Kostenlos

Pierwsze kroki

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Do domu? – rzekł Oskar.

– Do domu? – powtórzył Jerzy.

– Do domu – odparł Schinner.

– Do kata, z pana tęgi zuch – wykrzyknął ojciec Léger – ja bym nie poszedł…

– Tym bardziej, że byś pan nie przelazł przez drzwi – odparł Schinner. – Wchodzę tedy – dodał – i czuję dwie ręce, które ujmują moje ręce. Nie mówię nic, bo te ręce gładkie jak skórka cebuli, nakazywały mi milczenie! Ktoś szepce mi w ucho po wenecku: „Śpi!”. Po czym, skorośmy się upewnili, że nikt nie może nas spotkać, idziemy z Zeną na wały na przechadzkę, ale w towarzystwie – tak, moi państwo – starej duenny, brzydkiej jak nieboskie stworzenie, która nas nie opuszczała niby nasz cień. Nie było sposobu skłonić pani piraciny, aby się rozstała z tą bestią. Nazajutrz rano zaczynamy na nowo; chciałem odprawić starą, Zena nie chce. Ponieważ moja luba mówiła po grecku, a ja po wenecku, nie mogliśmy się porozumieć; toteż rozstaliśmy się źle. Powiadam sobie, zmieniając bieliznę: „Z pewnością za najbliższym razem nie będzie starej i pogodzimy się każde w swoim rodzinnym języku…”. I otóż stara mnie ocaliła! Zaraz zobaczycie jak. Było tak pięknie, że, aby nie budzić podejrzeń, wybrałem się na pejzaże, po naszym pogodzeniu, oczywiście. Nawałęsawszy się do syta po wałach, idę sobie spokojnie z rękami w kieszeniach i widzę ulicę zapchaną ludźmi. Tłum!… Ba! Jak na jaką egzekucję. Ten tłum rzuca się na mnie. Aresztują mnie, wiążą, prowadzą i oddają pod straż policji. Nie! Wy nie wiecie, i życzę wam, abyście się nie dowiedzieli nigdy, co to jest uchodzić za mordercę w oczach rozwścieczonego tłumu, który rzuca na was kamieniami, który wyje za wami przez całą pryncypalną ulicę małego miasteczka, który was ściga, żądając waszej śmierci!… Ha! Wszystkie oczy są jak płomienie, wszystkie usta zieją przekleństwem, i te żagwie płonącej nienawiści odcinają się na tle straszliwego krzyku: „Na śmierć! Śmierć mordercy!”… który z daleka dochodzi niby akompaniament basu…

– Więc oni krzyczeli po francusku, ci Dalmatyńcy? – spytał hrabia Schinnera. – Pan nam opowiada tę scenę tak, jakby się panu zdarzyła wczoraj50.

Schinner urwał zmieszany.

– Ruchawka przemawia wszędzie tym samym językiem – rzekł głęboki znawca ludzi Mistigris.

– Wreszcie – podjął Schinner – kiedy się znalazłem w tamecznym sądzie, przed obliczem miejscowych sędziów, dowiaduję się, że przeklęty korsarz zginął otruty przez Zenę. Byłbym rad w tej chwili móc zmienić bieliznę. Słowo honoru, nie wiedziałem nic o tym melodramacie. Zdaje się, że Greczynka dodawała opium (tyle tam rośnie maku w tym kraju!) do grogu swego pirata, aby mu ukraść chwilkę swobody i móc iść na przechadzkę; otóż poprzedniego dnia nieszczęśliwa kobieta pomyliła dawkę. Olbrzymi majątek przeklętego pirata był przyczyną całego nieszczęścia biednej Zeny; ale wytłumaczyła rzeczy tak po prostu, że, na zeznanie starej, wypuszczono mnie natychmiast na wolność, z zaleceniem mera i austriackiego komisarza policji, abym się udał do Rzymu. Zena, która ustąpiła znaczną część bogactw Uskoka spadkobiercom i sędziom, wyszła cało, jedynie kosztem dwóch lat klasztoru, gdzie siedzi jeszcze. Pojadę robić jej portret, bo za kilka lat wszystko pójdzie w niepamięć. Oto jakie głupstwa popełnia się w osiemnastu latach.

– I pan mnie zostawił bez grosza w locandzie w Wenecji – rzekł Mistigris. – Pojechałem z Wenecji do Rzymu szukać pana, smarując po drodze portrety po pięć franków sztuka, a i tych mi nie płacono: ale to moje najpiękniejsze czasy!

– Wyobrażacie sobie myśli, jakie mnie oblegały w dalmackim więzieniu, bez żadnych znajomości, mającego stawać przed dalmackimi Austriakami, pod grozą, że mi utną głowę za to, żem się przeszedł dwa razy na spacer z kobietą, która się uparła trzymać cały czas przy sobie odźwierną. To los! – wykrzyknął Schinner.

– Jak to – rzekł naiwnie Oskar – to się panu naprawdę zdarzyło?

– Dlaczego nie miałoby się zdarzyć panu, skoro zdarzyło się już raz, w czasie francuskiej okupacji w Ilirii, jednemu z naszych najurodziwszych oficerów artylerii? – rzekł filuternie hrabia.

– I pan uwierzył artylerzyście? – odrzekł również filuternie Mistigris.

– I to wszystko? – spytał Oskar.

– Cóż pan chce – odparł Mistigris – nie może przecież panu powiedzieć, że mu ucięto głowę.

– Proszę pana, czy są fermy w tym kraju? – spytał ojciec Léger. – Jak tam stoi uprawa?

– Hodują maraskino – rzekł Mistigris – roślinę, która rośnie do wysokości gęby i która wydaje likier tej nazwy.

– A! – rzekł ojciec Léger.

– Byłem tam tylko trzy dni w mieście, a dwa tygodnie w więzieniu, nie widziałem nic, nawet pól, gdzie się hoduje maraskino – odparł Schinner.

– Kpią sobie z pana – rzekł Jerzy do ojca Léger – maraskino przychodzi w skrzyniach.

Wehikuł stoczył się w tej chwili z bystrego wzgórza Saint-Brice, aby dobić do gospody, znajdującej się w tym miasteczku, gdzie Pietrek zatrzymał się blisko godzinę, aby pozwolić wydychać koniom, dać im owsa i napoić je. Było mniej więcej wpół do drugiej.

– A! To ojciec Léger – wykrzyknął oberżysta w chwili, gdy wehikuł zatrzymał się przed bramą. – Jecie śniadanie?

– Codziennie raz – odparł gruby rolnik – przetrącimy coś.

– Niech nam pan da ekstra-śniadanko – rzekł Jerzy, trzymając laskę na ramieniu wojskowym ruchem, który oczarował Oskara.

Oskar wściekał się z zazdrości, kiedy ujrzał, jak młody furfant51 wydobył z bocznej kieszeni wykwintne słomkowe etui, wyjął zeń cygaro i palił w progu, w oczekiwaniu śniadania.

– Pali pan? – rzekł Jerzy do Oskara.

– Czasami – odparł eks-gimnazista, wypinając szczupłą pierś i przybierając zuchowatą minę.

Jerzy podał otwarte etui Oskarowi i Schinnerowi.

– Bagatela! – rzekł wielki malarz. – Cygara na pół franka!

– To reszta z tego, co przywiozłem z Hiszpanii. Je pan śniadanie?

– Nie – rzekł artysta – czekają na mnie w zamku. Zresztą jadłem już coś przed wyjazdem.

– A pan? – rzekł Jerzy do Oskara.

– Jestem po śniadaniu.

Oskar byłby dał dziesięć lat życia, aby mieć buty i sztruple u spodni. I kichał, i kaszlał, i pluł, i łykał dym z cygara, krzywiąc się rozpaczliwie.

– Pan nie umie palić – rzekł Schinner – niech pan patrzy.

Schinner, z nieruchomą twarzą, wciągnął dym i wypuścił go nosem bez zmrużenia oka. Wciągnął jeszcze raz, zatrzymał dym w gardle, wyjął cygaro z ust i wypuścił z wdziękiem dym.

– Oto, młodzieńcze – rzekł wielki malarz.

– A oto, młodzieńcze, inny sposób – rzekł Jerzy, naśladując Schinnera, ale połykając cały dym i nie wypuszczając nic.

„I moi rodzice myślą, że mi dali wychowanie” – myślał biedny Oskar, starając się palić z wdziękiem.

Uczuł tak silne mdłości, że dał sobie chętnie zabrać cygaro Mistigrisowi, który rzekł, paląc z widoczną przyjemnością:

– Szanowny pan nie ma zaraźliwych chorób?

Oskar chciałby być dość silny, aby wyszturchać Mistigrisa.

– Jak to – rzekł, wskazując pułkownika Jerzego – osiem franków wino i placuszki, dwa franki cygara, a śniadanie będzie go kosztowało…

– Co najmniej dziesięć franków – odparł Mistigris – ale cóż! Ziarnko do ziarnka.

– A ba, ojcze Léger, wypijemy sobie buteleczkę Bordeaux – rzekł Jerzy do rolnika.

– Śniadanie będzie go kosztowało dwadzieścia franków! – wykrzyknął Oskar. – To już trzydzieści kilka franków.

Zmiażdżony poczuciem własnej nicości, Oskar usiadł na słupku kamiennym przy bramie i utonął w dumaniach, nie uważając, że w tej pozycji podciągnięte spodnie odsłaniają podrabiane skarpetki, arcydzieło matczyne.

– Jesteśmy bracia po skarpetkach – rzekł Mistigris unosząc nieco spodni i pokazując podobny obraz: skarpetki syjamskie.

Koncept ten sprowadził uśmiech na twarz pana de Sérisy, który stał z założonymi rękami w bramie za pasażerami. Mimo wszystkich niedorzeczności tych młokosów, poważny mąż stanu zazdrościł im ich błędów, podobały mu się ich przechwałki, podziwiał żywość ich konceptów.

– No i cóż, dostaniecie, ojcze, Moulineaux, bo pojechaliście po talary do Paryża – rzekł oberżysta do ojca Léger, któremu pokazał właśnie w stajni konika na sprzedaż. – To byłby dobry kawał, gdybyście wycięli taką sztukę parowi Francji, ministrowi, hrabiemu de Sérisy.

Stary polityk nie zdradził się najlżejszym drgnieniem, odwrócił się tylko, aby się przyjrzeć oberżyście.

– Ugotowany jest – odparł z cicha ojciec Léger.

– Cieszy mnie to, dalibóg; lubię jak się szlachcicom dobierają do skóry. Gdyby wam było trzeba bodaj dwudziestu tysięcy franków, pożyczyłbym wam; ale Franciszek, konduktor Touchardów, powiadał mi, że pana Margueron zaproszono na dziś do hrabiego na obiad do Presles.

– Taki był zamiar jego ekscelencji, ale my też mamy głowę nie od parady – odparł ojciec Léger.

– Hrabia da posadę młodemu Margueron, a pan nie masz posad do rozdania! – rzekł oberżysta.

– Nie; ale jeżeli hrabia ma za sobą ministrów, ja mam króla Ludwika XVIII – rzekł ojciec Léger do ucha oberżysty – i czterdzieści tysięcy jego portretów dane poczciwemu Moreau pozwolą mi kupić Moulineaux za dwieście sześćdziesiąt tysięcy franków gotówką, wcześniej od pana de Sérisy, który będzie bardzo rad odkupić folwark za trzysta sześćdziesiąt tysięcy, zamiast czekać, aż grunty będą po kawałeczku wystawione na sprzedaż z urzędu.

 

– Wcale nieźle, ojczulku – wykrzyknął oberżysta.

– Dobrze skombinowane? – spytał rolnik.

– Ostatecznie – rzekł oberżysta – dla niego folwark wart jest tyle.

– Moulineaux przynosi dziś sześć tysięcy franków na czysto, a ja odnowię dzierżawę na siedem tysięcy pięćset na osiemnaście lat. Tak więc, to jest lokata na więcej niż dwa i pół. Panu hrabiemu nie stanie się krzywda. Aby nie narażać pana Moreau, urządzi się tak, że on mnie zaproponuje na dzierżawcę hrabiemu. Będzie niby to działał w interesie swego pana, zapewniając mu prawie trzy od sta od jego pieniędzy i dzierżawcę, który będzie płacił regularnie…

– Co on na tym zarabia, stary Moreau?

– Ba, jeżeli hrabia da mu dziesięć tysięcy, wyciągnie z tej sprawy pięćdziesiąt tysięcy, ale zarobi je sumiennie.

– Zresztą co on tam dba o Presles! I taki bogaty! Ja go nigdy nie widziałem na oczy.

– Ani ja – rzekł ojciec Léger – ale zdaje się, że ma tu zamieszkać, inaczej nie pakowałby dwustu tysięcy w odnowieniu pałacu. Pięknie tam jak u króla.

– W takim razie – rzekł oberżysta – był czas, aby Moreau coś uszczknął.

– Tak, bo skoro raz państwo tam osiądą – rzekł Léger – będą mu patrzeć na ręce.

Hrabia nie stracił ani słowa z tej półgłosem prowadzonej rozmowy.

„Mam więc tutaj dowody, po które jechałem – myślał, patrząc na grubego rolnika, który wtaczał się do kuchni. – Ale może – powiadał sobie – to są dopiero plany? Może Moreau jeszcze nic nie wziął?…”.

Przykro mu było uwierzyć, aby jego rządca mógł maczać palce w podobnej zmowie.

Pietrek przyszedł, aby dać pić koniom. Hrabia sądził, że woźnica będzie jadł śniadanie z oberżystą i rolnikiem; otóż po tym, co usłyszał, bał się jakiejś niedyskrecji.

„Wszyscy ci ludzie są w zmowie przeciw nam, to dobry uczynek pokrzyżować ich plany” – myślał.

– Pietrek – rzekł z cicha do woźnicy, zbliżając się – przyrzekłem ci dziesięć ludwików za zachowanie tajemnicy, ale jeżeli nadal zataisz moją podróż (a będę wiedział, czyś nie wymówił mego nazwiska, ani nie uczynił najmniejszego znaku, który mógłby je zdradzić aż do wieczora, komukolwiek, gdziekolwiek, nawet w samym Isle-Adam), dam ci jutro, kiedy będziesz przejeżdżał, tysiąc franków na wykupno nowego wehikułu. Toteż dla większej pewności – rzekł hrabia, klepiąc pobladłego ze szczęścia Pietrka po ramieniu – nie siadaj do śniadania, zostań przy koniach.

– Panie hrabio, ja pana dobrze rozumiem, oho! To niby względem ojca Léger?

– Dla wszystkich – odparł hrabia.

– Niech pan hrabia będzie spokojny… Spieszmy się – rzekł Pietrek, otwierając drzwi do kuchni – jesteśmy zapóźnieni. Słuchajcie, ojcze Léger; wiecie, że mamy górę przed sobą, ja nie jestem głodny, będę jechał wolno, to wam dobrze zrobi przejść się trochę.

– Ależ to gorączka ten Pietrek! – rzekł oberżysta. – Nie zjesz z nami śniadania? Pułkownik płaci wino po pięćdziesiąt su i butelkę szampana.

– Nie mogę. Mam rybę, którą muszę oddać w Stors o trzeciej na wielki obiad, a nie ma żartów z tymi klientami i z rybą także.

– A więc – rzekł ojciec Léger do oberżysty – zaprzęgnijcie do swego wózka konika, którego chcecie mi sprzedać, dopędzicie z nami Pietrka, zjemy śniadanie w spokoju i będę mógł osądzić, co koń wart. Zmieścimy się we trzech na twojej biedce.

Ku wielkiemu zadowoleniu hrabiego, Pietrek sam poszedł zaprzęgać. Schinner i Mistrigis poszli naprzód. Zaledwie Pietrek, który wziął do wehikułu dwóch artystów na drodze z Saint-Brice do Poncelles, dosięgnął szczytu wzgórza, skąd widać Écouen, wieżę w Messil i lasy okalające cudny krajobraz, kiedy tętent konia, wiozącego galopem kabriolet, oznajmił ojca Léger i pułkownika, którzy zajęli miejsce w powozie. Skoro Pietrek skręcił w wąską dróżkę, aby zjechać do Moisselles, Jerzy, który cały czas rozmawiał z ojcem Léger o piękności gospodyni w Sain-Brice, wykrzyknął:

– Cóż! Ładny mamy tu widok, panie artysto?

– Ba, cóż to jest dla pana, który widziałeś Wschód i Hiszpanię!

– I mam stamtąd jeszcze dwa cygara! Jeżeli nikt nie ma nic przeciwko temu, czy chce je pan skończyć, panie Schinner? Bo ten chłopczyna miał dosyć po dwóch pociągnięciach.

Ojciec Léger i hrabia zachowali milczenie, które wzięto za znak zgody, zaczem52 dwaj bajarze zamilkli, oddając się paleniu.

Oskar, podrażniony tym, że go nazwano chłopczyną, rzekł, podczas gdy dwaj młodzi ludzie zapalali cygara:

– Jeżeli nie byłem adiutantem Miny, proszę pana, jeżeli nie byłem na Wchodzie, to może jeszcze będę. Kariera, do której mnie przeznacza rodzina, oszczędzi mi, mam nadzieję, przykrości podróżowania w kukułce, kiedy będę w pańskim wieku. Skoro będę wybitnym człowiekiem i raz zajmę stanowisko, potrafię je utrzymać…

– Et caetera punctum! – rzekł Mistigris, udając głos zachrypłego kogucika, który uwydatnił jeszcze śmieszność odezwania się Oskara, bo biedny chłopak znajdował się w okresie, kiedy zarost, puszcza a głos nabiera męskości. – Widzę – dodał Mistigris – że pan jest przy nadziei53.

– Na honor! – rzekł Schinner – konie nie uciągną tylu kawałów.

– Pańska rodzina obmyśla dla pana karierę, a jaką? – spytał poważnie Jerzy.

– Dyplomację – odparł Oskar.

Trzy parsknięcia śmiechem buchnęły jak trzy race z ust Mistigrisa, wielkiego malarza i ojca Léger. Sam hrabia nie mógł się wstrzymać od uśmiechu. Jerzy zachował spokój.

– Na Allaha! Nie ma się z czego śmiać – rzekł pułkownik do śmieszków. – Tylko, młody człowieku – dodał, zwracając się do Oskara – mam wrażenie, że twoja czcigodna matka znajduje się chwilowo w położeniu niezbyt odpowiednim na ambasadorową… Miała z sobą koszyk bardzo godny szacunku i przyszczypki u trzewików wielce…

– Moja matka!… – rzekł Oskar z gestem oburzenia. – Et, to była gospodyni od nas…

– To „od nas” jest bardzo arystokratyczne – wtrącił hrabia.

– Król mówi my – odparł dumnie Oskar.

Spojrzenie Jerzego powściągnęło ochotę do śmiechu, która ogarnęła wszystkich; uprzedził nim malarza i jego ucznia, że trzeba oszczędzać Oskara, aby należycie wyzyskać tę kopalnię żarcików.

– Pan ma słuszność – rzekł wielki malarz do hrabiego, wskazując Oskara – ludzie z pewnej sfery mówią my, jedynie ludzie spod ciemnej gwiazdy mówią ja, u mnie. Zawsze się ma manię uchodzić za to, czym się nie jest. Jak na człowieka tak udekorowanego…

– Pan jest wciąż dekoratorem? – rzekł Mistigris.

– Nie zna pan języka dworów. Proszę pana o protekcję, ekscelencjo – dodał Schinner, zwracając się do Oskara.

– Winszuję sobie – rzekł hrabia – że było mi danym podróżować z trzema ludźmi, którzy są lub będą sławni: znakomitym już dziś malarzem, przyszłym generałem, i młodym dyplomatą, który wróci kiedyś Belgię Francji.

Popełniwszy już ten wstrętny czyn, że się wyparł matki, Oskar, wściekły, domyślając się, jak bardzo towarzysze drwią sobie z niego, postanowił za wszelką cenę zwyciężyć ich powątpiewanie.

– Nie wszystko złoto co się świeci – rzekł, rzucając błyskawice oczami.

– Nie tak – rzekł Mistigris. – Nie wszystko błoto co się wymiata. Niedaleko pan zajdzie w dyplomacji, jeżeli pan lepiej nie posiądzie przysłów.

– Może nie znam dobrze przysłów, ale znam dobrze moją drogę.

– Zajedzie pan daleko, bo gospodyni pańskiego zamku zaopatrzyła pana jak na zamorską podróż: biszkopty, czekolada…

– Specjalny chleb i czekolada, tak, panie – odparł Oskar – bo mam żołądek o wiele za delikatny, aby znosić świństwa, jakie dają w oberżach.

– Słowo „świństwa” jest równie delikatne jak pański żołądek.

– Och, lubię świństwa – wykrzyknął wielki malarz.

– To modne słowo w najlepszych towarzystwach – odparł Mistigris – posługują się nim w traktierni pod czarną kwoką.

– Pańskim guwernerem musi być zapewne jakiś słynny profesor, pan Andrieux z Akademii Francuskiej albo pan Royer-Collard? – spytał Schinner.

– Mój preceptor nazywa się ksiądz Loreaux, obecnie wikariusz w Saint-Sulpice – odparł Oskar, przypominając sobie nazwisko spowiednika kolegium.

– Dobrze pan robił, żeś się wychowywał prywatnie, uniwersytet to nazbyt uniwersalne. Ale pan wynagrodzisz swojego księżynę?

– Z pewnością, zostanie kiedyś biskupem – odparł Oskar.

– Dzięki wpływom pańskiej rodziny – rzekł poważnie Jerzy.

– Może przyczynimy się do tego, aby zajął właściwe dla siebie miejsce, bo ksiądz Frayssinous bywa często u nas w domu.

– A, zna pan księdza Frayssinous? – spytał hrabia.

– Ma obowiązki wdzięczności wobec mego ojca – odparł Oskar.

– I jedzie pan zapewne do swego majątku? – rzekł Jerzy.

– Nie, panie; ale ja mogę powiedzieć dokąd jadę. Jadę do zamku Presles, do hrabiego de Sérisy.

– A, pan jedzie do Presles! – wykrzyknął Schinner, który poczerwieniał jak wiśnia.

– Pan zna ekscelencję hrabiego de Sérisy? – spytał Jerzy.

Ojciec Léger obrócił się ku Oskarowi i popatrzał nań zdumiony, wykrzykując:

– Czyżby pan de Sérisy był w Presles?

– Widocznie, skoro ja tam jadę – odparł Oskar.

– I często pan widuje hrabiego? – spytał Oskara pan de Sérisy.

– Tak jak pana widzę – odparł Oskar. – Jestem kolegą jego syna, który jest mniej więcej w moim wieku, dziewiętnaście lat; jeździmy konno razem prawie co dzień.

– Często zdarzało się, iż król zaślubiał pasterza – rzekł sentencjonalnie Mistigris.

Mrugnięcie okiem w stronę ojca Léger uspokoiło w zupełności rolnika.

– Na honor – rzekł hrabia do Oskara – szczęśliwy jestem, że spotkałem młodego człowieka, który może mi coś powiedzieć o tej osobistości; potrzebuję protekcji hrabiego w dosyć poważnej sprawie, w której nic by go nie kosztowało dopomóc mi: chodzi o reklamację u rządu amerykańskiego. Byłbym bardzo rad dowiedzieć się czegoś o charakterze hrabiego de Sérisy.

– Och, jeżeli pan chce dojść do celu – odparł Oskar, przybierając sprytną minę – niech się pan nie zwraca do niego, ale do jego żony; kocha się w niej jak wariat, nikt o tym lepiej nie wie ode mnie, do jakiego stopnia; a żona nie może go znosić.

– A czemu? – spytał Jerzy.

– Hrabia ma jakąś wstrętną chorobę skóry, z której doktor Alibert na próżno sili się go wyleczyć. Toteż hrabia de Sérisy dałby połowę swego olbrzymiego majątku, aby mieć taką pierś jak moja – rzekł Oskar rozchylając koszulę i pokazując dziecięcą cerę. – Żyje samotnie, zagrzebany w swoim, pałacu. Ho, ho! Trzeba mieć dobre plecy, aby się do niego dostać. Przede wszystkim, wstaje bardzo wcześnie, pracuje od trzeciej do ósmej; począwszy od ósmej odbywa swoje kuracje: kąpiele siarczane albo parowe. Gotują go w rozmaitych pudłach blaszanych, bo wciąż ma nadzieję wyzdrowienia.

– Skoro jest tak dobrze z królem, czemuż nie poprosi króla, aby go dotknął? – spytał Jerzy.

– Więc ta dama ma męża gotowanego na miękko! – rzekł Mistigris.

– Hrabia przyrzekł trzydzieści tysięcy franków słynnemu szkockiemu lekarzowi, który go leczy w tej chwili – ciągnął Oskar.

– Ależ w takim razie żony jego nie można potępiać, że się troszeczkę… – rzekł Schinner, nie kończąc.

– Myślę! – rzekł Oskar. – Ten biedny człowiek jest taki strupieszały, taki stary, że dalibyście mu osiemdziesiąt lat! Wyschły jest jak pergamin, a, na swoje nieszczęście, czuje swoją pozycję…

– Gorzej, jeżeli i inni ją czują – rzekł facecjonista54 Léger.

– Panie, on ubóstwia żonę i nie śmie jej nic powiedzieć – odrzekł Oskar. – Odgrywa z nią sceny takie, że można skonać ze śmiechu, istny Arnolf55 w komedii Moliera…

 

Hrabia zmartwiały patrzał na Pietrka, który, widząc jego obojętność, myślał, że to co baje syn pani Clapart, to są oszczerstwa.

– Toteż, proszę pana, jeżeli pan chce dojść do celu, niech się pan uda do margrabiego d'Aiglemont. Jeżeli pan będzie miał tego starego wielbiciela hrabiny za sobą, pozyska pan od jednego zamachu i żonę, i męża.

– Jak powiadają, dwie pieczenie na jednym rożnie.

– Ale – rzekł malarz – pan chyba widział hrabiego nago; czy pan jest jego kamerdynerem?

– Kamerdynerem? – wykrzyknął Oskar.

– Ba, nie opowiada się takich rzeczy o swoich przyjaciołach w publicznym wehikule – odparł Mistigris. – Niemy i głuchy, to moja zasada. Ja pana nie słucham.

– Nie tykać krewnych, przyjaciół i znajomych prosi stroskana rodzina – rzekł Schinner.

– Dowiedz się, panie artysto – odparł sentencjonalnie Jerzy – że nie można mówić źle o ludziach, których się nie zna, a ten mały dowiódł nam, że zna hrabiego de Sérisy jak zły szeląg. Gdyby mówił tylko o hrabinie, można by myśleć, że jest dobrze z…

– Ani słowa o hrabinie de Sérisy, młokosy! – wykrzyknął hrabia. – Jestem przyjacielem jej brata, margrabiego de Ronquerolles, i kto by się ośmielił drasnąć honor hrabiny, miałby ze mną do czynienia.

– Ten pan ma słuszność – wykrzyknął malarz. – Nie tykać kobiet; świeżo malowane.

– Honor i damy! Widziałem ten melodramat! – wykrzyknął Mistigris.

– Jeżeli nie znam Miny, znam za to ministra sprawiedliwości – rzekł hrabia, patrząc na Jerzego. – Jeżeli nie noszę moich orderów, mogę się postarać, aby ich nie dano tym, którzy na nie nie zasługują. Wreszcie, znam tyle osób, że znam i pana Grindot, architekta pracującego w Presles… Stań no, Pietrek, wysiądę na chwilę.

Pietrek dobił aż do końca wioski Moisselles, do gospody, w której zatrzymują się pasażerowie. Ten kawałek drogi upłynął w głębokim milczeniu.

– Do kogo jedzie ten mały ladaco? – spytał hrabia Pietrka, pociągnąwszy go w kąt dziedzińca.

– Do rządcy pana hrabiego. To syn biednej kobiety, która mieszka przy ulicy de la Cerisaie; noszę tam często owoce, zwierzynę, drób; niejaka pani Husson.

– Kto jest ten pan? – zagadnął Pietrka ojciec Léger, skoro hrabia się oddalił.

– Dalibóg, nie wiem – odparł Pietrek – wiozę go pierwszy raz; ale to mógłby być ów książę, do którego należy zamek w Maffiers; mówił mi właśnie, że wysiada w drodze, nie jedzie do Isle-Adam.

– Pietrek myśli, że to jest pan z Maffiers – rzekł do Jerzego ojciec Léger, wracając do dyliżansu.

W tej chwili trzej młodzi ludzie, spłoszeni jak złodzieje schwytani na uczynku, nie śmieli na siebie spojrzeć wzajem, widocznie mocno zajęci skutkami swoich kłamstw.

– Oto, co się nazywa wdepnąć – rzekł Mistigris.

– Widzicie, że znam hrabiego – rzekł Oskar.

– Możebne – odparł Jerzy – ale nie będzie pan nigdy ambasadorem – odparł Jerzy. – Kiedy się chce rozmawiać w dyliżansie, trzeba, jak ja, gadać o niczym.

– Sroczka kaczkę warzyła, aż nawarzyła piwa – rzekł Mistigris w formie konkluzji.

Hrabia zajął w tej chwili swoje miejsce, a Pietrek ruszył w głębokim milczeniu.

– No i cóż, młodzi przyjaciele – rzekł hrabia, gdy dojeżdżali do lasu Carreau – siedzicie niemi, tak jakbyśmy jechali na szafot.

– Jest czas mówienia, jest czas odchodzenia od mówienia – odparł biblijnie Mistigris.

– Piękna pogoda – rzekł Jerzy.

– Co to za miejscowość? – rzekł Oskar, pokazując zamek Franconville, który wspaniale się odcina na tle lasów Saint-Martin.

– Jak to! – wykrzyknął hrabia. – tak często pan bywa w Presles, a nie zna pan Franconville?

– Ten pan – rzekł Mistigris – zna ludzi, a nie zamki.

– Praktykującym dyplomatom wolno mieć dystrakcje56! – wykrzyknął Jerzy.

– Niech pan sobie zapamięta moje nazwisko! – odparł Oskar wściekły. – Nazywam się Oskar Husson i za dziesięć lat będę sławny.

Po tych słowach, wyrzeczonych z furfanterią57, Oskar zaszył się w kąt.

– Husson skąd? – rzekł Mistigris.

– Wielka rodzina – odparł hrabia – Hussonowie z Cerisaie; ten panicz urodził się u stopni cesarskiego tronu.

Oskar zaczerwienił się po białka, ogarnął go straszliwy niepokój. Zjeżdżano właśnie bystrym zboczem Le Cave, u stóp którego, w wąskiej dolinie, na końcu wielkiego lasu Saint-Martin, znajduje się wspaniały zamek Presles.

– Panowie – rzekł hrabia – życzę wam powodzenia w waszych pięknych karierach. Niech się pan pojedna z królem francuskim, panie pułkowniku: Czarni-Jerzowie nie powinni żyć w zwadzie z Burbonami. Panu nie ma co przepowiadać, panie Schinner, sława już przyszła do pana i zarobił pan na nią swymi wspaniałymi dziełami; ale jest pan tak niebezpieczny, że ja, który jestem żonaty, nie śmiałbym panu dać pola do sławy u siebie na wsi. Co do pana Hussona, nie potrzebuje protekcji; posiada tajemnice mężów stanu, może się stać groźny. Co się tyczy pana Léger, jedzie oskubać hrabiego de Sérisy; mogę go tylko prosić, aby się ostro wziął do rzeczy.

– Wysadź mnie tutaj, Pietrek, zabierzesz mnie jutro z powrotem – dodał hrabia, który wysiadł, zostawiając swoich towarzyszów podróży skonfundowanych.

– To się nazywa wziąć nogi za pas – rzekł Mistigris, widząc pośpiech, z jakim podróżny zniknął w parowie.

– Och! To ten hrabia, który wynajął Franconville, on tam idzie – rzekł ojciec Léger.

– Jeżeli kiedy – rzekł fałszywy Schinner – przyjdzie mi ochota bujać58 w dyliżansie, sam siebie wyzwę na pojedynek. To twoja wina, Mistigris – dodał, uderzając chłopca po kaszkiecie.

– Och! Ja tylko pojechałem za panem do Wenecji – odparł Mistigris. – Ale, kto chce psa uderzyć, sam w niego wpada59.

– Czy pan wie – rzekł Jerzy do swego sąsiada Oskara – że gdyby to był przypadkiem hrabia de Sérisy, nie chciałbym się znajdować w pańskiej skórze, mimo że jest wolna od chorób.

Oskar, myśląc o przestrogach matki, którą mu te słowa przypomniały, zbladł i wytrzeźwiał.

– Są panowie na miejscu – rzekł Pietrek, zatrzymując się przed okazałą bramą.

– Jak to? Już! – wykrzyknęli równocześnie malarz, Jerzy i Oskar.

– A to historia – rzekł Pietrek. – Jak to, panowie, więc żaden z was nie był tutaj? Ależ to zamek Presles.

– A, dobrze, mój przyjacielu – rzekł Jerzy, odzyskując tupet. – Idę na folwark Moulineaux – dodał, nie chcąc zdradzić towarzyszom podróży, że udaje się do zamku.

– Jak to! Pan przyjechał do mnie? – rzekł ojciec Léger.

– Jakim sposobem?

– Jestem dzierżawcą z Moulineaux. A pan, pułkowniku, czego pan sobie ode mnie życzy?

– Skosztować pańskiego masełka – odparł Jerzy, biorąc tekę.

– Pietrek – rzekł Oskar – oddajcie moje rzeczy u rządcy, idę prosto do zamku.

I Oskar puścił się ścieżką, nie wiedząc, dokąd idzie.

– Hop, hop, panie ambasadorze – krzyknął ojciec Léger – pan idzie do lasu. Jeżeli pan chce do zamku, niech pan idzie furtką.

Zmuszony wejść, Oskar zgubił się w dziedzińcu zamkowym, w którym znajduje się olbrzymi klomb otoczony słupkami związanymi łańcuchem. Podczas gdy ojciec Léger przyglądał się Oskarowi, Jerzy, którego spiorunowała wiadomość, że gruby rolnik jest dzierżawcą Moulineaux, wymknął się tak lekko, że w chwili, gdy zaintrygowany grubas szukał swego pułkownika, już go nie znalazł. Furtka otworzyła się na prośbę Pietrka, który wszedł dumnie, aby złożyć u odźwiernego mnogie przybory wielkiego Schinnera. Oskar patrzał oszołomiony, że Mistigris i artysta, świadkowie jego przechwałek, instalują się w zamku. W dziesięć minut Pietrek wyładował paczki malarza, rzeczy Oskara Husson, i wytworną skórzaną walizkę, którą powierzył tajemniczo żonie odźwiernego; po czym wrócił, trzaskając z bicza i puścił się ku laskowi Isle-Adam, z chytrą miną chłopa obliczającego zyski. Nic nie brakowało mu do szczęścia, miał dostać nazajutrz swoich tysiąc franków.

Oskar, dosyć markotny, kręcił się dokoła klombu, patrząc, gdzie się obrócą jego towarzysze podróży, kiedy nagle ujrzał pana Moreau wychodzącego z wielkiej sali tzw. myśliwskiej na ganek. Rządca ubrany był w długi niebieski surdut, który mu opadał niemal na pięty, w spodnie z łosiowej skóry, wysokie buty, i trzymał w ręku szpicrutę.

– A, chłopcze, jesteś? Jakże się miewa mamusia? – rzekł, biorąc za rękę Oskara. – Dzień dobry panom, panowie jesteście zapewne malarze, których zapowiadał pan Grindot? – rzekł do malarza i do Mistigrisa. Gwizdnął dwa razy w rękojeść szpicruty. Zjawił się odźwierny.

– Zaprowadź panów do pokojów numer 14 i 15; pani Moreau da ci klucze; pokaż panom drogę; zapal ogień, jeżeli trzeba, wieczorem i zanieś rzeczy panów. Pan hrabia polecił mi gościć panów u siebie – dodał, zwracając się do artystów – jadamy o piątej, jak w Paryżu. Jeżeli panowie są myśliwi, możecie tu sobie używać, mam przywilej leśny i wodny: mamy tu polowanie na dwa tysiące morgów lasu, nie licząc naszych gruntów.

Oskar, malarz i Mistigris, wszyscy jednako zawstydzeni, spojrzeli po sobie, ale Mistigris, wierny swej roli, wykrzyknął:

– Głupstwo się stało i już się nie odstanie; myślmy tedy o nowym.

Młody Husson udał się za rządcą, który go pociągnął szybko do parku.

– Kubuś – rzekł do jednego ze swych chłopców – idź zawiadom matkę o przybyciu młodego Husson, i powiedz jej, że muszę iść na chwilę do Moulineaux.

Rządca liczył wówczas około pięćdziesięciu lat. Był to mężczyzna średniego wzrostu, brunet; wydawał się bardzo surowy. Żółciowa jego twarz, ogorzała od powietrza, nie zwiastowała na pierwszy rzut oka jego właściwego charakteru. Wszystko przyczyniało się do tego nieporozumienia. Włosy miał szpakowate. Niebieskie oczy, duży orli nos dawały mu wyraz tym bardziej złowrogi, ile że oczy były trochę zbyt blisko osadzone; ale szerokie wargi, owal twarzy, dobroduszne wzięcie zdradziłyby obserwatorowi dobrego człowieka. Stanowczy, szorstki w mowie, imponował wielce Oskarowi swą przenikliwością, płynącą z uczucia, jakie miał dla niego. Przyzwyczajony przez matkę uwielbiać rządcę, Oskar czuł się zawsze mały w obecności pana Moreau; znalazłszy się w Presles, uczuł odruch niepokoju, jak gdyby lękał się czegoś złego ze strony tego dobrego przyjaciela, swego jedynego protektora.

– I cóż, Oskarze, coś mi nie bardzo wydajesz się rad, że jesteś tutaj? – rzekł rządca. – Będziesz się dobrze bawił, nauczysz się jeździć konno, strzelać, polować.

50„Na śmierć! Śmierć mordercy!” (…) Więc oni krzyczeli po francusku, ci Dalmatyńcy – por. Balzac, Kawalerskie gospodarstwo. [przypis tłumacza]
51furfant (daw.) – zarozumialec, fanfaron; krętacz, oszust. [przypis edytorski]
52zaczem – więc, a następnie. [przypis edytorski]
53być przy nadziei (przen.) – być w ciąży, spodziewać się dziecka. [przypis edytorski]
54facecjonista – żartowniś; por. facecja: żart. [przypis edytorski]
55Arnolf – główny bohater Szkoły żon, komedii Moliera z 1662 r.; zazdrośnik, mizogin i zatwardziały kawaler, który, nie mając zaufania do kobiet generalnie, postanowił ożenić się ze swoją wychowanicą, z premedytacją w tym celu utrzymywaną w stanie niewinności, naiwności i niewiedzy. [przypis edytorski]
56dystrakcja – rozproszenie; szczególnie: rozproszenie uwagi, skupienia; daw. także: rozrywka, przyjemność. [przypis edytorski]
57furfanteria (daw.) – zarozumiałość, fanfaronada; por. furfant: zarozumialec, fanfaron, ale też krętacz, oszust. [przypis edytorski]
58bujać (pot.) – kłamać, oszukiwać; fantazjować. [przypis edytorski]
59kto chce psa uderzyć, sam w niego wpada – żart. kontaminacja dwóch powiedzeń: „kto chce psa uderzyć, ten zawsze kij znajdzie” (tj. jeśli się chce kogoś zaatakować, zawsze znajdzie się jakiś powód) oraz „kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada” (tj. kto walczy podstępem, pada ofiarą własnej gry; inaczej: „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”). [przypis edytorski]