Kostenlos

Pierwsze kroki

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Po wyjściu Jerzego i Oskara, Godeschal zaczął badać nowego dependenta o żart kryjący się, jego mniemaniem, w owej markizie de Las Florentinas y Cabirolos, ale Fryderyk z zimną krwią i powagą iście prokuratorską ciągnął dalej kawał swego kuzyna. Wmówił w całą kancelarię, że margrabina de Las Florentinas jest to wdowa po grandzie hiszpańskim, do której jego kuzyn się umizga. Urodzona w Meksyku, córka Kreolki, ta młoda i bogata wdowa odznacza się swobodą właściwą jej rodzinnemu klimatowi.

– Lubi się pośmiać, lubi popić, lubi śpiewać jak my! – rzekł z cicha, cytując sławną piosnkę Berangera. – Jerzy – dodał – jest bardzo bogaty, odziedziczył po ojcu, który był wdowcem. Zostawił mu osiemnaście tysięcy funtów renty, co plus dwanaście tysięcy, które wuj zostawił świeżo każdemu z nas, daje mu trzydzieści tysięcy rocznie. Ma nadzieję zostać margrabią de Las Florentinas, bo młoda wdowa jest margrabiną z rodu, i ma prawo udzielić tytułu swemu mężowi.

O ile dependenci pozostali mocno sceptyczni na punkcie margrabiny, o tyle perspektywa śniadania w Rocher-de-Cancale jak również tego dystyngowanego wieczoru wprawiła ich w niezmierną radość. Zgłosili wszystkie wątpliwości odnośnie do Hiszpanki, aby ją osądzić w ostatniej instancji, kiedy staną przed jej obliczem.

Ta hrabina de Las Florentinas y Cabirolos, była to po prostu panna Agata Florentyna Cabirolle, primabalerina teatru Gaité, u której wujaszek Cardot śpiewywał swoje Alleluja. W rok po bardzo odżałowanej stracie nieboszczki pani Cardot, szczęśliwy przemysłowiec spotkał Florentynę wychodzącą z kursu u Coulona. Olśniony pięknością tego kwiatu choreografii (Florentyna miała wówczas trzynaście lat), kupiec podążył za nią aż na ulicę Pastourelle, gdzie z przyjemnością dowiedział się, że przyszła ozdoba baletu zawdzięcza światło dzienne prostej odźwiernej. W dwa tygodnie matka, i córka, przeniesione na ulicę Crussol, poznały tam skromny dostatek. Temu to więc protektorowi sztuk, wedle uświęconego frazesu, teatr zawdzięczał ów młody talent. Szlachetny mecenas doprowadził obie istoty niemal do szału szczęścia, sprawiając im mahoniowe meble, portiery, dywan i urządzenie kuchennej; pozwolił im przyjąć kucharkę, i dał im dwieście pięćdziesiąt franków na miesiąc. Stary Cardot, ze swymi „gołębimi skrzydełkami”, wydał im się wówczas aniołem i był kochany tak, jak się godziło kochać dobroczyńcę. Dla namiętności staruszka był to wiek złoty.

Przez trzy lata stary lampart miał tę głęboką dyplomację, aby trzymać pannę Cabirolle i jej matkę w małym mieszkanku o dwa kroki od teatru; następnie, przez miłość dla sztuki tanecznej, kazał ją uczyć Vestrisowi. Toteż około roku 1820, zaznał tego szczęścia, iż ujrzał Florentynę tańczącą swoje pierwsze pas w balecie pod tytułem Ruiny Babilonu. Florentyna liczyła wówczas szesnaście wiosen. W jakiś czas po tym debiucie, Cardot stał się dla swej pupilki starym kutwą; że jednak miał tę delikatność, aby zrozumieć, że tancerka z Gaité ma pewne obowiązki reprezentacji, i podwyższył jej subwencję miesięczną do pięciuset franków, nie został wprawdzie z powrotem aniołem, ale został bodaj przyjacielem na całe życie, drugim ojcem. To był wiek srebrny.

Od roku 1820 do 1823 Florentyna nabyła doświadczenia, jakiego musi nabrać każda baletnica między dziewiętnastym a dwudziestym rokiem. Towarzystwo jej to były Marieta i Tulia, primabaleriny z Opery; Floryna, wreszcie biedna Koralia, która tak rychło osierociła sztukę, miłość i Camusota. Ponieważ poczciwemu Cardotowi przybyło tymczasem pięć lat, nabrał on owej na wpół ojcowskiej pobłażliwości, jaką mają starcy wobec młodych talentów, które wychowali i których sukcesy uważają za własne. Zresztą gdzie i jak człowiek sześćdziesięcioletni mógł znaleźć drugą edycję podobnego przywiązania? Gdzie znalazłby drugą Florentynę, która tak dobrze znała jego przyzwyczajenia i u której mógł śpiewać z przyjaciółmi Alleluja? Papa Cardot ujrzał się tedy w jarzmie na wpół małżeńskim i nieodwołalnym. Był to wiek spiżowy.

Przez pięć lat wieku złotego i srebrnego Cardot zaoszczędził dziewięćdziesiąt tysięcy franków. Ten doświadczony starzec przewidział, że, kiedy on dojdzie siedemdziesiątki, Florentyna będzie pełnoletnia; zadebiutuje może w Operze, z pewnością będzie chciała rozwinąć zbytek primabaleriny. Na kilka dni przed wieczorem, o którym mowa, papa Cardot wydał czterdzieści pięć tysięcy franków na to, aby postawić na przyzwoitej stopie swoją Florentynę. Wynajął dla niej dawny apartament, w którym nieboszczka Koralia była szczęściem Camusota. W Paryżu apartamenty i domy, tak samo jak ulice, mają swoje przeznaczenia. Otrzymawszy w darze wspaniałe srebra, primabalerina z Gaité dawała wystawne obiady, wydawała trzysta franków miesięcznie na toaletę, miała remizę, pokojówkę, kucharkę i lokajczyka. Marzyła o debiucie w Operze. Złoty kokon słał wówczas swemu dawnemu wodzowi najwspanialsze swoje produkty, aby się przypodobać pannie Cabirolle, rzeczonej Florentynie, tak jak trzy lata wprzódy spełniał marzenia Koralii, ale zawsze bez wiedzy córki starego Cardot; ojciec bowiem i zięć porozumiewali się doskonale, aby zachować decorum na łonie rodziny. Pani Camusot nie wiedziała nic o zbytkach męża ani też o obyczajach ojca. Tak więc, przepych, który błyszczał przy ulicy Vendôme u panny Florentyny, byłby zadowolił najambitniejszą baletniczkę. Cardot, który przez siedem lat był panem, czuł, że go wlecze za sobą holownik o nieograniczonej sile kaprysu. Ale nieszczęśliwy starzec kochał!… Florentyna miała mu zamknąć oczy, zamierzał jej zapisać jakich sto tysięcy franków. Zaczął się wiek żelazny!

Jerzy Marest, posiadacz trzydziestu tysięcy franków renty, zalecał się do Florentyny. Wszystkie tancerki mają pretensję kochać, tak jak je kochają ich protektorowie; mieć młodego człowieka, który by je woził na spacer i urządzał im hulanki za miastem. Kaprys primabaleriny, nawet bezinteresowny, zawsze kosztuje coś niecoś szczęśliwego wybrańca: kolacyjki, loże, spacery, przednie wina pochłaniane obficie, bo tancerki żyją tak, jak niegdyś żyli atleci! Jerzy bawił się tak, jak się bawią młodzi ludzie, którzy spod ręki ojcowskiej wyrwą się na wolność; śmierć zaś wuja, zdwajając jego majątek, odmieniła jego poglądy na życie. Póki miał tylko ojcowskich osiemnaście tysięcy renty, chciał zostać rejentem; ale, jak oświadczył jego kuzyn dependentom Desroches'a, trzeba by być głupcem, aby zaczynać karierę z majątkiem, jaki się ma, kiedy się ją porzuca. Zatem szef kancelarii obchodził dzień swojej wolności tym śniadaniem, które służyło równocześnie za wkupienie jego kuzyna. Rozsądniejszy od Jerzego Fryderyk trwał wciąż w swoich planach urzędniczych. Ponieważ piękny młodzieniec, zgrabny i obrotny jak Jerzy, łatwo mógł zaślubić bogatą kreolkę; ponieważ margrabia de Las Florentinas y Cabirolos łatwo mógł na stare lata, wedle tego co mówił Fryderyk, pojąć za żonę ładną dziewczynę choćby i nie szlachciankę, dependenci Desroches'a, wszystko biedaczyny nieznający wielkiego świata, wystroili się w godowe szaty, żądni oglądać meksykańską margrabinę de Las Florentinas y Cabirolos.

– Co za szczęście – mówił rano Oskar do Godeschala – że sobie zamówiłem nowy frak, pantalony, kamizelkę, buty, i że kochana mama sporządziła mi całą wyprawkę z powodu mojej promocji! Dostałem dwanaście koszul, z tych sześć z żabotami i z cienkiego płótna!… Pokażemy się! A, ba! Gdyby który z nas mógł zdmuchnąć tę margrabinę Jerzemu…

– Ładne zajęcie dla dependenta kancelarii pana Desroches!… – wykrzyknął Godeschal. – Nigdy nie pokonasz swojej próżności, smarkaczu?

– Ach, panie – rzekła pani Clapart, która przynosiła synowi krawatki i usłyszała słowa dependenta – dałby Bóg, aby Oskar usłuchał pana. Wciąż mu powtarzam: „Naśladuj pana Godeschal, słuchaj jego rad!”.

– Jakoś to idzie, proszę pani – odparł Godeschal – ale nie trzeba by wiele takich wsypek jak wczorajsza, aby się zgubić w opinii patrona. Patron nie rozumie, aby coś mogło się nie udać. Jako pierwszą sprawę każe synowi pani przynaglić ekspedycję wyroku w sprawie spadkowej, gdzie dwaj wielcy panowie, dwaj bracia, procesują się z sobą, i Oskar dał się wykiwać… Patron był wściekły. Zaledwie mogłem naprawić to głupstwo, udając się o szóstej rano do pisarza, od którego uzyskałem, że będę miał wyrok na jutro o wpół do ósmej.

– Ach, Godeschal – wykrzyknął Oskar, podchodząc do kolegi i ściskając mu rękę – ty jesteś prawdziwy przyjaciel.

– Ach, panie – rzekła pani Clapart – matka jest bardzo szczęśliwa, wiedząc, że syn ma przyjaciela takiego jak pan. Może pan liczyć na wdzięczność, która nie wygaśnie aż z życiem. Oskarze, strzeż się tego Jerzego Marest, już raz był przyczyną pierwszego twego nieszczęścia.

– W jaki sposób? – spytał Godeschal.

Nazbyt ufna matka opowiedziała szczegółowo przygodę, jaka zdarzyła się biednemu Oskarowi w dyliżansie.

– Jestem pewien – rzekł Godeschal – że ten bujacz przygotował nam znowu na wieczór jakiś kawał w tym rodzaju… Ja nie pójdę do margrabiny de Las Florentinas, potrzebny jestem siostrze do ułożenia nowego kontraktu, pożegnam was tedy przy deserze; ale, Oskarze, trzymaj się. Może cię będą musili do gry, nie trzeba, aby kancelaria Desroches'a stchórzyła. Będziesz grał na nas obu, masz sto franków – rzekł zacny chłopak, wręczając tę kwotę Oskarowi, którego sakiewkę mieli wypróżnić szewc i krawiec. – Bądź ostrożny, pamiętaj nie ryzykować poza nasze sto franków; nie daj się spoić ani grą, ani kieliszkiem. Tam do kata! Drugi dependent musi mieć już statek, nie może ani grać na słowo, ani przekroczyć w czymkolwiek granic. Skoro jest się drugim dependentem, trzeba myśleć o tym, aby zostać adwokatem. Zatem ani zanadto pić, ani zanadto grać, zachować się przyzwoicie, ot co. Zwłaszcza nie zapomnij wrócić o północy, bo jutro musisz być w sądzie po wyrok. Nie jest zbrodnią się zabawić, ale interesy przede wszystkim.

 

– Słyszysz, Oskarze? – rzekła pani Clapart. – Widzisz, jaki pan Godeschal jest pobłażliwy i jak umie pogodzić uciechy młodości z obowiązkami stanu.

Widząc krawca i szewca, którzy pytali o Oskara, pani Clapart została chwilę sama z pierwszym dependentem, aby mu oddać sto franków, które dał Oskarowi.

– Ach, panie, błogosławieństwa matki będą panu towarzyszyły wszędzie, we wszystkich pańskich przedsięwzięciach.

Matka doznała wówczas najwyższego szczęścia, widząc swego syna dobrze ubranym: przyniosła mu złoty łańcuszek kupiony ze swych oszczędności, aby go wynagrodzić za jego sprawowanie.

– Ciągniesz los do wojska za tydzień – rzekła – że zaś trzeba było przewidywać, iż możesz wyciągnąć zły numer, byłam u wuja Cardot. Jest bardzo zadowolony z ciebie. Rad, że cię widzi w dwudziestym roku drugim dependentem, rad z twoich sukcesów przy egzaminach, przyrzekł pieniądze potrzebne na kupno zastępcy. Czy nie doznajesz miłego uczucia, widząc, jak dobre sprawowanie spotyka się z nagrodą? Jeżeli męczysz się teraz, pomyśl o tym szczęściu, że za jakieś pięć lat będziesz mógł kupić kancelarię. Pomyśl wreszcie, mój kotusiu, jaka twoja matka jest szczęśliwa…

Twarz Oskara, nieco wychudła od pracy, przybrała wyraz, któremu poczucie odpowiedzialności dawało piętno powagi. Wyrósł, puściła mu się broda. Z wyrostka stawał się mężczyzną. Matka z podziwem patrzyła na syna; uścisnęła go czule, mówiąc:

– Baw się, ale pamiętaj o radach tego zacnego pana Godeschal. A, prawda, zapomniałam, masz tu podarek od naszego kochanego Moreau, ładny pugilares.

– Przyda mi się tym bardziej, iż pryncypał wręczył mi pięćset franków na wykupienie tego przeklętego wyroku, a nie chcę ich zostawiać w pokoju.

– Będziesz je nosił przy sobie – rzekła matka przestraszona. – A gdybyś zgubił taką sumę! Czy nie lepiej byłoby powierzyć ją panu Godeschal?

– Godeschal! – wykrzyknął Oskar, któremu myśl matki trafiła do przekonania.

Godeschal, jak wszyscy dependenci w niedzielę, zajęty był od dziesiątej do drugiej w południe, i już wyszedł.

Rozstawszy się z matką, Oskar poszedł wałęsać się po bulwarach, oczekując godziny śniadania. Jak nie pospacerować w tym pięknym ubraniu, noszonym z dumą i rozkoszą zrozumiałą dla wszystkich młodych ludzi, którzy spędzili zaranie życia, jak on, w niedostatku? Ładna kaszmirowa kamizelka o błękitnym tle, szalowym krojem, czarne kaźmirkowe spodnie, dobrze skrojony czarny fraczek, laska ze złoconą gałką kupiona z własnych oszczędności, sprawiały dość naturalną radość biednemu chłopcu, który przypominał sobie swój strój w dniu podróży do Presles oraz wrażenie, jakie sprawił na nim Jerzy. Oskar miał w perspektywie cały dzień rozkoszy; wieczór miał ujrzeć po raz pierwszy wykwintny świat! Przyznajmy, że u dependenta, pozbawionego wszelkich uciech i od tak dawna już wzdychającego do jakiegoś wybryczku, rozpętane zmysły łatwo mogły puścić w niepamięć roztropne przestrogi Godeschala i matki. Ku zawstydzeniu młodości nigdy nie brak jest rad i przestróg! Poza tymi upomnieniami, Oskar sam czuł w głębi duszy odruch niechęci do Jerzego; upokarzał go widok tego świadka sceny w Presles, kiedy Moreau rzucił go do nóg hrabiego de Sérisy. Porządek moralny ma swoje nieubłagane prawa; kto je przekroczy, zawsze jest ukarany. Jest zwłaszcza jedno, któremu nawet zwierzę posłuszne jest bez dyskusji, zawsze: prawo, które nakazuje nam uciekać przed kimś, kto nam zaszkodził pierwszy raz, z intencją lub bez, dobrowolnie czy mimowolnie. Istota, od której doznaliśmy szkody lub przykrości, będzie dla nas zawsze zgubna. Jakie bądź byłoby jej stanowisko, jakiekolwiek łączyłyby nas z nią węzły, trzeba z nią zerwać: zesłana jest przez naszego złego ducha. Mimo że uczucie chrześcijańskie sprzeciwia się temu, posłuch dla tego żelaznego prawa jest ze wszech miar społeczny i zachowawczy. Córka Jakuba II, która zasiadła na tronie swego ojca, musiała mu zadać niejedną ranę przed uzurpacją. Judasz z pewnością zadał Jezusowi jakiś bolesny cios, nim go zdradził. Istnieje w nas pewien wewnętrzny wzrok, oko duszy, które przeczuwa katastrofy; odraza, jaką czujemy do tej złowrogiej istoty, jest wynikiem owego przeczucia: o ile religia nakazuje nam je zwyciężyć, pozostaje nam nieufność, której głosu powinniśmy wciąż słuchać. Czy Oskar mógł, w dwudziestym roku, mieć tyle rozumu? Niestety! Kiedy o wpół do trzeciej Oskar wszedł do Rocher-de-Cancale, gdzie znajdowali się, oprócz dependentów, trzej goście, a mianowicie: stary rotmistrz dragonów Giroudeau, dziennikarz Finot, który mógł zapewnić Florentynie debiut w Operze, du Bruel komediopisarz żyjący z Tulią, jedną z rywalek Mariety, uczuł, że jego tajemna niechęć gaśnie przy pierwszych uściskach dłoni, w pierwszym ogniu rozmowy, przy stole wspaniale nakrytym na dwanaście osób. Jerzy był zresztą niezmiernie uprzejmy dla Oskara.

– Obrał pan – rzekł – drogę dyplomacji prywatnej, jakaż bowiem jest różnica między adwokatem a ambasadorem? Jedynie ta, która dzieli naród od jednostki. Ambasadorowie są adwokatami narodów! Jeżeli mogę kiedy być panu użytecznym, niech pan przychodzi do mnie jak w dym.

– Na honor – rzekł Oskar – mogę się panu przyznać dzisiaj, był pan dla mnie przyczyną wielkiego nieszczęścia.

– Ba! – rzekł Jerzy, wysłuchawszy opowiadania o nieszczęściach chłopca – ależ to pan de Sérisy był nie w porządku. Jego żona?… Gwiżdżę na nią. A pan hrabia może sobie być ministrem stanu, parem Francji, nie chciałbym być w jego czerwonej skórze. To mały człowiek, kpię sobie z niego teraz.

Oskar słuchał z prawdziwą przyjemnością żarcików Jerzego na temat hrabiego de Sérisy, zmniejszały poniekąd doniosłość jego winy. Dostroił się do nienawistnego tonu gryzipiórka, z rozkoszą wróżącego szlachcie klęski, o których mieszczaństwo marzyło wówczas, a które rok 1830 miał ziścić. O wpół do czwartej zaczęła się ceremonia. Deser pojawił się dopiero o ósmej, każde danie wymagało dwóch godzin. Jedynie dependenci umieją tak jeść! Osiemnasto- i dwudziestoletnie żołądki kryją tajemnice niepojęte dla medycyny. Wina były godne Borrela, który zastąpił w owej epoce znamienitego Balaine'a, twórcę pierwszej restauracji paryskiej co do delikatności i wykwintu, to znaczy pierwszej w całym świecie.

Sporządzono przy deserze protokół tej uczty Baltazara, zaczynając od: Inter pocula aurea restauranti, qui vulgo dicitur Rupes Cancali73. Z tego początku każdy może sobie wyobrazić piękną kartę, jaką przyczyniono do tej Złotej Księgi palestranckich śniadań.

Godeschal znikł, podpisawszy, zostawiając jedenastu biesiadników, prowadzonych przez eks-rotmistrza cesarskiej gwardii do ataku na wina i likiery, przy deserze, który piramidy owoców i nowalii czyniły podobnym tebańskim obeliskom. O wpół do jedenastej mały pisarczyk był w stanie, który nie pozwalał mu zostać dłużej. Jerzy zapakował go do dorożki, podając adres jego matki i płacąc za kurs. Dziesięciu biesiadników, wszyscy pijani jak Pitt i Dundas, postanowiło iść bulwarem, przy pięknej pogodzie, do margrabiny de Las Florentinas y Cabirolos, gdzie około północy mieli zastać najświetniejsze towarzystwo. Wszyscy łaknęli powietrza, ale, z wyjątkiem Jerzego, rotmistrza, du Bruela i Finota, przywykłych do orgii paryskich, nikt nie mógł iść. Jerzy posłał po trzy wehikuły i woził gości przez godzinę od Montmartre aż do rogatki du Trône. Wrócili przez Bercy, przez wybrzeża i bulwary na ulicę Vendôme.

Dependenci bujali jeszcze w niebie marzeń, w które pijaństwo wznosi młodych ludzi, kiedy amfitrion wprowadził ich do salonów Florentyny. Błyszczały tam księżniczki teatralne, które, uprzedzone z pewnością o koncepcie Fryderyka, bawiły się udawaniem dam. Towarzystwo było przy lodach. Świece jarzyły się w kandelabrach. Lokaje Tulii, pani du Val-Noble i Floryny, wszyscy w paradnej liberii, podawali łakocie na srebrnych tacach. Obicia, arcydzieło lyońskiego przemysłu, podpięte złotymi sznurami, zdumiewały oko. Wzorzyste kwiaty na dywanie robiły wrażenie klombu. Bogate cacka, osobliwości, migotały dokoła. W pierwszej chwili, w stanie, do jakiego Jerzy ich doprowadził, dependenci, a zwłaszcza Oskar, uwierzyli w margrabinę de Las Florentinas y Cabirolos. Złoto błyszczało na czterech stołach do gry ustawionych w sypialni. W salonie kobiety grały w dwadzieścia jeden: bank trzymał sławny pisarz Natan. Nabłądziwszy się po pijanemu, wpół śpiąc, po ponurych przedmieściach, dependenci obudzili się tedy w istnym pałacu Armidy. Oskar, którego Jerzy przedstawił rzekomej margrabinie, stał ogłupiały, nie zgadując tancerki z Gaité w tej arystokratycznie wydekoltowanej, strojnej w koronki kobiecie, która go przywitała z wytwornym wdziękiem. Było to zjawisko bez analogii we wspomnieniach ani w wyobraźni krótko trzymanego piszczyka. Skoro objął zachwyconymi oczyma przepychy apartamentu, piękne kobiety, które tam promieniały i które stoczyły istny turniej na toalety na tę inaugurację, Florentyna ujęła Oskara za rękę i zaprowadziła do stolika.

– Przedstawię pana margrabinie d'Anglade mojej przyjaciółce…

I podeszła z Oskarem do ładnej Fanny Beaupré, która zastępowała od dwóch lat nieboszczkę Koralię w sercu Camusota. Ta młoda aktorka wybiła się świeżo w roli margrabiny w Porte-Saint-Martin w melodramacie Rodzina d'Anglade, mającym ogromne powodzenie.

– Pozwolisz, droga – rzekła Florentyna – że ci przedstawię to miłe dziecię, które weźmiesz może do spółki.

– Ślicznie – odpowiedziała z czarującym uśmiechem aktorka, mierząc Oskara spojrzeniem – przegrywam, będziemy grali do połowy, prawda?

– Pani margrabino, jestem na pani rozkazy – rzekł Oskar, siadając przy aktorce.

– Niech pan da pieniądze, ja będę grała, przyniesie mi pan szczęście! O, oto moje ostatnie sto franków…

I fałszywa margrabina wyjęła pięć sztuk złota z sakiewki, której rogi zdobne były brylantami. Oskar wydobył swoich sto franków w samych pięciofrankówkach, już zawstydzony, że miesza te nędzne talary między złoto. W dziesięć obrotów aktorka przegrała dwieście franków.

– Nie, to za głupie – wykrzyknęła – ja dam sama bank. Trzymamy razem, prawda? – rzekła do Oskara.

Fanny Beaupré wstała, a młody dependent, który wraz z nią uczuł się przedmiotem uwagi całego stołu, nie śmiał się cofnąć, powiadając, że jego sakiewka świeci dnem. Nie mógł wydobyć głosu, zdrętwiały język przylepił się do podniebienia.

– Pożycz mi pięćset franków – rzekła aktorka do tancerki.

Florentyna przyniosła pięćset franków, wziąwszy je od Jerzego, który osiem razy z rzędu przeciągnął w écarté.

– Natan wygrał tysiąc dwieście franków – rzekła aktorka do dependenta – bankier wygrywa zawsze, nie dajmy się kiwać – szepnęła mu do ucha.

Ludzie, którzy mają serce, wyobraźnię i temperament, zrozumieją, że biedny Oskar wyjął pugilares i dobył zeń banknot pięćsetfrankowy. Patrzał na Natana, sławnego pisarza, który zaczął z Floryną grubo stawiać przeciw bankowi.

– No, mały, zgarniaj – krzyknęła doń Fanny Beaupré, dając znak Oskarowi, aby zgarnął dwieście franków postawionych przez Florynę i Natana.

Aktorka nie szczędziła żartów i drwin tym, co przegrywali. Podsycała grę konceptami, które Oskarowi wydały się dość osobliwe; ale radość zdławiła te refleksje, bo pierwsze dwa rozdania dały bankowi dwa tysiące franków. Oskar miał ochotę udać, że zasłabł i uciec, porzucając partnerkę, ale honor przykuł go do miejsca. Trzy następne rozdania wydarły ten zysk. Oskar uczuł zimny pot na grzbiecie, wytrzeźwiał zupełnie. Dwa ostatnie rozdania zabrały tysiąc franków wspólnej stawki; Oskar uczuł pragnienie i wypił duszkiem trzy szklanki mrożonego ponczu. Aktorka pociągnęła go do sypialni, szczebiocząc coś do niego. Ale poczucie winy tak żarło Oskara, który widział jak we śnie twarz Desroches'a, że usiadł na wspaniałej otomanie, w ciemnym kącie, przyłożył chustkę do oczu: płakał! Florentyna spostrzegła tę rozpaczliwą pozę, która miała charakter szczerości i musiała uderzyć aktorkę; podbiegła do Oskara, odjęła mu chustkę, spostrzegła łzy i pociągnęła go do buduaru.

– Co, tobie, mały? – spytała.

Na ten głos, na to słowo, na ten akcent, w którym Oskar uczuł macierzyńską dobroć dziewczyny, odparł:

– Przegrałem pięćset franków, które patron mi dał, aby jutro wykupić wyrok; nie pozostaje mi nic, jak rzucić się do wody, jestem zhańbiony…

 

– Czyś ty zwariował? – rzekła Florentyna. – Zaczekaj tutaj, ja ci przyniosę tysiąc franków, spróbujesz się odegrać, ale nie ryzykuj więcej niż pięćset, aby zachować pieniądze patrona. Jerzy gra byczo w écarté, trzymaj za nim…

W rozpaczliwym położeniu Oskar przyjął propozycję.

„A – pomyślał sobie – więc są margrabiny zdolne do podobnych uczynków… Piękna, szlachetna i bogata, szczęśliwy ten Jerzy!”

Wziął od Florentyny tysiąc franków w złocie i poszedł się zakładać za swoim mistyfikatorem, Jerzy przeciągnął już cztery razy, kiedy Oskar stanął przy nim. Gracze ujrzeli z przyjemnością nowego partnera, gdyż wszyscy z instynktem graczy stanęli po stronie starego napoleończyka Giroudeau.

– Panowie – rzekł Jerzy – będziecie ukarani za waszą niewierność, czuję wenę. Dalej, Oskarze, do ataku.

Jerzy i jego partner przegrali pięć partii z rzędu. Strwoniwszy swoich tysiąc franków, Oskar, którym owładnął szał gry, chciał wziąć karty. Trafem dosyć częstym u tych, który grają pierwszy raz, wygrał, ale Jerzy obałamucił go swymi radami, kazał mu zrzucać karty i często wydzierał mu je z rąk, tak iż ta walka dwóch woli, dwóch natchnień, zaszkodziła wenie. Toteż około wpół do czwartej rano, po niespodzianych obrotach fortuny i zyskach, Oskar, który wciąż pił poncz, doszedł do tego, że miał już tylko sto franków. Wstał z ciężką głową, wpółprzytomny, odszedł kilka kroków i padł w buduarze na sofę, z oczyma zamkniętymi ołowianym snem.

– Marieto – rzekła Fanny Beaupré do siostry Godeschala, która przyszła o drugiej po północy – czy przyjdziesz na obiad jutro, mój Camusot będzie tutaj ze starym Cardot, będziemy ich nabierać!

– Jak to! – wykrzyknęła Florentyna. – Ależ mój szympans nie uprzedził mnie.

– Ma przyjść dziś rano, aby cię uprzedzić, że chce dziś śpiewać swoje Alleluja – odparła Fanny Beaupré. – Tyle należy się choć nieborakowi, aby oblał swoje mieszkanie.

– Niech go diabli porwą z jego orgiami! – wykrzyknęła Florentyna. – On i jego zięć, to gorsze niż sądowniki albo dyrektorowie teatru. Ostatecznie jada się tu bardzo przyzwoicie, Marieto – rzekła do primabaleriny – Cardot zamawia zawsze obiad u Cheveta, przyjdź ze swoim księciem de Maufrigneuse, pośmiejemy się, każemy im tańczyć taniec trytonów.

Słysząc nazwiska Cardot i Camusot, Oskar uczynił wysiłek, aby pokonać sen, ale zdołał wybąkać tylko kilka słów, których nikt nie zrozumiał, i padł z powrotem na jedwabne poduszki.

– O, ty masz, widzę, zapasy na noc – rzekła śmiejąc się Fanny Beaupré do Florentyny.

– Och, biedny chłopak, pijany jest ponczem i rozpaczą. To drugi dependent z kancelarii, gdzie pracuje twój brat – rzekła Florentyna do Mariety – przegrał pieniądze, które patron mu powierzył na sprawy kancelarii. Chciał się zabić, pożyczyłam mu tysiąc franków, które ci bandyci Finot i Giroudeau mu wydarli. Biedne niewiniątko!

– Ależ trzeba go obudzić – rzekła Marieta – mój brat nie żartuje, ani jego patron też.

– Obudź go, jeśli możesz, i zabierz go – rzekła Florentyna, wracając do salonu pożegnać odchodzących.

Zaczęto tańczyć tańce tak zwane ekscentryczne, o świcie Florentyna położyła się zmęczona, zapominając o Oskarze, o którym nie myślał już nikt, a który wciąż spał głębokim snem.

Około jedenastej rano straszliwy głos obudził dependenta, który, poznając wuja Cardot, sądził, że się ocali z kłopotu udając, że śpi, i topiąc twarz w bogatych aksamitnych poduszkach, na których spędził noc.

– Doprawdy, moja Florentynko – mówił czcigodny starzec – to nie jest ani rozsądnie, ani ładnie; wczoraj tańczyłaś w Ruinach i hulałaś całą noc? Ty chyba zupełnie chcesz sobie cerę zniszczyć, nie mówiąc, że to jest doprawdy niewdzięcznie oblewać te wspaniałe salony beze mnie, z obcymi ludźmi, bez mojej wiedzy!… Kto wie, co się tu działo?

– Stary potworze! – wykrzyknęła Florentyna. – Czyż nie masz klucza, aby wchodzić do mnie o każdej porze i o każdej chwili? Bal skończył się o wpół do szóstej, a ty masz okrucieństwo budzić mnie o jedenastej!…

– Wpół do dwunastej, Tytyńciu – zauważył pokornie Cardot. – Wstałem wcześnie, aby zamówić u Cheveta obiadek godny prałata… Ależ oni zniszczyli dywany, coś ty za ludzi tu przyjmowała?…

– Nie powinieneś się żalić, bo Fanny Beaupré powiedziała mi, że przyjdziesz z Camusotem i, aby ci zrobić przyjemność, zaprosiłam Tulię, du Bruela, Marietę, księcia de Maufrigneuse, Florynę i Natana. Tak więc, będziesz miał pięć najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek oglądano przy świetle rampy! I zatańczą ci taniec Zefirów.

– Ależ to samobójstwo podobne życie! – wykrzyknął stary. – I co kieliszków potłuczonych! Co za zniszczenie! Przedpokój wygląda strasznie…

W tej chwili miły staruszek stanął osłupiały i jakby oczarowany, podobny ptakowi urzeczonemu przez węża. Spostrzegł profil młodego ciała odzianego w czarne sukno.

– A, panno Cabirolle!… – rzekł w końcu.

– No co? – odparła.

Oko tancerki pobiegło w kierunku spojrzeń starowiny; kiedy poznała dependenta, chwycił ją szalony śmiech, który nie tylko zdumiał starca, ale zarazem zmusił Oskara do pokazania twarzy, Florentyna bowiem wzięła go za ramię i parsknęła śmiechem, widząc zakłopotane miny wuja i bratanka.

– Ty tu, mój bratanku?…

– A, to twój bratanek? – wykrzyknęła Florentyna, na nowo wybuchając szalonym śmiechem. – Nigdy mi nie mówiłeś o tym bratanku. Więc Marieta nie wzięła cię z sobą? – rzekła do Oskara, który stał skamieniały. – Co on pocznie, ten biedny chłopiec?

– Co zechce – odparł sucho stary Cardot, który skierował się ku drzwiom.

– Chwileczkę, papuśku, musisz wydobyć bratanka z nieszczęścia, w które popadł z mojej winy. Grał pieniędzmi swego pryncypała i przegrał, nie licząc tysiąca franków, które mu dałam, aby się odegrał.

– Nieszczęśliwy, przegrałeś tysiąc pięćset franków? W twoim wieku!

– Och! Wuju, wuju! – wykrzyknął biedny Oskar, którego te słowa zepchnęły na samo dno rozpaczliwego położenia. Rzucił się przed wujem na kolana ze złożonymi rękami. – Jest południe, jestem zgubiony, zhańbiony… Pan Desroches będzie bez litości! Chodzi o ważną sprawę, o honor kancelarii. Miałem dziś rano iść do sądu wykupić wyrok Vandesessów! Co się stało?… Co ja pocznę?… Ratuj mnie przez pamięć mego ojca i mojej ciotki!… Chodź ze mną do pana Desroches, wytłumacz mu to, znajdź jakąś wymówkę!…

Zdania te były zmieszane z płaczem i szlochem, które byłyby wzruszyły sfinksa z pustyni Luksoru.

– I co, stary sknero – wykrzyknęła tancerka, która płakała – czy pozwolisz zhańbić własnego bratanka, syna człowieka, któremu zawdzięczasz majątek, bo on się nazywa Oskar Husson! Ratuj go albo Titina nie chce cię za milorda!

– Ale skąd on się tu wziął? – spytał stary.

– Ech! Czyż nie widzisz, że się upił i że padł tutaj ze snu i zmęczenia? Jerzy i jego kuzyn Fryderyk podejmowali dependentów Desroches'a wczoraj w Rocher-de-Cancale.

Stary Cardot patrzał na tancerkę z wahaniem.

– Ech, ty stara małpo, czyż nie byłabym go lepiej ukryła, gdyby było inaczej? – wykrzyknęła.

– Masz tutaj swoich pięćset franków, nicponiu! – rzekł Cardot do bratanka. – Ale to wszystko, co dostaniesz kiedy ode mnie! Idź załatwić się z pryncypałem, jeżeli zdołasz. Oddam tysiąc franków, które pani ci pożyczyła; ale nie chcę już słyszeć o tobie.

Oskar wybiegł, nie chcąc słyszeć więcej, ale raz znalazłszy się na ulicy, nie wiedział, gdzie iść.

Przypadek, który gubi ludzi, i przypadek, który ich ocala, zmagały się z sobą za Oskarem i przeciw niemu w ciągu tego straszliwego ranka: ale musiał ulec wobec pryncypała, który nie znał co to pardon. Wróciwszy do domu, Marieta, przerażona tym, co się może zdarzyć pupilowi brata, napisała do Godeschala słówko, do którego dołączyła banknot pięćsetfrankowy, uprzedzając brata o pijaństwie i nieszczęściach Oskara. Poczciwa dziewczyna usnęła, zalecając pokojówce, aby zaniosła list do Desroches'a przed siódmą. Ze swej strony Godeschal, wstawszy o szóstej, nie zastał Oskara. Odgadł wszystko. Wziął pięćset franków ze swoich oszczędności i pobiegł do pisarza po wyrok, aby o ósmej przedłożyć akt notyfikacji do podpisu Desroches'owi. Desroches, który zawsze wstawał o czwartej, wszedł do kancelarii. Pokojówka Mariety, nie zastawszy brata swojej pani w jego izdebce, zeszła do kancelarii, gdzie ją przyjął Desroches. Oczywiście oddała mu przesyłkę. „Czy to w sprawie kancelarii? – spytał adwokat – ja jestem Desroches”. „Niech pan zobaczy” – odrzekła pokojówka. Desroches otworzył list. Widząc banknot pięćsetfrankowy, wrócił do gabinetu wściekły na Oskara. Usłyszał o wpół do ósmej Godeschala, który dyktował notyfikację wyroku swemu zastępcy; w kilka chwil później poczciwy Godeschal wszedł tryumfalnie do pryncypała.

73Inter pocula aurea restauranti, qui vulgo dicitur Rupes Cancali (żart., łac.) – pośród złotych pucharów w [restauracji], zwanej potocznie Skałą Cancali; Cancale: miejscowość i gmina we Francji, w regionie Bretanii. [przypis edytorski]