Kostenlos

Pierwsze kroki

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Nie umiem – rzekł głupio Oskar.

– Po to cię sprowadziłem, żeby cię nauczyć.

– Mama mówiła mi, abym nie zostawał dłużej niż dwa tygodnie z powodu pani Moreau…

– Och, zobaczymy – odparł Moreau, dotknięty nieco tym, że Oskar podaje w wątpliwość jego domową władzę.

Młodszy syn rządcy, chłopak piętnastoletni, barczysty, zwinny, nadbiegł.

– A – rzekł ojciec – zaprowadź kolegę do matki.

I rządca udał się szybko najkrótszą drogą do domku strażnika, położonego między parkiem a lasem. Oficynę, użyczoną przez hrabiego na mieszkanie rządcy, zbudował na kilka lat przed rewolucją architekt ze słynnych dóbr Cassan, gdzie Bergeret, generalny dzierżawca, kolosalnie bogaty i równie sławny swym zbytkiem jak Bodardowie, Parysowie, Bouretowie, stworzył ogrody, rzeki, zbudował pustelnie, chińskie pawilony i inne rujnujące wspaniałości.

Domek ten, położony w wielkim ogrodzie, którego jeden mur graniczył z dziedzińcem zamku Presles, wychodził niegdyś na gościniec. Kupiwszy tę posiadłość, ojciec pana de Sérisy potrzebował tylko zwalić ten mur i zamurować bramę na wieś, aby połączyć ten pawilon z zabudowaniami dworskimi. Znosząc drugi mur, powiększył swój park o wszystkie ogrody, które przedsiębiorca nabył niegdyś dla zaokrąglenia swej posiadłości. Domek ten, zbudowany z ciosowego kamienia, w stylu Ludwika XV (wystarczy powiedzieć, że ornamenty tworzyły „serwetki” nad oknami, jak na kolumnadach placu Ludwika XV, o kształcie zimnych i sztywnych rurek), składa się na parterze z pięknego salonu, sąsiadującego z sypialnią, i z jadalni, do której przylega sala bilardowa. Między tymi dwiema równoległymi grupami pokoi znajdują się schody poprzedzone rodzajem sieni służącej za przedpokój; ozdobę tej sieni stanowią drzwi salonu i jadalni, jedne naprzeciw drugich, bardzo bogate. Kuchnia jest pod jadalnią, bo wchodzi się do tego domku po dziesięciu stopniach.

Przenosząc swój apartament na trzecie piętro, pani Moreau mogła przerobić na buduar dawną sypialnię. Salon i ten buduar, bogato umeblowane ładnymi rzeczami wybranymi ze starego urządzenia zamku, nie zeszpeciłyby z pewnością pałacu modnisi. Obity niebieskim i białym adamaszkiem, niegdyś kryjącym dworskie łóżko, salon ten, którego stare złocone meble były pokryte tą samą materią, posiadał sute firanki i portiery podbite białą taftą. Obrazy wyjęte ze starych, zniszczonych boazerii, żardiniery, parę nowoczesnych mebelków i ładne lampy prócz starego kryształowego świecznika, dawały temu pokojowi coś bardzo pańskiego. Na podłodze stary perski dywan. Buduar, zupełnie nowoczesny, urządzony smakiem pani Moreau, miał kształt namiotu z festonami z niebieskiego jedwabiu na szarym tle. Na klasycznej sofie piętrzyły się poduszki; były również poduszki pod nogi. Żardiniery wreszcie, wypieszczone przez naczelnego ogrodnika pałacowego, radowały oczy piramidami kwiatów. Jadalnia i sala bilardowa umeblowane były mahoniem. Dokoła tego domku rządczyni hodowała starannie utrzymane klomby, które łączyły się z parkiem. Kępy egzotycznych drzew zasłaniały budynki gospodarskie. Aby ułatwić dostęp osobom, które ją odwiedzały, rządczyni umieściła furtkę w zamurowanej bramie.

Zależność, która wiązała się z posadą rządcy, była tedy zręcznie osłoniona; rządcostwo raczej robili wrażenie ludzi bogatych, opiekujących się dla przyjemności majątkiem przyjaciela, tym bardziej, iż ani hrabia, ani hrabina nie przyjeżdżali, aby poskromić ich pretensje. Przywileje nadane przez pana de Sérisy pozwalały im żyć w dostatku, korzystać z wiejskiego zbytku. Tak więc nabiał, jajka, drób, zwierzyna, owoce, pasza, kwiaty, drzewo, jarzyny – rządca i jego żona czerpali ze wszystkiego w bród, kupując jedynie mięso u rzeźnika, wino i towary kolonialne, jakich wymagał ich książęcy tryb życia. Dziewczyna dworska piekła chleb. Wreszcie, od kilku lat, Moreau płacił swego rzeźnika wieprzami dworskimi, zachowując sobie tyle, ile potrzebował do własnego stołu. Jednego dnia hrabina, zawsze bardzo dobra dla swej dawnej pokojówki, dała jej, może jako pamiątkę, wyszłą z mody kolaskę podróżną. Moreau kazał ją odmalować i woził w niej żonę, posługując się parą wybornych koni, pożytecznych zresztą przy robotach parkowych. Poza tymi końmi, rządca miał swego konia wierzchowego. Uprawiał w parku spory kawał ziemi, aby wyżywić swoje konie i służbę, zbierał tam trzysta pudów doskonałego siana, a liczył tylko sto, korzystając z mglistego pozwolenia udzielonego przez hrabiego. Sprzedawał połowę swojej ordynarii, zamiast ją konsumować. Utrzymywał suto swoje podwórko, swój gołębnik, swoje krowy na koszt parku, ale nawóz z jego stajni służył ogrodnikom parkowym. Każda z jego drobnych kradzieży miała jakąś wymówkę. Panią obsługiwała córka ogrodnika, na przemian pokojówka i kucharka. Dziewczyna dworska zajęta przy nabiale również pomagała w gospodarstwie. Do koni i do grubszej roboty Moreau przyjął spensjonowanego żołnierza, nazwiskiem Brochon.

W Nerville, w Chauvry, w Beaumont, w Maffliers, w Prérolles, w Nointel, wszędzie przyjmowano piękną rządczynię w domach, które nie znały lub udawały, że nie znają jej przeszłości. Moreau oddawał zresztą usługi. Rozporządzał swoim panem w rzeczach, które są drobiazgiem w Paryżu, ale które są olbrzymie na zapadłej prowincji. Wyrobiwszy nominację dla sędziego pokoju w Beaumont i w Isle-Adam, uratował w tym samym roku od dymisji inspektora lasów i uzyskał krzyż Legii dla naczelnego kwatermistrza w Beaumont. Toteż żadna uroczystość w okolicy nie obyła się bez państwa Moreau. Proboszcz z Presles, mer, zachodzili co wieczór na partyjkę do państwa Moreau. Trudno jest nie być zacnym człowiekiem, usławszy sobie tak wygodne łóżko.

Rządczyni, ładna kobieta, mizdrząca się jak wszystkie pokojówki wielkich dam, które, wyszedłszy za mąż, naśladują swoje panie, wprowadzała w okolicy nowe mody, nosiła bardzo drogie ciżemki, a chodziła pieszo jedynie w pogodę. Mimo że mąż dawał tylko pięćset franków na jej toaletę, suma ta jest olbrzymia na wsi, zwłaszcza kiedy jej dobrze użyć: toteż rządczyni, pulchna i świeża blondynka, blisko trzydziestosześcioletnia, wiotka, drobna i wdzięczna mimo trojga dzieci, udawała jeszcze młodą panienkę i dawała sobie tony księżniczki. Kiedy przejeżdżała swoją kolaską do Beaumont i ktoś obcy spytał: „Kto to jest?”, pani Moreau była wściekła, skoro miejscowy człowiek odpowiedział: „To żona rządcy z Presles”. Lubiła, aby ją brano za panią zamku. Lubiła protegować ludzi w okolicy, niby prawdziwa wielka dama. Wpływ męża na hrabiego, stwierdzony tyloma przykładami, nie przeszkadzał małym mieszczanom wyśmiewać się z pani Moreau, która w oczach wieśniaków była wielką figurą. Estella (nazywała się Estella) nie więcej zresztą zajmowała się gospodarstwem, niż żona agenta giełdowego zajmuje się giełdą: zdała na męża troskę o interesy, o mienie. Ufna w jego talenty, była o tysiąc mil od przypuszczenia, aby to rozkoszne życie, trwające od siedemnastu lat, mogło być kiedyś zagrożone; mimo to, kiedy się dowiedziała o zamiarze odrestaurowania wspaniałego zamku w Presles, uczuła się dotknięta i skłoniła męża do porozumienia z Légerem, aby się przenieść do Isle-Adam. Zanadto by cierpiała, znajdując się z powrotem w roli na wpół służącej wobec swej dawnej pani, która śmiałaby się z niej, widząc ją panoszącą się w swoim domku i małpującą sposób życia damy.

Przyczyna głębokiej nienawiści między Reybertami a państwem Moreau tkwiła w ranie, którą pani de Reybert zadała pani Moreau, w odpowiedzi na pierwszą dokuczliwość, na jaką sobie pozwoliła rządczyni za przybyciem Reybertów, aby nie dać zagarnąć swego królowania kobiecie z domu de Corroy. Pani de Reybert przypomniała, może: zdradziła całej okolicy dawne stanowisko pani Moreau. Pokojówka! To słowo obiegło z ust do ust. Zawistni, których państwo Moreau musieli mieć w Beaumont, w Isle-Adam, w Maffliers, w Champagne, w Nerville, w Chauvry, w Baillet, w Moisselles, puścili języki w ruch tak żywo, że niejedna iskra z tego pożaru padła na dom państwa Moreau. Od czterech lat Reybertowie, wyklęci przez piękną rządczynię, stali się pastwą takiej niechęci ze strony jej zwolenników, że położenie ich w okolicy byłoby nie do wytrzymania, gdyby myśl o zemście nie podtrzymywała ich aż dotąd.

Państwo Moreau, żyjący bardzo dobrze z panem Grindot, architektem, otrzymali od niego wiadomość o bliskim przybyciu malarza, któremu poruczono dokończyć zdobienia zamku, gdzie główne płótna wykonał Schinner. Na ramy, arabeski i inne akcesoria, wielki malarz polecił naszego podróżnego, który przybywał w towarzystwie Mistigrisa. Toteż od dwóch dni pani Moreau znajdowała się pod bronią i wyczekiwała jak żuraw. Artysta, który miał jadać u niej przez kilka tygodni, wymagał starań. Schinner i jego żona zajmowali apartament w zamku, gdzie, w myśl rozkazów hrabiego, traktowani byli jak sam hrabia. Grindot, jadający u rządców, objawiał tyle szacunku wielkiemu artyście, że ani rządca, ani jego żona nie śmieli się z nim spoufalić. Najdostojniejsze i najbogatsze domy w okolicy na wyprzódki zresztą fetowały Schinnerów i wydzierały ich sobie. Toteż, bardzo rada, że może mieć poniekąd swój odwet, pani Moreau zamierzała otrąbić w całej okolicy artystę, którego oczekiwała i przedstawić go jako talent równy Schinnerowi.

Mimo że już od dwóch dni piękna rządczyni oblekała toalety pełne zalotności, zbyt dobrze wszakże umiała dawkować swoje zasoby, aby nie zachować sobie najpowabniejszej, w przekonaniu, że malarz przybędzie dopiero w sobotę. Włożyła tedy brązowe skórkowe ciżemki i pończochy fil d'écosse60. Różowa suknia w prążki, różowy pasek ze złotą, bogato rzeźbioną klamrą, złoty krzyżyk na szyi i aksamitne bransoletki na nagich ramionach (pani de Sérisy miała ładne ramiona i pokazywała je obficie) dawały pani Moreau pozór wykwintnej paryżanki. Miała na głowie wspaniały kapelusz z florenckiej słomki, strojny bukietem róż, spod którego skrzydeł spływały lśniące pukle blond. Zarządziwszy wykwintny obiad i uczyniwszy przegląd apartamentu, wyszła z domu tak, aby się znaleźć przed klombem w dziedzińcu, niby pani zamku, w chwili gdy będą przejeżdżać pojazdy. Trzymała nad głową śliczną, różową parasolkę, podbitą białym jedwabiem z frędzlami. Ujrzała Pietrka, który oddawał odźwiernemu osobliwe paczki Mistigrisa, ale nie dostrzegła żadnego podróżnego. Estella wróciła zawiedziona, z żalem, że niepotrzebnie wysadziła się na toaletę. Podobnie jak większość osób, które się wystroją, czuła się niezdolna do żadnego zajęcia; wałęsała się po salonie, czekając na dyliżans z Beaumont, przejeżdżający w godzinę po Pietrku, mimo że wyjeżdżał z Paryża dopiero o pierwszej popołudniu. Młody malarz i Mistigris tyle się nasłuchali pochwał pięknej pani Moreau od ogrodnika, z którego wyciągnęli informacje, że uczuli obaj potrzebę wysztafirowania się (mówiąc stylem pracownianym). Wystroili się na ostatni guzik, aby się przedstawić w domu rządcy, a zaprowadził ich tam Jakub Moreau, najstarszy z dzieci, zuchowaty chłopak ubrany z angielska w kurtkę z wywiniętym kołnierzem, żyjący podczas wakacji jak ryba w wodzie w tym majątku, gdzie matka jego władała jak udzielna pani.

 

– Mamo – rzekł – są dwaj panowie artyści przysłani przez pana Schinnera.

Pani Moreau, mile zdziwiona, wstała, kazała synowi podać krzesła i rozwinęła swoje wdzięki.

– Mamo, mały Husson jest z ojcem – dodał chłopiec do ucha matki – pójdę go przyprowadzić…

– Nie spiesz się, bawcie się razem – rzekła matka.

To jedno słowo: nie spiesz się, odsłoniło dwom artystom nicość ich towarzysza podróży; ale przebijało w nim również uczucie macochy do pasierba. W istocie, pani Moreau, która nie mogła po siedemnastu latach małżeństwa nie znać przywiązania rządcy do pani Clapart i małego Hussona, nienawidziła matkę i dziecko tak zdecydowanie, że zrozumiałym się staje, czemu rządca nie odważył się dotąd sprowadzić Oskara do Presles.

– Mamy obowiązek, mój mąż i ja – rzekła do artystów – robić panom honory zamku. Kochamy bardzo sztuki piękne, a zwłaszcza artystów – dodała, strojąc minki – toteż proszę panów, chciejcie się czuć zupełnie jak u siebie w domu. Na wsi, wiecie panowie, nie ma ceremonii, trzeba, aby każdy miał swobodę, inaczej wszelka przyjemność się kończy. Mieliśmy tu już pana Schinnera…

Mistigris popatrzał szelmowsko na towarzysza.

– Zna go pan zapewne – dodała Estella po pauzie.

– Któż go nie zna, pani? – odparł malarz.

– Znany jest jak zły szezlong61 – dodał Mistigris.

– Pan Grindot wspomniał mi pańskie nazwisko – spytała pani Moreau – ale…

– Józef Bridau – odparł malarz bardzo zaintrygowany tym, co za rodzaj kobiety ma przed sobą.

Mistigris zaczynał się buntować w duchu przeciw protekcyjnemu tonowi pięknej rządczyni, ale czekał, zarówno jak Bridau, jakiegoś słowa, gestu, które by go oświeciły, jakiegoś zdradzieckiego słówka, które malarze, ci okrutni urodzeni obserwatorowie śmieszności, żeru swoich ołówków, chwytają tak skwapliwie. Przede wszystkim grube ręce i grube nogi Estelli, chłopskiej córki z okolic Saint-Lô, uderzyły dwóch artystów; potem parę wyrażeń trącących pokojówką, parę zwrotów kłócących się z wykwintem toalety, odsłoniły nagle malarzowi i jego uczniowi ich ofiarę. Jednym rzutem oka porozumieli się, że będą brali Estellę serio, aby sobie uprzyjemnić pobyt.

– Pani kocha sztukę, może i sama uprawia ją pani z powodzeniem? – rzekł Józef Bridau.

– Nie, wychowanie moje, mimo iż staranne, było czysto handlowe; ale mam tak głębokie i delikatne poczucie sztuki, że pan Schinner prosił mnie zawsze, ile razy skończył jakiś kawałek, abym przyszła powiedzieć mu moje zdanie.

– Jak Molier panią Laforêt – rzekł Mistigris.

Nie wiedząc, że Laforêt była służącą, pani Moreau odpowiedziała skromnym pochyleniem głowy, świadczącym iż, w swojej nieświadomości, bierze to za komplement.

– Jakim cudem nie zaproponował pani, że panią kropnie? – rzekł Bridau. – Malarze są dosyć łasi na ładne twarzyczki.

– Co pan przez to rozumie? – spytała pani Moreau, na której obliczu odmalował się gniew obrażonej królowej.

– W języku malarskim kropnąć nazywa się zrobić szkic – rzekł Mistigris przymilnie.

– Nie znałam tego wyrażenia – odparła, zwracając do Mistigrisa słodkie oczy.

– Mój uczeń – rzekł Bridau – pan Leon de Lora, ma wielki dar do portretów. Byłby bardzo szczęśliwy, piękna pani, gdyby mógł zostawić wspomnienie naszego pobytu tutaj, malując pani uroczą główkę.

Józef mrugnął na Mistigrisa, jak gdyby mówiąc: „No, bierz się do niej! Wcale niebrzydka!”. Na ten znak Leon de Lora przysiadł się na kanapę obok Estelli i ujął ją za rękę, bez oporu z jej strony.

– Och, gdyby pani, jako niespodziankę dla swego małżonka, zechciała mi użyczyć w sekrecie paru seansów, starałbym się przejść samego siebie. Jest pani tak piękna, tak świeża, tak urocza!… Człowiek bez talentu stałby się geniuszem, mając panią za model! Zaczerpnąłby w pani oczach tyle…

– A potem wymalujemy pani śliczne dzieci w arabeskach – przerwał mu Józef.

– Wolałabym raczej mieć je u siebie w salonie, ale nie śmiałabym… – odparła, spoglądając zalotnie na Józefa.

– Piękność, pani, to królowa, którą malarze uwielbiają i która ma nad nimi wielką władzę.

„Przemili są” – pomyślała pani Moreau. – Czy lubią panowie spacer wieczorem, po obiedzie, powozem do lasu?…

– Och! Och, och, och, och! – wykrzyknął Mistigris za każdym słowem z rosnącym zachwytem – Ależ Presles będzie nam rajem na ziemi.

– I to z Ewą, jasnowłosą, młodą i śliczną kobietą – dodał Bridau.

W chwili gdy pani Moreau puszyła się i tonęła w siódmym niebie, ściągnięto ją z powrotem na ziemię niby latawca za sznurek.

– Proszę pani! – wykrzyknęła pokojówka, wpadając jak bomba.

– Rozalio, kto cię upoważnił, abyś wchodziła tutaj niewołana?

Rozalia nie zwróciła uwagi na to napomnienie i szepnęła pani do ucha: – Pan hrabia jest w zamku.

– Czy pytał o mnie? – odparła rządczyni.

– Nie, pani… ale prosi o swoją walizkę i o klucz od mieszkania.

– Więc niech mu dadzą – rzekła, czyniąc gest niezadowolenia, aby ukryć swoje zmieszanie.

– Mamo, to Oskar Husson! – wykrzyknął najmłodszy z synów, wprowadzając Oskara, który, czerwony jak burak, nie śmiał się zbliżyć, widząc dwóch malarzy w uroczystym stroju.

– Och – rzekł okrutny Mistigris – przyszły dyplomata musi mieć plecy… ojcowskie… Nie suknia zdobi człowieka, ale spodnie.

– Przyszły dyplomata? – wykrzyknęła pani Moreau.

Oskarowi stanęły łzy w oczach, patrzał kolejno na Józefa i na Leona.

– Ot, żarcik w podróży – odparł Józef, który przez litość chciał wybawić Oskara z przykrego położenia.

– Malec chciał zabawić się jak my, bujał trochę – rzekł okrutny Mistigris – dlatego taki blady.

– Proszę pani – rzekła Rozalia, ukazując się z powrotem w drzwiach – jego ekscelencja każe przygotować obiad na osiem osób i prosi, aby podano o szóstej. Co mam robić?

W czasie narady Estelli i jej garderobianej, dwaj artyści i Oskar wymienili spojrzenia, w których malował się straszliwy niepokój.

– Jego ekscelencja? Kto? – rzekł Józef Bridau.

– No, hrabia de Sérisy – odparł młody Moreau.

– Czy to on był przypadkiem w kukułce? – rzekł Leon de Lora.

– Och! – rzekł Oskar. – Hrabia de Sérisy może podróżować tylko we własnej karecie, czterema końmi.

– W jaki sposób przybył tutaj hrabia de Sérisy? – spytał malarz pani Moreau, kiedy wróciła dość zwarzona na swoje miejsce.

– Nie wiem – rzekła – nie umiem sobie wytłumaczyć przyjazdu jego ekselencji, ani powodów całego zdarzenia. I do tego męża nie ma!

– Jego ekselencja prosi pana Schinnera, aby zechciał przyjść do pałacu – rzekł ogrodnik, zwracając się do Józefa. – Prosi także, aby pan Schinner uczynił mu tę przyjemność i przyjął zaproszenie na obiad, zarówno jak i pan Mistigris.

– Wdepnęliśmy! – rzekł urwis, śmiejąc się. – Jegomość, którego wzięliśmy w Pietrkowej kukułce za jakiegoś mieszczucha, to hrabia! Słusznie ludzie powiadają, że nie szukał, a zalazł.

Oskar zmienił się niemal w słup soli; na tę wiadomość gardło zrobiło mu się bardziej słone od morza.

– A pan mu mówił o kochankach jego żony i o jego sekretnych chorobach – rzekł Mistigris do Oskara.

– Co pan chce powiedzieć? – wykrzyknęła żona rządcy, patrząc na dwóch artystów, którzy odeszli śmiejąc się z miny Oskara.

Oskar stał niemy, osłupiały, rażony gromem; nie słyszał nic, mimo że pani Moreau zadawała mu pytania i trzęsła nim, chwyciwszy go za ramię, które ściskała z siłą; ale musiała zostawić Oskara w salonie, nie otrzymawszy odpowiedzi, gdy Rozalia zawołała ją znowu, prosząc aby wydała bieliznę, srebra i aby sama czuwała nad wykonaniem rozkazów hrabiego. Służba, ogrodnicy, odźwierny i jego żona wszystko biegało w łatwym do pojęcia pomieszaniu. Pan spadł do domu jak bomba. Hrabia przybył w istocie z La Cave znajomą sobie ścieżką do domku gajowego i to przybył o wiele wcześniej od rządcy. Gajowy zdumiał się, ujrzawszy prawdziwego pana.

– Czy Moreau jest tutaj, że widzę tu jego konia? – spytał pan de Sérisy.

– Nie, wasza wysokość, ale ponieważ ma się udać do Moulineaux przed obiadem, zostawił konia tutaj, a sam poszedł wydać parę rozkazów w zamku.

Gajowy nie zdawał sobie sprawy z doniosłości tej odpowiedzi, która, w danych okolicznościach, dla bystrego człowieka równała się pewności.

– Jeżeli ci zależy na twoim miejscu – rzekł hrabia do gajowego – udasz się galopem na tym koniu do Beaumont i oddasz panu Margueron list, który napiszę.

Hrabia wszedł do domku napisać słówko; złożył list w taki sposób, że niepodobna było rozwinąć go bez śladu, i oddał list gajowemu, który tymczasem dosiadł konia.

– Ani słowa nikomu! – rzekł. – Pani zaś – dodał do żony gajowego – gdyby Moreau dziwił się, że nie ma konia, powie pani, że ja go wziąłem.

I hrabia ruszył żywo do parku, którego furtkę otworzono natychmiast na jego znak. Mimo nawyku do młyna polityki, do jej wzruszeń i zawodów, dusza człowieka zdolnego jeszcze kochać w wieku hrabiego zawsze wrażliwa jest na zdradę. Tak było ciężko panu de Sérisy uwierzyć w zdradę rządcy, że w Saint-Brice sądził jeszcze, że Moreau jest nie tyle wspólnikiem Légera i rejenta, ile ofiarą. Toteż w progu gospody, w czasie rozmowy ojca Léger i gospodarza, zamierzał jeszcze przebaczyć rządcy, wypaliwszy mu tęgie kazanie. Rzecz dziwna! Zdrada zaufanego człowieka stała się dlań już tylko epizodem od chwili, gdy Oskar odsłonił chlubne słabości niestrudzonego pracownika, prawej ręki Napoleona. Tajemnice tak dobrze strzeżone mógł zdradzić tylko Moreau, który drwił sobie z pewnością ze swego dobroczyńcy z eks-pokojówką pani de Sérisy lub też z dawną Aspazją Dyrektoriatu. Idąc boczną ścieżką, ten par Francji, ten minister, płakał tak, jak płacze się za młodu. Wypłakał swoje ostatnie łzy! Wszystkie ludzkie uczucia były tak żywo i tak głęboko ugodzone, że ten tak spokojny człowiek kroczył przez swój park jak zranione dzikie zwierzę.

Kiedy Moreau zażądał konia i kiedy żona gajowego odpowiedziała: „Pan hrabia wziął go przed chwilą”, rządca wykrzyknął:

– Co za hrabia?

– Hrabia de Sérisy, nasz pan – rzekła. – Jest może w pałacu – dodała, aby się pozbyć rządcy, który, nie pojmując nic, pomknął żywo w stronę zamku.

Moreau wrócił niebawem, aby wypytać żonę gajowego, tajemne bowiem przybycie i postępek pana zaczęły mu się wydawać poważne. Żona gajowego, przerażona tym, że się znalazła między młotem a kowadłem, między hrabią a rządcą, zaryglowała domek i sama się w nim zamknęła, z postanowieniem nieotwierania nikomu prócz męża. Coraz niespokojniejszy, Moreau pobiegł, mimo swoich butów, pędem do domku odźwiernego i dowiedział się, że hrabia się ubiera. Rozalia, którą rządca spotkał, rzekła:

 

– Siedem osób na obiedzie u jego wysokości…

Moreau skierował się ku swemu domowi i ujrzał dziewkę toczącą spór z pięknym młodzieńcem.

– Pan hrabia powiedział: „adiutant Miny, pułkownik” – wołała biedna dziewczyna.

– Nie jestem pułkownikiem – odpowiadał Jerzy.

– Więc co? Ale nazywa się pan Jerzy?

– O co chodzi? – wdał się rządca.

– Proszę pana, nazywam się Jerzy Marest, jestem synem zamożnego kupca żelaznego przy ulicy Saint-Martin i przybywam w sprawie hrabiego de Sérisy w zastępstwie pana Crottat, którego jestem drugim dependentem.

– A ja powtarzam panu, że pan hrabia powiedział mi: „Zgłosi się tam pułkownik nazwiskiem Czarny Jerzy, adiutant Miny, przybyły Pietrkowym dyliżansem; jeżeli się będzie o mnie pytał, proszę go wprowadzić do poczekalni”.

– Nie trzeba żartować z jego ekscelencją, niech pan idzie. Ale jakim cudem jego wysokość przybyła tutaj, nie uprzedzając mnie? Jakim cudem hrabia mógł wiedzieć, że pan przyjechał tutaj z Pietrkiem?

– Zdaje się, że hrabia jest owym podróżnym, który, gdyby nie uprzejmość pewnego młodego człowieka, miał się wgramolić na kozioł obok Pietrka.

– Na kozioł obok Pietrka!… – wykrzyknęli razem rządca i dziewczyna.

– Jestem tego pewny, właśnie z przyczyny tego, co mi mówi ta dziewczyna – odparł Jerzy Marest.

– A to jak? – rzekł Moreau.

– A, ba! – wykrzyknął dependent. – Aby zabawić towarzyszy podróży, opowiedziałem im kupę bredni o Egipcie, o Grecji i Hiszpanii. Miałem ostrogi, podałem się za pułkownika kawalerii, tak sobie, dla uciechy.

– Zaczekaj pan! – rzekł Moreau. – Jak wygląda podróżny, który, wedle pana, miałby być hrabią de Sérisy?

– Twarz jak cegła – odparł Jerzy – włosy zupełnie białe i czarne brwi.

– To on!

– Jestem zgubiony! – rzekł Jerzy Marest.

– Czemu?

– Nabierałem go jego orderami.

– Ba! To dobry człowiek, ubawił go pan. Niech pan prędko idzie do zamku, ja spieszę do jego ekscelencji. Gdzie hrabia rozstał się z wami?

– Na górze.

– Nic nie rozumiem! – wykrzyknął Moreau.

„Ostatecznie, bujałem go, ale nie ubliżyłem mu” – powiedział sobie piszczyk62.

– A po co pan tu przyjechał? – spytał rządca.

– Ależ przywiozłem akt sprzedaży folwarku Moulineaux, gotowiusieńki.

– Mój Boże – wykrzyknął rządca – ja nic nie rozumiem.

Moreau uczuł, że mu serce wali jak młotem, kiedy, zapukawszy dwa razy do drzwi swego pana, usłyszał:

– Czy to pan, panie Moreau?

– Tak, ekscelencjo.

– Proszę.

Hrabia wdział białe spodnie, lakierowane trzewiki, białą kamizelkę i czarny frak, na którym błyszczała, po prawej, gwiazda Wielkiego Krzyża Legii, po lewej w butonierce wisiało na złotym łańcuszku Złote Runo. Błękitna wstęga odcinała się od kamizelki. Hrabia sam się uczesał i wystroił, zapewne aby przyjąć Marguerona w swoim pałacu w Presles; może też aby olśnić nieboraka blaskiem wielkości.

– I cóż, panie Moreau – rzekł hrabia, siedząc i pozwalając rządcy stać – nie możemy dojść do porozumienia z Margueronem?

– W tej chwili żądałby za folwark za drogo.

– Ale czemu nie miałby przyjść sam tutaj? – rzekł hrabia, udając zamyślenie.

– Chory jest, ekscelencjo.

– Czy pan jest tego pewny?

– Byłem u niego…

– Panie Moreau – rzekł hrabia, przybierając wyraz surowy, niemal straszny – co by pan zrobił z zaufanym człowiekiem, gdyby, znając sekret choroby, którą pan chce zachować w tajemnicy, natrząsał się z pana z ladacznicą?

– Zatłukłbym go kijami.

– A gdyby pan do tego spostrzegł, że on nadużywa pańskiego zaufania i okrada pana?

– Starałbym się go złapać na gorącym uczynku i posłałbym go na galery.

– Posłuchaj pan, panie Moreau, mówił pan z pewnością o moich chorobach u pani Clapart i wyśmiewał się pan z nią z miłości mojej do mojej żony, gdyż mały Husson opowiadał mnóstwo szczegółów tyczących mojej kuracji podróżnym w publicznym dyliżansie dziś rano, w mojej obecności; a nie chcę powtórzyć, w jakich słowach ośmielał się spotwarzać moją żonę. Wreszcie, dowiedziałem się z własnych ust ojca Léger, który wracał z Paryża w Pietrkowym dyliżansie, o planie ułożonym przez rejenta z Beaumont, przez pana i przez niego, odnośnie do Moulineaux. Jeżeli pan był u pana Margueron, to po to, aby mu kazać udawać chorego; tak dalece nie jest chory, że oczekuję go na obiad, i przyjdzie. Panie Moreau, wybaczyłem panu, że pan masz dwieście pięćdziesiąt tysięcy majątku zarobionych w siedemnaście lat… Rozumiem to. Gdybyś mnie pan za każdym razem poprosił o to, coś brał albo co panu ofiarowywano, dałbym panu: jesteś ojcem rodziny. Był pan, mimo swoich nadużyć, lepszy od innego, jak sądzę. Ale pan, który znasz moje trudy poniesione dla ojczyzny, dla Francji, który widziałeś mnie, jak czuwałem setki nocy dla cesarza, pracując po osiemnaście godzin na dobę przez całe kwartały; który wiesz, jak bardzo kocham hrabinę, pan mogłeś paplać przy smarkaczu, zdradzić moje tajemnice, wydać moje uczucia na pośmiewisko takiej pani Husson.

– Wasza wysokość…

– To nie do darowania. Skrzywdzić człowieka materialnie to nic; ale zranić go w serce… Och! Pan nie wiesz, coś uczynił!

Hrabia utopił głowę w dłoniach i milczał przez chwilę.

– Zostawiam panu to, co masz, i zapomnę o panu. Dla świata, dla mnie, dla pańskiego honoru, rozstaniemy się przyzwoicie, bo pamiętam jeszcze dziś, co pański ojciec uczynił dla mojego. Porozumie się pan, jak się należy, z panem de Reybert, który będzie pańskim następcą. Niech pan będzie, tak jak ja, spokojny. Nie trzeba dawać widowiska głupcom. Zwłaszcza żadnych komedii, żadnych krętactw. O ile pan nie posiada już mego zaufania, staraj się pan zachować decorum człowieka bogatego. Co się tyczy tego małego ladaco, który omal mnie nie zabił, niech nie nocuje w Presles, niech go pan pomieści w jakiej oberży, nie ręczę za mój gniew, gdybym go ujrzał.

– Nie zasłużyłem na tyle łaski, ekscelencjo – rzekł Moreau ze łzami w oczach. – Tak, gdybym był zupełnie nieuczciwym, miałbym swoich pięćset tysięcy franków; zresztą mogę panu przedłożyć rachunki z mego majątku, mogę go panu wyszczególnić! Ale niech pan hrabia pozwoli sobie powiedzieć, że jeżeli rozmawiałem o nim z panią Clapart, to nigdy dla wyśmiewania się, ale przeciwnie, ubolewając nad jego stanem i pytając pani Clapart, czy nie zna jakich lekarstw nieznanych doktorom a popularnych u ludu… Mówiłem o pana uczuciach i przy małym, kiedy spał (okazuje się, że nas słyszał!), ale zawsze w formie pełnej przywiązania i szacunku. Nieszczęście chciało, że ta niedyskrecja wyszła mi na zbrodnię. Ale, przyjmując słuszny wyrok pańskiego gniewu, pragnę bodaj, aby pan hrabia wiedział, jak się rzeczy miały. Och, mówiłem o panu z panią Clapart z serdecznym wylaniem. Wreszcie, może pan hrabia spytać mojej żony, nigdy nie mówiliśmy między sobą o tych rzeczach…

– Dosyć – rzekł hrabia, którego przekonanie było niezłomne – nie jesteśmy dziećmi; rzecz jest nieodwołalna. Niech pan doprowadzi do porządku swoje interesy i moje. Może pan zostać w pałacu do października. Państwo de Reybert będą mieszkali w zamku: proszę, niech się pan stara wyjść z nimi tak, jak czynią ludzie dobrze wychowani, którzy się nienawidzą, ale zachowują pozory.

Hrabia i rządca wyszli. Moreau był blady jak włosy hrabiego, hrabia spokojny i godny.

W czasie tej sceny, dyliżans do Beaumont, który wyjeżdża z Paryża o pierwszej, zatrzymał się przed furtką i wysadził pana Crottat, który, w myśl rozkazu hrabiego, czekał w salonie. Zastał tam swego dependenta, bardzo markotnego, w towarzystwie dwóch malarzy; wszyscy trzej byli mocno nieswoi. Pan de Reybert, człowiek pięćdziesięcioletni o niemiłej fizjonomii, przybył w towarzystwie starego Margueron i rejenta z Beaumont, który trzymał cały plik aktów i papierów. Kiedy wszyscy zebrani ujrzeli wchodzącego hrabiego w stroju oficjalnym, Jerzy Marest uczuł lekki skurcz żołądka, Józef Bridau zadrżał; ale Mistigris, który miał na sobie niedzielne ubranie i który zresztą nie miał sobie nic do wyrzucenia, rzekł dosyć głośno:

– Daję słowo, tak mu jest o wiele lepiej.

– Mały urwisie – rzekł hrabia, ciągnąc go za ucho – obaj pracujemy w dekoracjach. Czy poznał pan swoje dzieło, drogi panie Schinner? – dodał hrabia, pokazując sufit artyście.

– Ekscelencjo – odparł artysta – zawiniłem, przywłaszczając sobie dla popisu sławne nazwisko, ale ten dzień zobowiązuje mnie do wykonania tutaj pięknych rzeczy i do uświetnienia nazwiska Józefa Bridau.

– Wziąłeś mnie pan w obronę – rzekł żywo hrabia – mam nadzieję, że zrobisz mi tę przyjemność, aby zjeść ze mną obiad, zarówno jak nasz dowcipny Mistigris.

– Wasza dostojność nie wie, na co się naraża – odparł urwis – nie wie, co to jest apetyt malarski.

– Bridau! – wykrzyknął minister uderzony wspomnieniem. – Byłże byś pan krewnym jednego z najgorliwszych pracowników cesarstwa, szefa dywizji, który padł ofiarą swej gorliwości?

– Jego synem, ekscelencjo – odparł Józef z ukłonem.

– Jest pan miłym gościem w tym domu – rzekł hrabia, ujmując w dłonie rękę malarza. – Znałem pańskiego ojca i możesz pan liczyć na mnie jak… na wujaszka z Ameryki – dodał pan de Sérisy z uśmiechem. – Ale pan jest za młody, aby mieć uczniów: czyimż tedy jest Mistigris?

60fil d'écosse (fr.) – fildekos; gatunek materiału wykonanego z przędzy egipskiej. [przypis edytorski]
61znany jest jak zły szezlong (żart.) – przekręcone powiedzenie „znać kogoś jak zły szeląg” (tzn. znać dobrze czyjeś wady), w którym ostatnie słowo zostało zastąpione podobnym brzmieniowo; szeląg: srebrna moneta, szezlong (z fr. chaise longue) rodzaj kanapy a. wydłużonego fotela z podparciem pod nogi do odpoczynku w pozycji półleżącej. [przypis edytorski]
62piszczyk (daw., lekcew.) – pisarczyk; niższy urzędnik kancelaryjny, kancelista. [przypis edytorski]