekła, wydychając tę zgłoskę niby najsłodszą nutę fletni.

Znowu popadła w zadumę, oczy jej zamgliły się. Daniel trwał w oczekiwaniu pełnym lęku, przeniknięty uroczystością chwili. Wyobraźnia poety ukazywała mu niby chmury, które rozpraszały się z wolna, odsłaniając sanktuarium, gdzie u stóp Boga miał ujrzeć zranionego baranka.

– I cóż?… – rzekł łagodnym i spokojnym głosem.

Diana spojrzała na tkliwego powiernika: następnie spuściła powoli oczy, tocząc powieki ruchem ujawniającym najszlachetniejszą wstydliwość. Potwór chyba byłby zdolny wyobrazić sobie bodaj cień obłudy we wdzięcznie falistym ruchu, jakim sprytna dama podniosła główkę, aby zatopić jeszcze jedno spojrzenie w chciwych oczach wielkiego człowieka.

– Czyż mogę?… Czy powinnam?… – Rzekła, czyniąc ruch mimowolnego wahania i patrząc na d'Artheza z cudownym wyrazem rozmarzonej tkliwości. – Mężczyźni tak mało dają wiary tego rodzaju rzeczom! Tak mało czują się zobowiązani do dyskrecji!…

– Och! Jeżeli pani mi nie ufa, po cóż jestem tutaj!… – wykrzyknął d'Arthez.

– Ach! Mój przyjacielu – odparła, dając swemu wykrzyknikowi cały powab mimowolnego wyznania – kiedy kobieta przywiąże się na życie, czyż zdolna jest wtedy do rachuby? Nie chodzi o odmowę (czegóż mogłabym panu odmówić?), ale o pojęcie, jakie będziesz miał o mnie po moim wyznaniu… Odkryję panu chętnie położenie, w jakim się znalazłam, osobliwe jak na kobietę w moim wieku: ale co pomyślałbyś o kobiecie, która by odsłoniła tajemne rany małżeństwa, która by zdradziła tajemnice cudze? Tureniusz dotrzymywał słowa danego złodziejowi; czyż nie jestem winna moim katom uczciwości Tureniusza?

– Czy dała pani komu słowo?

– Pan de Cadignan nie uważał za potrzebne żądać ode mnie tajemnicy. Chcesz pan tedy więcej niż mojej duszy? Tyranie! Chcesz tedy, abym pogrzebała w tobie mą uczciwość – rzekła, obrzucając d'Artheza spojrzeniem, którym podnosiła nieskończenie cenę tego fałszywego zwierzenia.

– Ma mnie pani za człowieka nazbyt pospolitego, jeżeli się pani lęka czegokolwiek z mej strony – rzekł ze źle ukrywaną goryczą.

– Przebacz, przyjacielu mój – odparła, ujmując go za rękę i wodząc po niej palcami ruchem arcysłodyczy. – Wiem, ile jesteś wart. Opowiedziałeś mi całe swoje życie, jest szlachetne, piękne, wzniosłe, godne twego imienia; może nawzajem ja winna ci jestem moje? Ale lękam się zbyt wiele stracić w twych oczach, opowiadając tajemnice, które należą nie tylko do mnie. Może nie uwierzy pan, pan, człowiek samotności i poezji, w ohydy świata. Ach! Kiedy tworzysz swoje dramaty, nie wiesz, jak dalece przewyższa je to, co się rozgrywa w łonie rodzin, na pozór najbardziej zgodnych. Nie znasz rozmiarów pewnych złoconych niedoli!…

– Wiem wszystko! – wykrzyknął.

– Nie! – odparła – nie wiesz nic. Czyż córka ma kiedykolwiek prawo oskarżać własną matkę?

Słysząc to słowo, d'Arthez uczuł się niby człowiek zbłąkany w ciemną noc w Alpach, który w pierwszych blaskach poranku spostrzega, iż stąpa nogą w przepaść bez dna. Popatrzył na księżnę tępym wzrokiem, uczuł zimno w grzbiecie. Diana sądziła już, że ten genialny człowiek jest słabą duszą, ale ujrzała w jego oczach błysk, który ją upewnił.

– Tak, trudno, pan stałeś się dla mnie niemal sędzią – rzekła rozpaczliwym tonem. Mogę mówić na zasadzie prawa, które wszelkiej spotwarzanej istocie pozwala się odwołać do swej niewinności. Byłam, jestem jeszcze (o ile w ogóle ktoś sobie przypomina o biednej samotnicy, zmuszonej przez świat do usunięcia się ze świata!) oskarżana o tyle płochości, o tyle złych rzeczy, iż mam chyba prawo w sercu, w którym znalazłam przytułek, ułożyć się w ten sposób, aby mnie zeń nie wygnano. Usprawiedliwianie zdało mi się zawsze plamą dla niewinności, dlatego gardziłam wszystkim, co by nim trąciło… Do kogóż zresztą miałam mówić? Tego rodzaju okropności można zwierzyć albo Bogu, albo komuś, kto jest w naszym poczuciu bardzo blisko niego, kapłanowi, komuś wreszcie, kto jest niby nasze drugie ja… Słuchaj więc! Jeżeli moje tajemnice nie będą tutaj – rzekła, przykładając rękę do serca d'Artheza – tak jak były tu (ugięła pod palcami fiszbiny sznurówki)… nie byłbyś wielkim d'Arthezem, omyliłabym się!

Łza zwilżyła oczy d'Artheza, Diana zaś pochłonęła tę łzę skośnym spojrzeniem, od którego nie drgnęła źrenica ani powieka. Było to zwinne i sprawne niby ruch kotki chwytającej mysz. D'Arthez, po pierwszy raz, po sześćdziesięciu dniach ścisłej etykiety, odważył się ująć tę ciepłą i pachnącą rękę, podniósł ją do warg, złożył na niej długi pocałunek ciągnący się od garstki aż do paznokci z tak delikatną rozkoszą, iż księżna skinęła głową, wnosząc bardzo dobrze o literaturze. Pomyślała, iż genialni ludzie muszą kochać w sposób o wiele doskonalszy niż fircyki, dudki światowe, dyplomaci, a nawet żołnierze, którzy wszelako tylko to mają do roboty. Była znawczynią, wiedziała, że temperament miłosny wyraża się poniekąd w błahostkach. Kobieta inteligentna może wyczytać swą przyszłość w prostym geście, jak Cuvier umiał powiedzieć, widząc kawałek łapy: – To należy do zwierzęcia takich a takich rozmiarów, z rogami lub bez, mięsożernego, trawożernego, amfibii, etc… liczącego tyle tysięcy lat. Pewna, iż znajdzie w d'Arthezie tyleż wyobraźni w miłości, ile jej wkładał w styl, uznała za potrzebne doprowadzić go do najwyższego stopnia namiętności i wiary. Cofnęła żywo rękę wspaniałym gestem wzruszenia. Gdyby rzekła: – Przestań, zabijasz mnie! Nie miałoby to tak energicznej wymowy. Pozostała przez chwilę z oczami w oczach d'Artheza, wyrażając równocześnie szczęście, skrupuł, obawę, ufność, niemoc, mętne pragnienie i wstydliwość dziewicy. Miała wówczas tylko dwadzieścia lat! Ale liczcie, iż przygotowała się do tej teatralnej scenki z niesłychaną sztuką tualety, wynurzała się z fotela jak kwiat gotowy rozwić się za pierwszym promieniem słońca. Wszystko to, fałszywe czy szczere, coraz bardziej upajało Daniela. Jeżeli wolno wtrącić tutaj osobiste mniemanie, wyznajmy, iż rozkosznym byłoby długo być oszukiwanym w ten sposób. Niewątpliwie często na scenie Talma wznosił się o wiele ponad naturę. Ale czy księżna de Cadignan nie jest największą aktorką współczesną? Brakuje tej kobiecie jedynie widowni znawców. Na nieszczęście, w epokach nękanych politycznymi burzami, kobiety giną niby lilie wodne, które, aby kwitnąć i roztaczać się naszym zachwyconym spojrzeniom, potrzebują czystego nieba i cieplejszych zefirów.

Godzina nadeszła: tuż, tuż, a Diana miała zaplątać wielkiego człowieka w nierozerwalne liany przygotowanej od dawna powieści, której gotował się wysłuchać, jak neofita za czasu pierwszych chrześcijan słuchał listu apostoła.

– Mój przyjacielu, matka moja, która żyje jeszcze w Uxelles, wydała mnie za mąż w siedemnastu latach w 1814 (widzisz, że jestem bardzo stara!) za p. de Maufrigneuse, nie przez miłość dla mnie, ale przez miłość dla niego. Spłacała dług wobec jedynego człowieka, którego kochała, za szczęście, jakie otrzymała odeń. Och! Nie zdumiewaj się tą straszliwą kombinacją, zdarza się ona w świecie często. Wiele kobiet czuje się więcej kochankami niż matkami, tak jak większość jest lepszymi matkami niż żonami. Te dwa uczucia, miłość i macierzyństwo w postaci, jaką przybierają w naszych obyczajach, zwalczają się często wzajem w sercu kobiety; jeśli nie są równej siły, jak u kilku wyjątkowych kobiet stanowiących chwałę naszej płci, z konieczności jedno musi ulec. Człowiek genialny, jak pan, musi rozumieć te rzeczy, które przyprawiają o zdumienie głupców, ale które mimo to są bardzo prawdziwe, i – powiem więcej jeszcze – możliwe do usprawiedliwienia rozmaitością charakterów, temperamentów, uczuć, sytuacji. Ja, na przykład, w tej chwili, po dwudziestu latach nieszczęść, zawodów, dźwiganych potwarzy, gniotącej nudy, czczych przyjemności, czyż nie byłabym gotowa rzucić się do nóg człowieka, który by mnie pokochał szczerze i na zawsze! I ot! Czyż świat by mnie nie potępił? A mimo to, czy dwadzieścia lat cierpień nie usprawiedliwiłoby dziesięciu lat, jakie mam jeszcze przed sobą, oddanych czystej i świętej miłości? To się nie stanie, jestem tylko na tyle głupia, aby uszczuplać moje zasługi w oczach Boga. Dźwigałam ciężar dnia i żar spiekoty aż do wieczora, dopełnię swego trudu i zyskam nagrodę…