Kostenlos

Muza z zaścianka

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Pani Piédefer opuściła stolik z herbatą, aby szepnąć córce:

– Idźże porozmawiać z paniami, bardzo są zgorszone twoim zachowaniem.

W ciągu tego wieczora Lousteau nie mógł nie zauważyć oczywistej wyższości Diny nad elitą kobiet z Sancerre; była najlepiej ubrana, ruchy jej były pełne wdzięku, cera nabierała przy świetle rozkosznej białości; słowem, odcinała się na tym gobelinie starych twarzy, źle ubranych i niezręcznych młodych panien niby królowa pośród swego dworu. Obrazy paryskie zacierały się, Lousteau wkładał się w życie prowincji; o ile zaś miał zbyt wiele wyobraźni, aby oglądać bez wrażenia królewskie przepychy tego zamku, prześliczne rzeźby, starożytne ozdoby wnętrza, miał również zbyt wiele doświadczenia, aby się nie poznać na cenie umeblowania, zdobiącego ten klejnot renesansu. Toteż skoro Sancerczycy pożegnali się kolejno, odprowadzeni przez Dinę (mieli bowiem wszyscy przed sobą dobrą godzinę drogi), kiedy w salonie zostali tylko prokurator, pan Lebas, Kajetan i pan Gravier, którzy nocowali w zamku, dziennikarz odmienił już pogląd na Dinę. Myśl jego odbywała przeobrażenia, jakie pani de La Baudraye miała odwagę nakreślić mu za pierwszym spotkaniem.

– Och! Jak oni będą sobie używać na nas przez drogę – wykrzyknęła pani zamku, wracając do salonu, usadowiwszy w powozie prezydenta, prezydentową i panie Popinot-Chandier.

Reszta wieczoru spłynęła bardzo wesoło. W ścisłym kółku bawiono się doskonale, przypominając sobie kolejne miny sancerczyków podczas komentarzy Stefana na temat opakowania korekty.

– Mój drogi – rzekł, układając się do snu, Bianchon do Stefana (pomieszczono ich razem w ogromnym pokoju o dwóch łóżkach) – będziesz szczęśliwym śmiertelnikiem wybranym przez tę kobietę, z domu Piédefer!

– Myślisz?

– Ech! To jasne: uchodzisz tu za człowieka, który miał dużo przygód miłosnych w Paryżu; otóż dla kobiet jest w każdym don Juanie coś drażniącego, co je pociąga i budzi sympatię; czy to jest ambicja tryumfu nad wspomnieniami? Czy zwracają się do jego doświadczenia, tak jak chory przepłaca sławnego lekarza? Lub może pochlebia im obudzić zużyte serce?

– Zmysły i próżność odgrywają taką rolę w miłości, że wszystkie przypuszczenia mogą być prawdziwe – odparł Lousteau. – Ale, jeżeli zostaję, to dla certyfikatu uświadomionej niewinności, jaki dajesz Dinie. Ładna jest, nieprawdaż?

– Pod wpływem miłości stanie się czarująca – rzekł lekarz. – Przy tym, ostatecznie, to będzie prędzej lub później bogata wdowa! Dziecko zapewniłoby jej pośrednio dziedzictwo fortuny imć pana de La Baudraye…

– Ależ to dobry uczynek kochać tę kobietę! – wykrzyknął Lousteau.

– Raz zostawszy matką, nabierze tuszy, zmarszczki wygładzą się, będzie wyglądała na dwadzieścia lat…

– A więc – rzekł Lousteau, zawijając się w kołdrę – jeśli zechcesz mi pomóc, jutro, tak, jutro zacznę… Tymczasem dobranoc.

Nazajutrz pani de La Baudraye, której od pół roku mąż dał do rozporządzenia fornalskie konie i starą, podzwaniającą żelastwem kolasę, wpadła na myśl odprowadzenia Bianchona aż do Cosne, gdzie miał złapać dyliżans przejeżdżający tamtędy z Lyonu. Wzięła z sobą matkę i Stefana; ale zamierzała zostawić matkę w La Baudraye, udać się do Cosne z dwoma paryżanami i wrócić sama ze Stefanem. Obmyśliła śliczną tualetę, która zrobiła na dziennikarzu wrażenie: brązowe trzewiczki, szare jedwabne pończochy, organtynowa suknia, zielona jedwabna szarfa o długich, mieniących się frędzlach i ładny kapelusz z czarnej koronki, ozdobiony kwiatami. Co do Stefana, hultaj wystroił się w rynsztunek bojowy: lakierowane buciki, spodeńki z angielskiej materii, plisowane z przodu, mocno wycięta kamizelka odsłaniająca wykwintną koszulę i kaskady czarnego, przetykanego atłasem, najpiękniejszego w świecie krawata: na to wszystko czarny redęgocik, bardzo krótki i bardzo lekki. Prokurator i pan Gravier spojrzeli po sobie dość osobliwie, kiedy ujrzeli paryżan w kolasce, siebie zaś jak dwóch głupców pod gankiem. Pan de La Baudraye, który z wysokości ostatniego schodu dawał doktorowi przyjacielskie znaki rączką, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, słysząc, jak pan de Clagny mówi do pana Gravier: „Powinien pan był towarzyszyć im na koniu”. W tej chwili Kajcio, usadowiony na spokojnej klaczy pana de La Baudraye, wyłonił się z alei, która prowadziła do stajni, i dotarł do kolaski.

– Doskonale – rzekł poborca – chłopczyna zaciągnął warty.

– Cóż za utrapienie! – rzekła Dina, widząc Kajcia. – Od trzynastu lat, mija bowiem trzynaście lat, jak jestem zamężna, nie miałam ani trzech godzin swobody…

– Zamężna? – rzekł dziennikarz z uśmiechem. – Przypomina mi pani powiedzenie nieboszczyka Michaud; miewał kapitalne odezwania! Wybierał się do Palestyny, przyjaciele zaś przedkładali mu jego wiek, niebezpieczeństwa podobnej wyprawy etc. „Wszakże – rzekł jeden z nich – pan jesteś żonaty?” „Och! – odparł – tak niewiele!”

Surowa pani Piédefer nie mogła się wstrzymać od uśmiechu.

– Nie dziwiłabym się, gdyby pan de Clagny wsiadł na mego kucyka dla dopełnienia kawalkady – wykrzyknęła Dina.

– Och! Jeżeli pan prokurator nie dogoni nas w drodze – rzekł Lousteau – może się pani pozbyć tego młodzieńca w Sancerre. Bianchon z pewnością zapomniał czegoś ważnego na stole, na przykład rękopisu pierwszego wykładu: poprosi pani Kajcia, aby skoczył do Anzy.

Podstęp ten, mimo iż prosty, wprawił panią de La Baudraye w dobry humor. Droga z Anzy do Sancerre, z której roztaczają się wspaniałe widoki i z której pyszna tafla Loary często robi wrażenie jeziora, odbyła się wesoło: Dina była szczęśliwa, iż zrozumiano ją tak dobrze. Rozmawiano teoretycznie o miłości, co pozwala kochankom in petto brać do pewnego stopnia miarę swoich serc. Dziennikarz przybrał ton wykwintnego zepsucia, udowadniając, że miłość nie słucha żadnych praw, że objawy jej odmieniają się bez końca zależnie od charakterów, że tok życia społecznego pomnaża jeszcze rozmaitość zjawisk, że wszystko w tym uczuciu jest możebne i prawdziwe, że dana kobieta, oparłszy się długi czas wszystkim pokusom i prawdziwym namiętnościom, może ulec w ciągu kilku godzin jednej myśli, huraganowi duszy, z tych, których tajemnicę zna tylko jeden Bóg!

– Ostatecznie, czyż to nie jest sprężyna wszystkich przygód, jakieśmy sobie opowiadali od trzech dni? – rzekł.

Od trzech dni żywa wyobraźnia Diny pełna była najbardziej zdradliwych romansów, a rozmowa paryżan podziałała na tę kobietę na kształt najniebezpieczniejszych książek. Lousteau śledził spod oka skutki tego zręcznego manewru, aby pochwycić chwilę, gdy ta zdobycz, której dobra wola kryła się pod płynącą z niezdecydowania zadumą, będzie zupełnie odurzona. Dina chciała pokazać paryżanom La Baudraye, przy czym odegrano tam komedię z zapomnianym rękopisem. Kajcio puścił się cwałem na rozkaz swej królowej, pani Piédefer udała się na sprawunki do Sancerre, a Dina z dwoma przyjaciółmi skierowała się do Cosne. Lousteau usadowił się obok kasztelanki, Bianchon na przodzie. Rozmowa obu przyjaciół była bardzo serdeczna i pełna współczucia dla losu tej wybranej duszy tak mało zrozumianej, a zwłaszcza żyjącej w tak niegodnym siebie otoczeniu. Bianchon wspomógł znakomicie dziennikarza, drwiąc z prokuratora, z poborcy i z Kajcia; w tonie jego uwag było coś tak wzgardliwego, że pani de La Baudraye nie ośmieliła się bronić swych wielbicieli.

– Tłumaczę sobie doskonale – rzekł lekarz, kiedy mijali Loarę – stan, w jakim pani dotrwała. Pani umiałaby się poddać jedynie miłości wyobraźnią, która często prowadzi do miłości sercem, a z pewnością żaden z tych ludzi nie jest zdolny przesłonić tego, co zmysły mają odrażającego w pierwszych dniach pożycia w oczach szlachetnie czującej kobiety. Dziś dla pani miłość staje się koniecznością.

– Koniecznością! – wykrzyknęła Dina, spoglądając ze zdumieniem na lekarza. – Mam tedy kochać na receptę?

– Jeśli pani będzie żyć tak, jak żyjesz, za trzy lata staniesz się wstrętna – odparł Bianchon tonem wyroczni.

– Doktorze?… – rzekła pani de La Baudraye niemal przerażona.

– Niech pani wybaczy memu przyjacielowi – rzekł Lousteau żartobliwie – jest zawsze lekarzem, miłość jest dlań tylko kwestią higieny. Ale nie jest samolubny, chodzi mu widocznie tylko o panią, skoro sam odjeżdża za godzinę.

W Cosne zebrało się sporo ludzi dokoła starej, odmalowanej na nowo karocy, na której drzwiczkach widniał herb nadany neo-La Baudraye'om przez Ludwika XIV.

– Wysiądźmy, dadzą nam znać – rzekła baronowa, która postawiła woźnicę na straży.

Dina ujęła ramię Bianchona; lekarz poprowadził ją nad brzeg Loary krokiem tak szybkim, iż dziennikarz musiał zostać w tyle. Jedno mrugnięcie oka wystarczyło doktorowi, aby uprzedzić Stefana, iż chce mu pomóc.

– Stefan podoba się pani – rzekł Bianchon do Diny – przemówił żywo do twej wyobraźni, rozmawialiśmy wczoraj wieczór o pani, kocha panią… Ale to człowiek lekki, trudny do ustalenia; brak majątku skazuje go na życie w Paryżu, gdy panią wszystko wiąże do Sancerre… Spójrz pani na życie nieco z wysoka… zrób ze Stefana swego przyjaciela, nie bądź wymagająca, przyjedzie trzy razy na rok spędzić parę pięknych dni przy tobie i będziesz mu zawdzięczała piękność, szczęście i majątek. Pan de La Baudraye może żyć sto lat, ale może też umrzeć w ciągu tygodnia, zapomniawszy włożyć pancerza z flaneli, w który się zawija; nie narażajcie tedy niczego. Bądźcie rozsądni oboje. Niech pani nie mówi ani słowa. Czytam w pani sercu.

Wobec twierdzeń tak ścisłych pani de La Baudraye uczuła się bezbronna w obliczu człowieka, który występował równocześnie jako lekarz, jako spowiednik i jako powiernik.

– Mój Boże – rzekła – czy pan wyobraża sobie, iż kobieta może stawać do współzawodnictwa z kochankami dziennikarza?… Pan Lousteau wydaje mi się miły, dowcipny, ale jest przeżyty etc., etc.

Dina urwała, zmuszona powściągnąć potok słów, pod którym chciała ukryć swe intencje, Stefan bowiem, jak gdyby zainteresowany rozwojem Cosne, zbliżał się do nich.

 

– Niech pani wierzy – rzekł Bianchon – Stefanowi potrzeba tego, aby go ktoś pokochał serio; jeśli zmieni tryb życia, talent zyska na tym.

Woźnica nadbiegł zdyszany, aby oznajmić dyliżans; przyspieszono kroku. Pani de La Baudraye szła między dwoma paryżanami.

– Bywajcie zdrowe, dzieci – rzekł Bianchon, nim weszli do miasteczka – błogosławię was.

Puścił panią de La Baudraye, oddając jej ramię Stefanowi, który przycisnął je do serca z wyrazem czułości. Cóż za różnica! Ramię Stefana przyprawiło Dinę o najżywsze wzruszenie, gdy ramię Bianchona nie mówiło jej nic. Skrzyżowali z sobą owo nabrzmiałe krwią spojrzenie, które jest więcej niż wyznaniem. „Tylko kobieta z prowincji zdolna jest ubrać się w organtynową suknię, jedyną materię, na której ślady zgniecenia nie dadzą się zatrzeć – rzekł sobie w duchu Lousteau. – Ta kobieta, która mnie już wybrała na kochanka, będzie robiła ceregiele z przyczyny sukni. Gdyby włożyła fular, byłaby dziś moją… Od czego zależy cnota…” Podczas gdy Lousteau dociekał, czy pani de La Baudraye miała zamiar stworzyć sobie samej niewzruszoną barierę, wybierając suknię z organtyny, Bianchon przy pomocy woźnicy ładował walizkę na dach dyliżansu. Wreszcie podszedł pożegnać się z Diną, która rozwinęła dla niego niezmierną serdeczność.

– Niech pani jedzie, pani baronowo, zostawcie mnie… Kajcio wróci – szepnął jej do ucha. – Późno jest – dodał głośno. – Bywajcie!

– Bywaj zdrów, wielki człowieku – rzekł Lousteau, ściskając dłoń Bianchona.

Kiedy dziennikarz i pani de La Baudraye wtuleni obok siebie w głąb starej karocy minęli Loarę, ociągali się oboje z nawiązaniem rozmowy. W tym położeniu słowo, które przerwie milczenie, posiada straszliwą doniosłość.

– Czy pani wie, jak bardzo panią kocham? – rzekł naraz bez ogródek Lousteau.

Zwycięstwo mogło pochlebić dziennikarzowi, ale porażka nie sprawiłaby mu żadnej przykrości. Ta obojętność była tajemnicą jego zuchwalstwa. Ujął rękę pani de La Baudraye, rzucając te stanowcze słowa i ścisnął ją w dłoniach; ale Dina łagodnie uwolniła rękę.

– Tak, warta jestem zapewne tyleż co jakaś gryzetka lub aktorka – rzekła wzruszonym głosem, mimo iż żartując – ale czy sądzi pan, że kobieta, która mimo swoich śmieszności nie jest zupełnie głupia, zachowa skarby serca dla człowieka zdolnego w niej widzieć jedynie rozrywkę… Nie dziwi mnie, iż słyszę z ust pana słowo, które już tyle osób mi mówiło… ale…

Woźnica odwrócił się.

– Pan Kajetan… – rzekł.

– Kocham cię, pragnę i będziesz moja; nigdy dla żadnej kobiety nie czułem tego, co pani we mnie budzi – szepnął Lousteau w ucho Diny.

– Mimo mej woli może? – odparła z uśmiechem.

– Trzeba przynajmniej, dla mego honoru, aby wyglądało, iż pani była dzielnie atakowana – rzekł paryżanin, któremu opłakana właściwość organtyny nasunęła komiczny pomysł.

Nim Kajcio dotarł do mostu, zuchwały dziennikarz pomiął tak zwinnie organtynową suknię, iż pani de La Baudraye znalazła się w stanie niemożliwym do pokazania.

– Och, panie!… – wykrzyknęła majestatycznie Dina.

– Wyzwała mnie pani – odparł paryżanin.

Tymczasem Kajcio przybywał z chyżością oszukanego kochanka. Aby odzyskać nieco szacunku pani de La Baudraye, Lousteau starał się zasłonić Kajetanowi widok pogniecionej sukni, wychylając się, aby z nim rozmawiać przez okno od strony Diny.

– Pędź pan do naszej gospody – rzekł – jest czas jeszcze, dyliżans odchodzi dopiero za pół godziny, rękopis jest na stole w pokoju, który zajmował Bianchon; zależy mu na tym, nie byłby w stanie zacząć wykładów.

– Niech pan jedzie, panie Kajetanie – rzekła pani de La Baudraye, spoglądając despotycznie na młodego wielbiciela.

Steroryzowany tą stanowczością, chłopczyna nawrócił i pomknął co koń wyskoczy.

– Prędko do La Baudraye – krzyknął Lousteau do woźnicy – pani baronowa jest cierpiąca… Jedynie matka pani będzie wtajemniczona w mój podstęp – rzekł, siadając z powrotem obok Diny.

– Pan nazywa tę nikczemność podstępem? – rzekła pani de La Baudraye, powściągając kilka łez, które obeschły w ogniu obrażonej dumy.

Wtuliła się w kąt landary, skrzyżowała ręce na piersiach, patrząc na Loarę, na pola, na wszystko z wyjątkiem Stefana. Dziennikarz przybrał wówczas ton pieszczotliwy i mówił aż do La Baudraye, gdzie Dina wymknęła się z karety, starając się, aby jej nikt nie spostrzegł. W pomieszaniu rzuciła się na sofę, aby się wypłakać.

– Jeżeli jestem dla pani przedmiotem wstrętu, nienawiści lub wzgardy, w takim razie jadę – rzekł Lousteau, który pobiegł za nią.

To mówiąc, wyga ukląkł u stóp Diny. Na tę scenę zjawiła się pani Piédefer, mówiąc do córki:

– Co takiego? Co tobie? Co się dzieje?

– Niech pani prędko da córce inną suknię – szepnął bezczelny paryżanin dewotce do ucha.

Słysząc wściekły galop kobyły Kajetana, pani de La Baudraye rzuciła się do swego pokoju, dokąd matka podążyła za nią.

– Nie ma nic w oberży – rzekł Kajcio do dziennikarza, który wyszedł na jego spotkanie.

– I nie było również nic w zamku – odparł Lousteau.

– Zadrwiliście sobie ze mnie – rzekł Kajetan oschle.

– Na wielki kamień – odrzekł Lousteau. – Pani de La Baudraye uważała za bardzo niewłaściwe, iż, mimo że nie proszony, pozwoliłeś sobie jej towarzyszyć. Wierz mi, młodzieńcze, nudzić kobietę to bardzo lichy sposób uwodzenia. Dina wywiodła pana w pole, zabawiłeś ją; to sukces, którego żaden z was nie zdobył od lat trzynastu, a zawdzięczasz go Bianchonowi: kuzyn pański jest autorem kawału z rękopisem!… Cóż koń, wyliże się? – spytał Lousteau żartobliwie, gdy Kajcio pytał sam siebie, czy ma się obrazić.

– Koń!… – powtórzył Kajetan.

W tej chwili weszła pani de La Baudraye, ubrana w aksamitną suknię, w towarzystwie matki, która rzucała dziennikarzowi gniewne spojrzenia. W obecności Kajcia byłoby dla Diny nierozwagą okazywać się surową dla Stefana, który, korzystając z tej okoliczności, ofiarował ramię rzekomej Lukrecji; ale odmówiła.

– Chce pani odtrącić człowieka, który poświęcił ci życie? – rzekł idąc koło niej. – Zostanę w Sancerre i pojadę jutro.

– Idziesz, mamo? – rzekła pani de La Baudraye do pani Piédefer, unikając w ten sposób odpowiedzi na stanowcze oświadczenie, za pomocą którego Lousteau zmuszał ją do decyzji.

Paryżanin pomógł matce wsiąść do powozu, pomógł pani de La Baudraye, ujmując ją łagodnie pod ramię, i umieścił się na przedzie z Kajciem, który zostawił konia w La Baudraye.

– Zmieniła pani suknię – rzekł niezręcznie Kajcio.

– Panią baronową przejął chłód Loary, Bianchon zalecił jej ubrać się ciepło.

Dina zaczerwieniła się jak piwonia, pani Piédefer zaś przybrała surowy wyraz.

– Poczciwy Bianchon jest w drodze do Paryża, cóż za szlachetne serce! – rzekł Lousteau.

– Och! tak – odparła pani de La Baudraye – tak, to wielki i delikatny człowiek…

– Byliśmy tak weseli, wyjeżdżając – rzekł Lousteau – i oto pani jest cierpiąca i mówi do mnie z goryczą, i czemu?… Czy nie była pani przyzwyczajona, że ci mówiono, iż jesteś piękna i miła? Co do mnie, oświadczam to wobec Kajetana, wyrzekam się Paryża, osiadam w Sancerre i powiększę orszak pani dworzan i rycerzy. Uczułem się tak młody w moim rodzinnym kraju, zapomniałem już o Paryżu i jego zepsuciach, o jego przykrościach i nużących uciechach… Tak, życie wydaje mi się jak gdyby czystsze…

Dina pozwoliła Stefanowi mówić, nie patrząc nań; ale była chwila, w której improwizacja tego węża stała się tak kusząca pod wysiłkiem, jaki czynił, aby parodiować namiętność za pomocą zdań i myśli, których znaczenie, ukryte dla Kajcia, znajdowało odzew w sercu Diny, iż podniosła nań oczy. Spojrzenie to zdawało się przepełniać radością Stefana, który podwoił werwę i doprowadził w końcu do śmiechu panią de La Baudraye. Kiedy w położeniu, w którym duma jej tak okrutnie jest zraniona, kobieta rozśmieje się, wszystko przepadło. Skoro wjechali w olbrzymi dziedziniec wysypany piaskiem i ozdobiony darnią oraz koszami kwiatów, które tak wdzięcznie stroiły fasadę zamku, dziennikarz mówił: „Kiedy kobieta kocha, przebacza wszystko, nawet zbrodnie; kiedy nie kocha, nie przebacza niczego, nawet cnót. Czy mi przebaczysz?” – szepnął do ucha pani de La Baudraye, przyciskając jej rękę do serca ruchem pełnym tkliwości. Dina nie mogła się wstrzymać od uśmiechu.

Podczas obiadu i przez resztę wieczoru Lousteau rozwinął uroczą wesołość i werwę; ale wyrażając w ten sposób swe upojenie, zatapiał się chwilami w rozmarzeniu człowieka, który jest jakby pochłonięty własnym szczęściem. Po kawie pani de La Baudraye i jej matka zostawiły panów w ogrodzie. Wówczas pan Gravier rzekł do prokuratora:

– Czy zauważył pan, że pani de La Baudraye, która wyjechała w sukni organtynowej, wróciła w aksamitach!

– Kiedy wsiadała do powozu w Cosne, suknia zahaczyła o gwóźdź i rozdarła się od góry do dołu – odparł Lousteau.

– Och! – wykrzyknął Kajtuś ugodzony w serce okrutną rozbieżnością dwóch wymówek dziennikarza.

Lousteau, który rachował na to zdziwienie, wziął go za ramię i ścisnął, jak gdyby prosząc o dyskrecję. W chwilę potem Lousteau zostawił trzech wielbicieli samych, zagajając rozmowę z panem de La Baudraye. Wówczas wzięto Kajtusia na spytki co do podróży. Gravier i de Clagny usłyszeli ze zdumieniem, iż Dina została sama z dziennikarzem, wracając z Cosne, ale zdumienie ich wzrosło jeszcze, kiedy się dowiedzieli o dwóch wersjach paryżanina co do zmiany sukni. Toteż zachowanie się trzech zawiedzionych mężczyzn było przez cały wieczór bardzo wyraźne. Nazajutrz rano każdy z nich znalazł pilne sprawy, które zmuszały go opuścić Anzy, gdzie Dina została sama z matką, mężem i Stefanem. Trzej rozżaleni sancerczycy wzniecili w mieście wielki hałas. Upadkowi Muzy departamentów Berry, Nivernais i Morvan towarzyszyła istna orgia obmów, potwarzy i domysłów, wśród których historia organtynowej sukni zajmowała pierwsze miejsce. Nigdy tualeta Diny nie miała tyle powodzenia i nie obudziła większej baczności młodych panien nieumiejących sobie wytłumaczyć związków między miłością a organtyną, z których tak śmiały się mężatki. Prezydentowa Boirouge, wściekła o przygodę swego Kajcia, zapomniała pochwał, którymi obsypywała Pakitę z Sewilli; miotała straszliwe słowa przeciw kobiecie zdolnej wydrukować podobne bezeceństwo.

„Nieszczęśliwa spełnia wszystko, co napisała! – mówiła. – Może skończy tak, jak jej heroina!…” Stało się z Diną to, co z marszałkiem Soult w dziennikach opozycji: póki jest ministrem, przegrał bitwę pod Tuluzą; z chwilą gdy idzie na pensję, wygrał ją. Marynując się w cnocie, Dina uchodziła za rywalkę Kamila Maupin, najznakomitszych kobiet: ale ośmieliwszy się być szczęśliwą, stawała się nieszczęśliwą. Pan de Clagny bronił rycersko Diny; bywał ciągle w Anzy, aby mieć prawo odpierać pogłoski obiegające o tej, którą zawsze ubóstwiał, nawet upadłą, i twierdził, że w całej tej sprawie chodzi o współpracownictwo w wielkim dziele. Wyśmiano prokuratora.

Październik był czarujący, jesień jest najpiękniejszą porą roku w dolinie Loary; ale w roku 1836 była osobliwie wspaniała. Natura zdawała się wspólniczką szczęścia Diny, która, wedle przepowiedni Bianchona, pokochała namiętnie Stefana. W ciągu miesiąca kasztelanka zmieniła się zupełnie. Sama zdumiewała się, znajdując w sobie tyle uśpionych, bezwładnych, bezużytecznych dotąd zdolności. Lousteau był dla niej aniołem, albowiem serdeczna miłość, ta istotna potrzeba wielkich dusz, uczyniła z niej zupełnie nową kobietę. Dina żyła! Znajdowała użytek dla swoich sił, odkrywała niespodziewane perspektywy w przyszłości, słowem, była szczęśliwa, szczęśliwa bez trosk, bez zapór. Ten olbrzymi zamek, ogrody, park, las, tak sprzyjały miłości! Lousteau znalazł w pani de La Baudraye naiwną wrażliwość, niewinność, jeśli chcecie, która uczyniła ją oryginalną: było w niej coś drażniącego, nieoczekiwanego, o wiele więcej niż w młodej dziewczynie. Lousteau był tkliwy na pochlebstwo, które prawie u wszystkich kobiet jest komedią, ale które u Diny było szczere: uczyła się od niego miłości, był doprawdy pierwszym w jej sercu. Przy tym on sam zadawał sobie ten trud, aby być nadzwyczaj miłym. Mężczyźni mają, jak i kobiety zresztą, repertuar recitatiwów, kantylen, nokturnów, motywów (trzebaż powiedzieć recept, mimo że chodzi o miłość?), które uważają za swą wyłączną własność. Ludzie, którzy dojdą do wieku Stefana, starają się zręcznie rozmieszczać klejnoty tego skarbca w operze namiętności; ale widząc w przygodzie z Diną tylko przelotną zdobycz, paryżanin chciał się zapisać w jej sercu niezatartymi głoskami i rozsiał w ciągu owego października swoje najbardziej zalotne melodie i najuczeńsze barkarole. Słowem, wyczerpał wszystkie zasoby miłosnej inscenizacji, aby się posłużyć wyrażeniem odkradzionym teatralnej gwarze, które doskonale maluje tę sztuczkę.

 

„Jeśli mnie ta kobieta zapomni… – powiadał sobie niekiedy, wracając z Diną do zamku po długiej przechadzce po lasach – nie będę miał do niej żalu, znajdzie widocznie coś lepszego!…”

Kiedy dwie istoty wymieniły wzajem duety tej rozkosznej partycji i podobają się sobie jeszcze, można powiedzieć, iż kochają się naprawdę. Ale Lousteau nie miał czasu na to, aby się powtarzać, zamierzał bowiem opuścić Anzy w pierwszych dniach listopada: dziennik wzywał go do Paryża. Przed śniadaniem, w wilię wyjazdu dziennikarz i Dina ujrzeli małego La Baudraye wchodzącego z artystą z Nevers, restauratorem rzeźb.

– O co chodzi? – rzekł Lousteau – Co pan przerabia w zamku?

– Oto co zamierzam – odparł starowinka, prowadząc dziennikarza, żonę i prowincjonalnego artystę na terasę.

Ukazał na fasadzie nad bramą wjazdową szacowną tarczę podtrzymywaną przez dwie syreny, na której widniał stary herb rodu d'Uxelles.

– Chcę zastąpić herby domu d'Uxelles moimi; że zaś powtarzają się sześć razy na dwóch fasadach i na dwóch skrzydłach, to nie jest drobnostka.

– Twój herb datujący z wczoraj! – wykrzyknęła Dina – I to po roku 1830!…

– Czyż nie stworzyłem majoratu?

– Rozumiałbym, gdyby pan miał dzieci… – rzekł dziennikarz.

– Och! – odparł mały staruszek – Pani de La Baudraye jest jeszcze młoda, nie ma nic straconego.

Samochwalstwo to rozśmieszyło Stefana, który nie zrozumiał pana de La Baudraye.

– I cóż, Dynuś – rzekł do ucha pani de La Baudraye – i po cóż twoje wyrzuty?

Dina wyprosiła jeszcze dzień opóźnienia, pożegnanie kochanków odbyło się modą tych teatrzyków, które dają dziesięć razy z rzędu ostatnie przedstawienie kasowej sztuki. Ale ile wymienionych przyrzeczeń! Ile uroczystych ślubów żądanych przez Dinę i zaprzysiężonych bez trudu przez bezwstydnego dziennikarza! Z wyższością kobiety wyższej Dina odwiozła, z wiedzą i na oczach całej okolicy, Stefana do Cosne, w towarzystwie matki i pana de La Baudraye. Kiedy w dziesięć dni później Dina przyjęła w swoim salonie w La Baudraye pana de Clagny, Kajetana i pana Gravier, miała ten tupet, aby powiedzieć każdemu z nich: „Dzięki panu Lousteau dowiedziałam się, jak samolubną była wasza miłość”.

I cóż za piękne tyrady posypały się o mężczyznach, o naturze ich uczuć, o celu ich plugawej żądzy etc. Z trzech wielbicieli Diny, jeden pan de Clagny powiedział jej: „Kocham panią mimo wszystko!…” Toteż Dina wzięła go za powiernika i uraczyła wszystkimi słodyczami przyjaźni, jakie kobiety kandyzują dla nieboraków dźwigających obrożę ubóstwianego niewolnictwa.

Wróciwszy do Paryża, Lousteau zatracił w kilka tygodni wspomnienie pięknych dni spędzonych w Anzy. Oto czemu. Lousteau żył z pióra. W tym wieku, zwłaszcza od czasu tryumfu mieszczaństwa, które dalekie jest od naśladowania Franciszka I albo Ludwika XIV, żyć z pióra jest pracą, przed którą wzdrygnęliby się skazańcy, woleliby śmierć. Żyć z pióra, czy to nie znaczy tworzyć? Tworzyć dziś, jutro, zawsze… lub udawać, że się tworzy; otóż pozór kosztuje równie drogo jak rzeczywistość! Poza felietonem w dzienniku, pracą podobną do skały Syzyfa, która spadała nań co tydzień jak regularna katastrofa, Stefan pracował jeszcze w trzech czy czterech miesięcznikach. Ale uspokójcie się: nie wkładał zgoła w swoje produkcje sumienności artysty. Należał on przez swą łatwość, niedbałość, jeśli chcecie, do pisarzy wołanych mianem wyrobników pióra lub literatów z rzemiosła. W literaturze w dzisiejszym Paryżu rzemiosło jest rezygnacją z pretensji do jakiegokolwiek stanowiska. Kiedy pisarz nie może lub nie chce już być niczym, zostaje dziennikarzem, profesjonalistą. Prowadzi wówczas życie dość przyjemne. Debiutanci, grafomanki, aktorki zaczynające i kończące karierę, autorowie i księgarze głaszczą i fetują te pióra do wszystkiego. Lousteau, puściwszy się na te fale, potrzebował płacić jedynie mieszkanie. Miał loże we wszystkich teatrach. Sprzedaż książek, z których zdawał lub nie zdawał sprawę, opłacała mu rękawicznika; toteż powiadał owym autorom, którzy „wychodzą spod prasy” własnym kosztem: „Mam zawsze pańską książkę w rękach”. Okładał ludzkie ambicje haraczem w rysunkach, obrazach. Wszystkie dni były wypełnione obiadami, wieczory teatrem, ranki przyjaciółmi, wizytami, włóczęgą. Felieton jego, artykuły i dwie nowele na rok, jakie pisywał dla tygodników, były serwitutem obciążającym to szczęśliwe życie. A jednak Stefan walczył dziesięć lat, aby dojść do tej pozycji! Wreszcie, znany w całej literaturze, lubiony tak za dobre, jak za złe, które czynił z niewzruszoną dobrodusznością, pozwalał sobie płynąć z wiatrem, nie dbając o przyszłość. Królował wśród nowicjuszów, miał przyjaciół, to znaczy nawyki trwające od piętnastu lat, ludzi, z którymi jadał kolacje i obiady, z którymi baraszkował. Zarabiał do siedmiu lub ośmiuset franków na miesiąc, którą to sumę rozrzutność właściwa biedakom czyniła niewystarczającą. Toteż Lousteau czuł się w tej chwili takim samym nędzarzem co w swoich początkach w Paryżu, kiedy mówił sobie: „Gdybym miał pięćset franków na miesiąc, byłbym bardzo bogaty!”. Oto przyczyna tego zjawiska. Lousteau mieszkał przy ulicy des Martyrs, w parterowym mieszkanku z ogródkiem, umeblowanym wspaniale. Z początkiem instalacji, w 1833 Stefan zawarł z tapicerem układ, który na długi czas uszczuplał jego dochody. Mieszkanie to kosztowało tysiąc dwieście franków rocznie. Otóż styczeń, kwiecień, lipiec i październik były to, wedle jego określenia, miesiące chude. Czynsz i rachunki odźwiernego czyniły spustoszenie. Mimo to Lousteau nie odmawiał sobie dorożek, wydawał tak samo setkę franków na śniadania, wypalał cygar za trzydzieści franków i nie umiał odmówić ani obiadu, ani sukni przygodnym kochankom. Czerpał wówczas tak skutecznie z niepewnych zawsze dochodów następnych miesięcy, że zarabiając siedemset lub osiemset franków miesięcznie, tak samo nie mógł dojść do stu franków w puszce na kominku, jak kiedy zarabiał niespełna dwieście franków w roku 1822. Znużony niekiedy tym wirem literackiego życia, znudzony przyjemnościami jak kurtyzana, Lousteau opuszczał prąd, siadał nad urwistym brzegiem i powiadał do paru najbliższych przyjaciół, do Natana, do Bixiou, paląc cygaro w swoim ogródku, na trawniku zawsze zielonym, wielkości jadalnego stołu: „Jak my skończymy? Siwe włosy nawołują nas do statku!…” „Ba, pożenimy się, kiedy zechcemy zająć się naszym małżeństwem tyle, ile się zajmujemy dramatem lub książką” – mówił Natan. „A Floryna?” – odpowiadał Bixiou. „Każdy z nas ma swoją Florynę” – mówił Stefan, rzucając ogarek na trawę i myśląc o pani Schontz.

Pani Schontz była to osoba dość piękna, aby móc sprzedawać bardzo drogo używalność swej piękności, zachowując równocześnie jej kapitał Stefanowi, wybrańcowi z miłości. Jak wszystkie te kobiety, które od nazwy kościoła, dokoła którego się skupiły, nazwano loretkami, mieszkała przy ulicy Flechier, o dwa kroki od felietonisty. Loretka ta znajdowała satysfakcję miłości własnej w tym, aby imponować przyjaciółkom, chełpiąc się miłością głośnego pisarza. Przytoczone szczegóły tyczące życia i finansów Stefana są potrzebne, ten niedostatek bowiem i ta egzystencja cygana, któremu zbytek Paryża był niezbędny, miały okrutnie wpłynąć na przyszłość Diny. Ci, którzy znają cyganerię paryską, zrozumieją wówczas, w jaki sposób po upływie dwóch tygodni dziennikarz, skąpawszy się z powrotem w środowisku literackim, mógł śmiać się z baronowej w kółku przyjaciół lub nawet z panią Schontz. Co do tych, którym to postępowanie wyda się haniebne, dość zbyteczne byłoby przedkładać im usprawiedliwienia, z pewnością niewystarczające.

– Cóżeś porabiał w Sancerre? – spytał Bixiou Stefana, kiedy się spotkali.

– Oddałem przysługę trzem zacnym prowincjałom, poborcy, kuzynkowi i prokuratorowi, którzy od dziesięciu lat kołowali koło jednej z owych stodziesiątych Muz ozdabiających wszystkie departamenty, nie tykając jej, tak jak na proszonych obiadach nie tyka się deseru, póki jakiś śmiałek nie napocznie go nożem.