Kostenlos

Ojciec Goriot

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

W tej chwili powóz jakiś zatrzymał się na ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, po czym dał się słyszeć na schodach głos pani de Restaud, która zapytywała: „Czy mój ojciec jest w domu?” Okoliczność ta wybawiła szczęśliwie Eugeniusza, który zamierzał już rzucić się na łóżko i udać, że śpi w najlepsze.

– Ach! ojcze, czyś nie słyszał nic o Anastazji? – rzekła Delfina, poznając głos siostry. – Zdaje się, że u niej w domu dzieją się też dziwne rzeczy.

– Co takiego? – zapytał ojciec Goriot – to już chyba przyszła ostatnia moja godzina? Biedna moja głowa nie wytrzyma podwójnego nieszczęścia.

– Dzień dobry, ojcze – rzekła hrabina we drzwiach. – Ach! I tyś tutaj, Delfino.

Pani de Restaud była widocznie niezadowolona ze spotkania z siostrą.

– Dzień dobry, Naściu – rzekła baronowa. – Czy cię moja obecność zadziwia? Ja się co dzień z ojcem widuję.

– Od jakiegoż to czasu?

– Nie potrzebowałabyś pytać, gdybyś również u niego bywała.

– Nie drażnij mnie, Delfino – zawołała hrabina płaczliwie. – Jam taka nieszczęśliwa, jam zgubiona, biedny mój ojcze! O! Tym razem zupełniem już zgubiona!…

– Co ci jest, Naściu? – zawołał ojciec Goriot. – Powiedz nam wszystko, dziecię drogie. – Jak ona zbladła! Delfino, pomóżże jej, bądź dla niej dobrą, a ja będę cię kochał jeszcze więcej, jeżeli tylko potrafię!

– Biedna Naściu – rzekła pani de Nucingen, podając siostrze krzesło – mów proszę. Widzisz w nas dwie jedyne istoty, które kochają cię tak bardzo, że wszystko przebaczyć ci gotowe. Widzisz, miłość rodzinna nigdy nie zawodzi.

Podała jej flakonik z eterem i hrabina przyszła do siebie.

– Ja tego nie przeżyję! – zawołał ojciec Goriot. – Słuchajcie – mówił, poprawiając torf rozpalony w piecu. – Zbliżcie się tu obie. Mnie zimno. Co ci jest, Naściu? Mów prędko, bo mnie zabijasz…

– Ach! – zawołała biedna kobieta – mąż mój wie o wszystkim. Wyobraź sobie, ojcze, że niedawno… Przypominasz sobie ten weksel Maksyma? Niestety! Nie był to już pierwszy, jużem ja przedtem niejeden zapłaciła. W początku stycznia, pan de Trailles wydawał mi się jakoś bardzo zmartwiony. Nic wprawdzie nie mówił; ale to tak łatwo odgadnąć, co się dzieje w sercu istoty ukochanej: dosyć najlżejszej wskazówki; przy tym bywają czasem przeczucia. Był bardziej rozkochany, bardziej czuły niż zwykle, a ja byłam coraz szczęśliwsza. Biedny Maksym! Wyznał później, że w myśli żegnał się ze mną, bo chciał sobie życie odebrać. Ale zaczęłam go dręczyć, błagać, dwie godziny modliłam go na kolanach, aż wyznał, że winien był sto tysięcy franków! Mnie się w głowie przewróciło. Tyś nie miał pieniędzy, bom ci wszystko wydarła…

– Nie – rzekł ojciec Goriot – nie mógłbym zebrać tyle pieniędzy, chyba bym kraść poszedł. Ale ja byłbym poszedł, Naściu! Ja pójdę.

Obie siostry milczały; ostatnie słowo starego brzmiało złowrogo, jak przedśmiertne chrapanie i świadczyło o agonii uczucia ojcowskiego, które stało się już bezsilne. Jakiż egoizm nie zmiękłby na ten krzyk rozpaczy, co niby kamień w przepaść ciśnięty, zdradzał głębokość jej niezmierzoną?

– Uzyskałam te pieniądze, rozporządzając tym, co do mnie nie należało – zawołała hrabina, zalewając się łzami.

Delfina, wzruszona, zapłakała także, tuląc głowę do szyi siostry.

– Więc to wszystko prawda – wyrzekła.

Anastazja spuściła głowę; pani de Nucingen otoczyła jej kibić ramieniem, ucałowała ją czule i przytuliła do piersi.

– Tu znajdziesz zawsze miłość, a nigdy sądzona nie będziesz – powiedziała.

– Aniołki moje – rzekł Goriot słabym głosem – dlaczegóż nieszczęście jest przyczyną waszego połączenia?

– Chcąc ocalić życie Maksyma, chcąc wreszcie ocalić całe moje szczęście – poczęła hrabina ośmielona dowodami uczucia żywego i gorącego – poszłam do znanego ci lichwiarza, do tego piekielnego Gobsecka, którego nic wzruszyć nie może i sprzedałam mu wszystkie brylanty familijne, do których pan de Restaud niezmiernie jest przywiązany. Wszystkie sprzedałam! Rozumiecie? On został wybawiony, ale ja za to umarłam! Restaud o wszystkim się dowiedział.

– Przez kogo? Jak? Ja go zabiję! – krzyknął ojciec Goriot.

– Wczoraj kazał mnie prosić do swego pokoju. Poszłam… „Anastazjo – powiedział takim głosem… (och! dość mi było głos jego usłyszeć, bym się wszystkiego domyśliła) – gdzie są twoje brylanty?” – Mam je u siebie. – „Nie – odparł patrząc mi w oczy – one są tu, na mojej komodzie”. – I pokazał mi szkatułkę, którą przykrył był chustką do nosa. – „Wiesz skąd się tu wzięły?” – zapytał. Upadłam mu do nóg… płakałam, pytałam, jaki rodzaj śmierci wolałby wybrać dla mnie.

– Tyś to wszystko powiedziała? – zawołał ojciec Goriot.– Na święte imię Pańskie! Każdy kto ośmieli się skrzywdzić jedną z was, póki ja żyję, może być pewien, że go na wolnym ogniu spalę! Tak jest, posiekam go, jak…

Ojciec Goriot zamilkł, wyrazy zamierały mu w gardle.

– W końcu, moja droga, objawił takie żądanie, że wolałabym, iżby wydał na mnie wyrok śmierci. Nie daj Boże żadnej kobiecie, żeby miała usłyszeć to, co ja usłyszałam!

– Ja zamorduję tego człowieka – powiedział ojciec Goriot spokojnie. – Ale on ma tylko jedno życie, a mnie dwa winien. Czegóż on chciał? – zapytał, patrząc na Anastazję.

– Oto – poczęła hrabina po chwilowym milczeniu – odezwał się do mnie w te słowa: „Anastazjo, ja pokryję wszystko milczeniem, pozostaniemy nadal razem, mamy dzieci. Nie zastrzelę pana de Trailles, bo mógłbym go chybić, a chcąc się go pozbyć w inny sposób, mógłbym się spotkać ze sprawiedliwością ludzką. Zabić go w twoich objęciach, to znaczyłoby zniesławić dzieci. Chcąc uniknąć zguby twych dzieci, ich ojca i swojej własnej, podaję ci dwa warunki. Odpowiadaj: Czy ja mam choć jedno dziecko?” Odpowiedziałam, że tak. „Które?” – Ernesta, najstarszego. – „Dobrze – powiedział – teraz przysięgnij, że będziesz mi posłuszną w jednym razie”. – Przysięgłam. – Podpiszesz, gdy ja zechcę, akt sprzedaży dóbr swoich”.

– Nie podpisuj – zawołał ojciec Goriot. – Nigdy nie podpisuj tego! Ach! Ach! Panie de Restaud, nie umiesz zapewnić szczęścia kobiecie, ona szuka go gdzie indziej, a ty karzesz ją za swą głupią niedołężność?… Ale hola! Ja tu jestem, znajdzie on mnie na swojej drodze! Bądź spokojna, Naściu! A! Pan hrabia troszczy się o spadkobiercę! Bardzo dobrze. Ja mu pochwycę tego syna, który, do pioruna, jest przecie moim wnukiem! Wolno mi będzie przecie zobaczyć tego bębna. Będę miał o nim staranie, bądź spokojna. Upokorzę ja tego potwora, gdy mu powiem: „Teraz między nami sprawa! Jeżeli chcesz mieć syna, to oddaj mej córce cały fundusz i pozwól jej postępować, jak się jej podoba!”

– Mój ojcze!

– Tak, jam twój ojciec. A! jam ojciec prawdziwy. Niech ten jasny pan nie śmie krzywdzić mych córek. Do pioruna! Nie wiem, co w mych żyłach krąży. Mam krew tygrysią, chciałbym pożreć tych dwóch ludzi. O dzieci! Więc to takie wasze życie? Ach! To śmierć moja. Cóż się z wami stanie, gdy mnie już nie będzie? Rodzice powinni by żyć tak długo jak i dzieci. Mój Boże! Jakże ten świat źle urządzony! A jednak mówią nam, że Ty masz syna. Powinien byś nie dopuścić, żebyśmy w dzieciach naszych cierpieli. Jak to, drogie moje anioły, więc tylko boleści waszej zawdzięczam, żeście tu przyszły? Pokazujecie mi tylko łzy swoje. O tak, wy mnie kochacie, widzę to dobrze. Chodźcie, chodźcie poskarżyć się tutaj! Serce moje jest wielkie, może wszystko zmieścić. Tak jest, na próżno rozrywać je będziecie, bo z każdego kawałka powstanie serce ojcowskie. Chciałbym wziąć na siebie troski wasze i wycierpieć wszystko, co wy cierpicie. Ach, byłyście bardzo szczęśliwe, gdyście były małe…

– Tylko wówczas dobrze nam było – rzekła Delfina. – Gdzież są te czasy, kiedyśmy to zeskakiwały z worków w wielkim spichlerzu?

– Ojcze, to jeszcze nie wszystko – szepnęła Anastazja, pochylając się ku Goriotowi, który aż się cofnął. – Sprzedaż brylantów nie przyniosła mi stu tysięcy franków. Maksyma wciąż ścigają. Pozostaje zapłacić tylko dwanaście tysięcy, a on przyrzekł, że się ustatkuje, że już nadal grać nie będzie. Ja mam tylko tę miłość jego na świecie, a zapłaciłam za nią tak drogo, że umrę, jeżeli utracić ją będę musiała. Poświęciłam jej mienie, sławę, spokój i dzieci. O, niechże przynajmniej Maksym będzie swobodny, szanowany, niech pozostanie w świecie, gdzie sobie stanowisko wyrobić potrafi. Teraz on winien mi nie samo szczęście: mamy dzieci, które zostałyby bez majątku. Wszystko przepadnie, jeżeli go osadzą w Sainte-Pélagie.

– Ja nie mam pieniędzy, Naściu. Nie mam już nic, nic! To skończenie świata. O, świat się zawali, to pewne. Idźcie stąd, uciekajcie prędzej! Ach! Mam jeszcze sprzączki srebrne i sześć nakryć, najpierwszych jakie posiadłem w swym życiu. Wreszcie, pozostało mi już tylko dwanaście tysięcy franków rocznego dochodu.

– A cóżeś zrobił, ojcze, z swoim dożywotnim dochodem?

– Sprzedałem go i zabezpieczyłem sobie tylko szczupłą pensyjkę na własne potrzeby. Potrzebowałem dwunastu tysięcy franków, żeby urządzić Fifince apartament.

– W twoim domu, Delfino? – zapytała pani de Restaud.

– A! To wszystko jedno! – zawołał ojciec Goriot. – Dość, że już nie ma dwunastu tysięcy franków.

– Domyślam się – rzekła hrabina. – To dla pana de Rastignac. Ach, zatrzymaj się, biedna Delfino! Spójrz, dokąd to mnie zaprowadziło.

– Moja droga, pan de Rastignac jest młodym człowiekiem, który z pewnością nie zuboży swej kochanki.

– Dziękuję, Delfino. Spodziewałam się coś lepszego usłyszeć od ciebie w krytycznym moim położeniu; ale tyś mnie nigdy nie kochała.

– Przeciwnie, ona cię kochała, Naściu – zawołał ojciec Goriot – właśnie przed chwilą mi to mówiła. Rozmawialiśmy o tobie i Delfina utrzymywała, że ty jesteś piękna, a ona tylko ładną nazwać się może.

– Ona! – powtórzyła hrabina – ona posiada chłodną piękność.

– Niech i tak będzie – rzekła Delfina – lecz powiedz, jakżeś ty ze mną postępowała? Tyś się mnie zaparła, tyś zamknęła przede mną drzwi wszystkich domów, w których bywać pragnęłam, jednym słowem, korzystałaś z każdej sposobności, żeby mi przykrość wyrządzić. A ja, czyż przychodziłam za twoim przykładem wydzierać ojcu tysiąc po tysiącu, wyzuwać go z mienia i doprowadzać do stanu, w jakim obecnie się znajduje? Patrz, siostro, to twoje dzieło. Ja widywałam ojca, póki tylko mogłam, jam go za drzwi nie wypchnęła i nie przychodziłam lizać mu rąk, gdy mi był potrzebny. Nie wiedziałam nawet, że wydał dla mnie te dwanaście tysięcy franków. Zresztą, tatko dawał mi podarunki, gdy chciał – jam ich nigdy nie żebrała.

 

– Bo tobie szczęście sprzyjało. Pan de Marsay był bogaty, zdaje się, że wiesz o tym dobrze. Ale ty byłaś zawsze zimna jak złoto. Żegnam was, nie mam ani siostry, ani…

– Milcz, Naściu! – krzyknął ojciec Goriot.

– Tylko taka siostra jak ty może powtarzać rzeczy, w które już nikt nie wierzy. Tyś istny potwór – mówiła Delfina.

– Dzieci, dzieci, przestańcie, bo się w waszych oczach zabiję.

– Słuchaj, Naściu, przebaczam ci, boś ty nieszczęśliwa – mówiła baronowa dalej. – Ale jam lepsza od ciebie. Jak mogłaś powiedzieć mi coś podobnego i to w takiej chwili, kiedy ja zdolna byłam wszystko dla ciebie uczynić, nawet wejść do pokoju mego męża, czego nie zrobiłabym ani dla siebie, ani dla… To godne wszystkich złych postępków, jakich dopuściłaś się względem mnie od lat dziewięciu.

– Dzieci, dzieci, uściśnijcie się! – mówił ojciec. – Wyście obie dobre jak anioły.

– Nie, proszę mi dać pokój – zawołała hrabina, odpychając ojca, który ją wziął za ramię. – Nawet mąż mój miałby dla mnie więcej litości, niż ona. Można by pomyśleć, że ona jest wzorem cnoty!

– Wolę zawsze, żeby mówiono, żem winna pieniądze panu de Marsay, niż żebym sama miała wyznać, że pan de Trailles kosztuje mnie przeszło dwieście tysięcy franków – odparła pani de Nucingen.

– Delfino! – krzyknęła hrabina i postąpiła ku niej krok jeden.

– Ja mówię prawdę, a ty mnie czernisz – powiedziała chłodno baronowa.

– Delfino! Ty jesteś…

Ojciec Goriot rzucił się ku hrabinie, powstrzymał ją i zakrył jej ręką usta, nie dając reszty domówić.

– Mój Boże! Do czego ty się dotykałeś, ojcze? – zawołała Anastazja.

– Ach, prawda! Moja wina – rzekł biedny ojciec, wycierając ręce o spodnie. – Nie wiedziałem, że przyjdziecie, przygotowywałem się do przenosin.

Szczęśliwy był, że zasłużył na wymówkę, która ściągnęła na niego gniew córki.

– Ach! – począł, rzucając się na krzesło – wyście mi serce rozdarły. Przyszła już moja ostatnia godzina! W głowie mi się coś gotuje, jak gdyby ogień był pod czaszką. Bądźcie już grzeczne, kochajcie jedna drugą! Chyba śmierci mojej chcecie. Delfino, Naściu, wy miałyście słuszność, nie – wy obie nie miałyście słuszności. Słuchaj, Dedelko – mówił dalej, podnosząc na baronową oczy pełne łez – ona potrzebuje dwunastu tysięcy franków, postarajmy się o nie. Nie patrzcie na siebie takim wzrokiem.

Stary ukląkł przed Delfiną.

– Przeproś ją, jeżeli chcesz mi zrobić przyjemność – szepnął z cicha. – Ona jest bardziej nieszczęśliwa.

– Biedna moja Naściu – rzekła Delfina przerażona dzikim i obłąkanym wyrazem, jaki twarz ojca przybrała pod wpływem boleści – jam zawiniła, uściśnij mię…

– Ach! Przykładacie mi balsam do serca – zawołał ojciec Goriot. – Ale skąd tu wziąć dwanaście tysięcy franków? A gdybym ja ofiarował się na zakładnika…

– A, nie, nie, ojcze! – zawołały obie córki, zbliżając się do niego.

– Bóg ciebie za tę myśl wynagrodzi, bo naszego życia na to za mało! Nieprawdaż, Naściu? – mówiła Delfina.

– A zresztą, ojcze, byłoby to kroplą w morzu – zauważyła hrabina.

– Czyż i za cenę krwi nic zrobić nie można? – zawołał starzec z rozpaczą. – Poświęcę się dla tego, kto ciebie, Naściu, wybawi; gdy każe, człowieka dla niego zabiję. Zrobię jak Vautrin, pójdę na galery! Ja…

Zatrzymał się, jak gdyby grom w niego uderzył.

– Nic już nie mam! – zawołał, rwąc sobie włosy. – Gdybym wiedział, gdzie ukraść można; ale i kradzież trudno popełnić. Zresztą, chcąc bank rozbić, potrzeba niemało ludzi i czasu. Cóż, trzeba umierać, nic już innego zrobić nie mogę. Tak jest, na nic się już nie przydam, nie jestem już ojcem, nie! Ona mnie prosi, ona, potrzebuje, a ja, nędzny, nic już nie mam. A! Stary niegodziwcze, zachciało ci się dochodu dożywotniego, a zapomniałeś, że masz córki! Chyba już ich nie kochasz? Zdychaj, zdychaj, psie jakiś! Tak, jam gorszy od psa, żaden pies nie postąpiłby w ten sposób! Och, moja głowa! coś mi ją rozsadza!

– Ależ, ojcze, bądź rozsądny – wołały obie kobiety, zatrzymując Goriota, który uderzał głową o ścianę.

Stary zanosił się od płaczu. Eugeniusz, przerażony tym, co słyszał, pochwycił rewers podpisany dla Vautrina na znacznie większą sumę; poprawił cyfrę i zrobił na imię Goriota rewers regularny na dwanaście tysięcy franków.

– Oto są pieniądze – powiedział, wchodząc do pokoju Goriota i podając papier hrabinie. – Spałem w swoim mieszkaniu, ale obudziła mnie głośna rozmowa i dowiedziałem się, com winien panu Goriotowi. Oto jest mój rewers, możecie go państwo sprzedać, a ja zapłacę go jak najsumienniej.

Hrabina stała jak martwa, trzymając papier w ręku.

– Delfino! – zawołała blada i drżąca z gniewu, wściekłości i szału – przebaczyłam ci wszystko, Bóg mi świadkiem, a tyś tak postąpiła! Jak to! Ten pan był za ścianą, tyś o tym wiedziała i zemściłaś się nikczemnie, pozwalając, bym wydała przed nim swoje tajemnice, życie swoje i swoich dzieci, swój wstyd, swoją sławę! Słuchaj, nie dbam teraz o ciebie, nienawidzę cię, będę ci szkodziła jak tylko potrafię, będę…

W gardle jej zaschło i gniew przeciął jej słowa.

– Ależ to syn mój, to dziecko nasze, to brat twój, twój zbawca – wołał ojciec Goriot.– Uściskaj go, Naściu! Patrz, ja go uściskam – dodał, chwytając Eugeniusza w ramiona z szalonym jakimś zapałem. – O, dziecię moje! Ja będę tobie więcej niż ojcem, będę ci całą rodziną. Chciałbym być Bogiem, żeby ci świat rzucić pod nogi. Ale pocałujże go, Naściu! To nie człowiek, to anioł, prawdziwy anioł.

– Daj jej pokój, ojcze, ona szalona w tej chwili.

– Szalona! Szalona! A ty, jaka jesteś? – zapytała pani de Restaud.

– Dzieci moje, ja umrę, jeżeli tak mówić będziecie – zawołał starzec, padając na łóżko, jak gdyby postrzałem śmiertelnym ugodzony. – One mnie zabijają! – powiedział.

Hrabina spojrzała na Eugeniusza, który stał niemy, ogłuszony gwałtownością tej sceny.

– Panie – wyrzekła, zapytując go ruchem, głosem i spojrzeniem, gdy tymczasem Delfina rozpinała pośpiesznie kamizelkę ojca.

– Pani, zapłacę i będę milczał – odparł, nie czekając zapytania.

– Zabiłaś ojca, Naściu! – rzekła Delfina, pokazując siostrze starca zemdlonego.

Hrabina uciekła z pokoju.

– Przebaczam jej – rzekł stary, otwierając oczy. – Położenie jej jest tak okropne, że obłąkało by nawet lepszą głowę. Pocieszaj ją, Delfino, bądź dla niej łagodna; przyrzecz to biednemu twemu ojcu, który prosi cię o to w ostatniej godzinie – mówił, ściskając rękę Delfiny.

– Ale co ci jest, ojcze? – pytała baronowa przerażona.

– Nic, nic, to przejdzie – odparł ojciec. – Coś mi ściska czoło, to pewnie migrena. Biedna Naścia, co za przyszłość!

Hrabina wróciła w tej chwili do pokoju i rzuciła się do kolan ojca.

– Przebaczenia! – zawołała.

– Przestań, Naściu, bo to mi jeszcze większy ból sprawia – rzekł ojciec Goriot.

– Panie – rzekła hrabina, podnosząc na Rastignaca oczy zalane łzami – boleść uczyniła mnie niesprawiedliwą. Będziesz mi pan bratem? – dodała, wyciągając do niego rękę.

– Naściu – zawołała Delfina, przyciskając siostrę do piersi – zapomnijmy o wszystkim, droga moja Naściu!

– O nie! – odparła tamta. – Ja będę pamiętała.

– Anioły moje – zawołał ojciec Goriot – zdejmujecie zasłonę, która mi spadła na oczy, wasz głos mnie ożywia. Uściskajcie się jeszcze. No cóż, Naściu? Czy cię ten weksel poratuje?

– Mam nadzieję. Ale, tatku, czy ty go nie podpiszesz?

– Patrzcie, tożem dopiero głupi, żem o tym zapomniał! To dlatego, że mi się źle zrobiło, daruj mi, Naściu. Przyślij mnie zawiadomić, żeś się już swojej troski pozbyła. Albo ja sam przyjdę. Ale nie, nie pójdę: nie mogę już widzieć się z twoim mężem, bo zabiłbym go na miejscu. Ale nie bój się, przyjdę, gdy będzie mowa o sprzedaży twych majątków. Śpiesz, moje dziecko, i postaraj się, żeby się Maksym ustatkował.

Eugeniusz stał zdumiony.

– Biedna Naścia była zawsze taka gwałtowna – rzekła pani de Nucingen – ale serce ma najlepsze.

– Ona powróciła po to tylko, by podpis uzyskać – powiedział Eugeniusz, pochylając się do ucha Delfiny.

– Tak sądzisz?

– Chciałbym temu nie wierzyć. Nie ufaj jej – mówił Eugeniusz, wznosząc oczy do góry, jak gdyby pragnął powierzyć Bogu myśli, do wypowiedzenia których brakło mu odwagi.

– A tak, ona miała zawsze skłonność do udawania, a biedny ojciec nie umie się na tym poznać.

– Jakże wam teraz, dobry ojcze Goriot? – zapytał Eugeniusz starego.

– Spać mi się chce.

Eugeniusz pomógł mu położyć się na łóżku i stary usnął po chwili, trzymając córkę za rękę.

– Zobaczymy się wieczorem w teatrze – rzekła Delfina powstając – powiesz mi wtedy, jak się ma mój ojciec. Pan przenosisz się jutro. Chodźmy zobaczyć pański pokój. Ach! Co za okropność! – zawołała, wchodząc do jego mieszkania. – Wszak tu gorzej jeszcze jak u mego ojca. Jakżeś ty dziś pięknie postąpił, Eugeniuszu! Będę cię kochała jeszcze więcej, jeżeli tylko potrafię; ale, dziecko drogie, kto chce dorobić się fortuny, ten nie powinien wyrzucać po dwanaście tysięcy franków za okno. Hrabia de Trailles jest szulerem. Anastazja nie chce tego widzieć. Potrafiłby on zdobyć sobie te dwanaście tysięcy tam, gdzie zwykł wygrywać i przegrywać całe góry złota.

Głuchy jęk przywołał ich do pokoju Goriota. Stary wydawał się uśpiony, lecz za zbliżeniem się dwojga zakochanych, usta jego zaczęły się poruszać:

–One nie są szczęśliwe! – wyszeptał.

Nie wiadomo, czy słowa te zostały wymówione we śnie, czy na jawie, ale dźwięk ich przeniknął tak głęboko serce córki, że zbliżyła się do barłogu, na którym ojciec spoczywał i pocałowała go w czoło. Stary przymknął oczy.

– To Delfina! – powiedział.

– No cóż, jakże ci, ojcze? – zapytała baronowa.

– Dobrze. Bądź spokojna, ja wstanę niebawem. Idźcie, idźcie moje dzieci, bądźcie szczęśliwi.

Eugeniusz przeprowadził Delfinę do domu, ale nie chciał pozostać u niej na obiedzie i pośpieszył do gospody, zaniepokojony stanem Goriota. Stary przyszedł był właśnie do sali jadalnej i zamierzał siąść do stołu. Bianchon obrał sobie takie miejsce, z którego mógł najlepiej obserwować fizjonomię eksfabrykanta. Ojciec Goriot wziął swoim zwyczajem kawałek chleba i zaczął go wąchać, by osądzić z jakiej mąki był wypieczony, ale ruch jego był tak dalece machinalny i pozbawiony tego, co można by nazwać świadomością czynu, że student medycyny potrząsł głową w sposób złowieszczy.

– Zbliż się do mnie, panie asystencie przy szpitalu Cochin – rzekł Eugeniusz.

Bianchon przysiadł się do niego tym chętniej, że zarazem zbliżał się i do Goriota.

– Co jemu jest? – zapytał Rastignac.

– Już po nim! Jeżeli się nie mylę, musiało się z nim stać coś nadzwyczajnego, bo zdaje mi się, że mu grozi lada chwila atak apoplektyczny. Niższa część twarzy jest wprawdzie spokojna, ale patrz, w wyższej części wszystkie rysy ściągają się mimowolnie ku czołu. Przy tym oczy jego przybrały wyraz szczególny, który dowodzi, że woda na mózg naciska. Wyglądają tak, jak gdyby były zasypane drobniuchnym pyłkiem. Jutro rano będę mógł powiedzieć coś pewniejszego.

– Czy na to jest jakie lekarstwo?

– Nie ma żadnego. W najlepszym razie będzie można opóźnić śmierć, jeżeli uda się wywołać reakcję ku kończynom, zwłaszcza ku nogom; lecz jeżeli symptomy nie ustaną do jutrzejszego wieczora, to biedny stary przepadł bez ratunku. Czy nie wiesz, co spowodowało chorobę? Musiał to być jakiś cios gwałtowny, pod którym zachwiała się moralna jego istota.

– Zgadłeś – powiedział Rastignac – przypominając sobie, że obie córki wstrząsały bez przerwy sercem ojcowskim.

– Delfina kocha przynajmniej swego ojca – myślał Eugeniusz.

Wieczorem, w teatrze, zaczął mówić o starym z wielką ostrożnością, żeby nie zaniepokoić pani de Nucingen.

– Bądź spokojny – powiedziała baronowa przy pierwszych jego wyrazach – ojciec, mój jest silny. Tylko zanadtośmy go dzisiaj wzruszyły. Fundusz nasz jest zagrożony, czy pojmujesz całą doniosłość takiego nieszczęścia? Ja bym tego nie przeżyła, gdyby nie miłość twoja, wobec której zbladło nawet to, co dawniej byłoby dla mnie niepokojem śmiertelnym. Dziś drżę tylko przed jednym nieszczęściem, jedną tylko znam obawę, żeby nie utracić tej miłości, przez którą poznałam całą wartość życia. Po za tym uczuciem wszystko mi jest obojętne, nic więcej w świecie nie kocham. Tyś wszystkim dla mnie. Jeżeli cenię bogactwo, to dlatego tylko, żeby się tobie lepiej podobać. Muszę wyznać ze wstydem, że jestem więcej kochanką niż córką. Dlaczego? Nie wiem sama. Całe moje życie jest w tobie. Ojciec dał mi serce, ale tyś mu bić kazał. Niech mnie cały świat potępia, mniejsza o to! Ty nie możesz mieć do mnie żalu, ty musisz usprawiedliwić przestępstwa, na które mnie skazuje uczucie niezwalczone. Sądzisz może, że ze mnie córka wyrodna? O nie! Któż by mógł nie kochać tak dobrego ojca? Ale czyż mogłam zapobiec, żeby nie spostrzegł wreszcie następstw, jakie wynikły z naszych małżeństw opłakanych? Dlaczegóż im nie zapobiegł? Czyż nie powinien był myśleć za nas? Wiem, że dzisiaj cierpi nie mniej od nas, ale cóż miałyśmy zrobić? Pocieszać go? To by się na nic nie zdało. Widok naszej rezygnacji przyczyniłby mu więcej bólu, niż wszystkie nasze wyrzuty i skargi. Bywają chwile, w których wszystko staje się goryczą.

 

Eugeniusz milczał, wzruszony do głębi naiwnym wyrazem prawdziwego uczucia. Prawda, że paryżanki bywają często przewrotne i próżne, samolubne, zimne i zalotne, lecz i to pewna, że umieją kochać prawdziwie i poświęcać swym namiętnościom więcej uczucia, niż inne kobiety; że stają się wzniosłe, gdy podniosą się nad wszystkie swoje małostki. Zastanawiała też Eugeniusza głębokość i trafność umysłu, z jaką kobieta sądzi uczucia najbardziej naturalne, gdy jaka skłonność silniejsza oddala ją od nich.

– O czymże pan myślisz? – zapytała pani de Nucingen obrażona milczeniem Eugeniusza.

– Wsłuchuję się jeszcze w to, coś mi powiedziała. Sądziłem dotychczas, że ja kocham silniej od ciebie.

Baronowa uśmiechnęła się, ale natychmiast zapanowała nad doznanym zadowoleniem, bo chciała zatrzymać rozmowę w granicach zakreślonych przez formy przyzwoitości. Dotąd nigdy jeszcze nie słyszała przejmujących wyrazów miłości młodzieńczej i szczerej. Jeszcze słów kilka, a nie miałaby już siły zapanować nad sobą.

– Eugeniuszu – powiedziała zmieniając przedmiot rozmowy – czy wiesz, że cały Paryż będzie jutro u pani de Beauséant. Rochefide'owie i markiz d'Adjuda postanowili działać w tajemnicy. Król ma podpisać jutro kontrakt ślubny, a biedna twoja kuzynka nic jeszcze o tym nie wie. Będzie musiała przyjmować jutro masę osób, a markiz nie będzie na jej balu. Powszechnie o tym tylko mówią.

– A świat śmieje się z podłości i udział w niej przyjmuje! Czyż nie wiesz, że pani de Beauséant życiem to przypłaci?

– Nie! – odparła Delfina z uśmiechem. – Nie znasz tego rodzaju kobiet. Ale cały Paryż pójdzie do niej i ja tam będę! Tobie jednak zawdzięczam to szczęście.

– Może to tylko jedna z niedorzecznych pogłosek, których tak wiele krąży po Paryżu? – powiedział Rastignac.

– Jutro dowiemy się prawdy.

Eugeniusz nie poszedł do domu Vauquer. Nie mógł wymóc na sobie, żeby nie nacieszyć się nowym mieszkaniem. Ostatnim razem Eugeniusz wyszedł od Delfiny o pierwszej po północy, a teraz znów Delfina pożegnała go koło drugiej. Nazajutrz spał dość długo, a później czekał pani de Nucingen, która przyjechała o południu na śniadanie.

Młodzi ludzie tak są chciwi tych uroczych chwil szczęścia, że Eugeniusz zapomniał prawie zupełnie o ojcu Goriot. Jakże mu błogo było oswajać się z tymi wykwintnymi przedmiotami, które do niego należały. Obecność pani de Nucingen podnosiła jeszcze wartość każdej rzeczy.

Około czwartej, kochankowie przypomnieli sobie ojca Goriot, myśląc o szczęściu, którego nieborak spodziewał się zakosztować w tym domu. Eugeniusz zrobił uwagę, że stary mógł się na dobre rozchorować i że dlatego właśnie należało przenieść go jak najrychlej do nowego mieszkania. Pożegnał więc Delfinę i pośpieszył do domu Vauquer, gdzie wszyscy stołownicy zgromadzeni już byli u stołu. Brakowało tylko Goriota i Bianchona.

– Wiesz – zawołał malarz – ojciec Goriot zupełnie się rozkleił; Bianchon jest tam u niego. Stary widział się z jedną z swych córek, z hrabiną de Restaurama, potem chciał wyjść, ale słabość jego się wzmogła. Społeczeństwo utraci jedną z najpiękniejszych swych ozdób.

Rastignac postąpił szybko ku schodom.

– Panie Eugeniuszu!

– Proszę pana – rzekła wdowa – i ojciec Goriot i pan mieliście opuścić mój dom piętnastego lutego. Tymczasem trzy dni upłynęły już od tej daty. Trzeba będzie zapłacić mi za cały miesiąc, ale ja poprzestanę na słowie pańskim, jeżeli pan zechcesz zaręczyć za ojca Goriot.

– Po co? Czyż mu pani nie ufasz?

– Czy nie ufam! Gdyby nieborak stracił przytomność i umarł, to córki jego nie dałyby mi ani grosza, a to, co po nim pozostanie, nie warte i dziesięciu franków. Nie wiem, po co wyniósł dziś z domu ostatnie swoje sztućce srebrne. Wystroił się jak młodzieniec, a nawet, Boże odpuść, zdaje mi się, że się uróżował, bo był dziwnie jakoś wyświeżony.

– Ja odpowiadam za wszystko – rzekł Eugeniusz i zadrżał z przerażenia przeczuwając nową jakąś katastrofę.

Poszedł co prędzej do Goriota, którego zastał w łóżku. Bianchon siedział tuż przy nim.

– Dzień dobry ojcze – rzekł Eugeniusz.

Starzec uśmiechnął się łagodnie zwracając na niego szkliste swoje oczy.

– Jakże się ona ma? – zapytał.

– Dobrze. A ty, ojcze?

– Nieźle.

– Nie trzeba go utrudzać – rzekł Bianchon odciągając Eugeniusza w róg pokoju.

– Cóż tu słychać? – zapytał Rastignac.

– Biedak cudem chyba może być zbawiony. Uderzenie na mózg już nastąpiło. Przyłożyłem mu synapizmy, szczęściem odczuwa je, to znak, że działają.

– Czy można go przenieść?

– Niepodobna. Trzeba go pozostawić w spokoju i strzec od wszelkiego wzruszenia fizycznego lub moralnego.

– Kochany Bianchon, my obaj będziemy go pielęgnowali.

– Jużem ja wezwał naczelnego lekarza z mego szpitala.

– No i cóż?

– On zawyrokuje dopiero jutro wieczorem. Przyrzekł mi, że przyjdzie, gdy załatwi swą czynność. Na nieszczęście, ten biedak stary popełnił dziś jakiś krok nierozważny, z którego nie chce się wytłumaczyć. Uparł się jak muł jaki. Gdy mówię do niego, to udaje, że nie słyszy, albo że śpi, a gdy oczy otworzy, to zaczyna stękać, żeby mi tylko nie odpowiadać. Chodził dziś z rana na miasto, nie wiadomo dokąd. Zabrał z sobą, co tylko posiadał z kosztowniejszych rzeczy i musiał zrobić jakąś frymarkę, przy czym resztki sił wyczerpał. Jedna z córek była u niego.

– Hrabina? – zapytał Eugeniusz. – Czy to była brunetka wysmukła o kształtnej nóżce i żywych, pięknych oczach?

– Tak jest.

– Zostaw mnie na chwilę sam na sam ze starym. Ja go wyspowiadam, on mi wszystko powie.

– Pójdę tymczasem na obiad. Tylko staraj się nie wzruszać go zanadto, bośmy jeszcze ostatecznie nadziei nie stracili.

– Bądź spokojny.

– Jutro będą się dobrze bawiły – rzekł ojciec Goriot do Eugeniusza, gdy zostali sami. – Będą na wielkim balu.

– Powiedz, tatku, coś ty dziś robił z rana, że teraz masz się gorzej i musisz leżeć w łóżku?

– Nic.

– Anastazja była u ciebie? – zapytał Rastignac.

– Tak – odparł ojciec Goriot.

– No i cóż? Proszę nic przede mną nie ukrywać. Czegóż ona jeszcze żądała?

– Ach! – począł stary z wysiłkiem – cóż chcesz, moje dziecko, ona była bardzo nieszczęśliwa! Naścia nie ma ani grosza od czasu owej sprawy z brylantami. Kazała sobie robić na bal suknię ze złotogłowu, w której będzie wyglądała jako cacko. Ale szwaczka niegodziwa nie chciała nic robić na kredyt i Naścia musiała wziąć tysiąc franków od pokojówki, żeby zapłacić jej z góry. Biedna, trzebaż jej było dojść do tego! To mi serce rozdarło. Pokojówka zobaczyła tymczasem, że Restaud stracił całe zaufanie do Naści, przelękła się więc o swoje pieniądze i umówiła się ze szwaczką, żeby nie wydawać sukni, aż dopóki pani nie odda jej pożyczonej sumy. Bal ma być jutro, suknia już gotowa. Naścia jest w rozpaczy. Chciała wziąć moje nakrycia stołowe, żeby je zastawić. Mąż jej chce, żeby była na tym balu dla pokazania całemu Paryżowi brylantów, o sprzedaż których wszyscy ją posądzają. Ale czyż ona może powiedzieć temu potworowi: „Winnam tysiąc franków, zapłać je?” Nie, ja to dobrze pojmuję. Delfina będzie miała strój wspaniały, a za cóż Naścia ma być gorszą od młodszej siostry? Biedne dziecko! Ona we łzach tonie. A ja nie miałem wczoraj dwunastu tysięcy franków, to mnie tak upokorzyło, że dla okupienia swojej winy oddałbym chętnie resztki nędznego żywota. Wiesz co? Dotychczas miałem siłę przenieść wszystkie nieszczęścia, ale ostatni brak pieniędzy rozdarł mi serce. Och! och! Nie namyślając się długo sprzedałem za sześćset franków nakrycia stołowe i sprzączki, później ustąpiłem papie Gobseck dochód całoroczny za czterysta franków, które mi wypłacił od razu . Ha! Będę żyć suchym chlebem! Wystarczało mi to, gdy byłem młody, to i teraz może wystarczyć. Ale za to moja Naścia będzie miała piękny wieczór i ubierze się jak lalka. Mam tysiąc franków pod poduszką. Aż mi się cieplej robi, gdy pomyślę, że tu pod głową u mnie leży coś takiego, co sprawi przyjemność biednej mojej Naści. Będzie mogła przynajmniej wypędzić tę szkaradną Wiktorynę. Czy to słychane rzeczy, żeby słudzy nie mieli ufności w swoich panach! Jutro będę zdrowszy. Naścia przyjdzie o dziesiątej. Nie trzeba, żeby one myślały, żem chory, bo żadna nie poszłaby na bal, a obie chciałyby mnie pielęgnować. Naścia uściśnie mnie jutro jak swoje dziecko, a pieszczoty jej zupełnie mnie uzdrowią. Mogłem wydać tysiąc franków na lekarstwo, lecz wolę dać je memu wszechlekarzowi, mojej Naści. Przynajmniej pocieszę ją w nędzy, a to zgładzi mą winę, żem śmiał zapewnić sobie dochód dożywotni. Ona jest na dnie przepaści, a ja nie mam dość siły, żeby ją stamtąd wyciągnąć. O! Ja rozpocznę znów handel. Pojadę do Odessy po zboże, które kosztuje tam trzy razy mniej niż u nas. Przywóz ziarna w naturze jest wprawdzie zabroniony, ale dobrzy ludzie, co tworzą prawa, nie pomyśleli o rozlicznych produktach, które się ze zboża wyrabia. Ho! ho! Myśl ta przyszła mi dziś od rana do głowy! Krochmal może do wielkich rzeczy doprowadzić.